wtorek, 31 stycznia 2017

Nowe opowiadanie na Wattpadzie!

Nie publikuje dużo na Wattpadzie: nie mam ani czasu na ogarnianie go, ani po prostu ostatnio nie pisze dużo prozy. Brakuje mi na to czasu, chęci, zapału, zwłaszcza, że przecież to mi nie ucieknie, a nad warsztatem mimo wszystko bezustannie pracuje ;) Ostatnio jednak pojawiło się tam jedno z moich opowiadań. Kwiaty Zmarłych napisane zostały na III Efantastyczny Konkurs Literacki. Nie zajęły nań żadnego miejsca, ale przynajmniej dzięki niemu miałam motywacje, by coś sobie naskrobać. Jeśli więc macie ochotę, by poczytać coś dłuższego zapraszam do mojego małego zbiorku opowiadań noszącego tytuł Święta Żniw. Tekst, o którym mówię jest czwartym rozdziałem/trzecim opowiadaniem w kolejce ;)



Poza tym zastanawiam się, czy przypadkiem nie wrzucić opowiadań z Wattpada na bloga: wiem, że tam nie każdy zagląda, a szczerze mówiąc, chętnie zobaczyłabym je tutaj. Co o tym sądzicie?


poniedziałek, 30 stycznia 2017

Legion Gromu: Podróż z orkiem ramię w ramię

Gdybym nie miała wszystkich części tej serii na półce pewnie po kolejne bym nie sięgnęła. Tym razem jednak miałam dostęp do papierowej wersji trylogii Orkowie, a dzięki temu, że jest tak krótka postanowiłam ją kontynuować :) Wprawdzie tej serii w księgarniach już nie uświadczycie, ale może akurat postanowicie upolować ją w jakiejś bibliotece, albo jakimś cudem zwróci Waszą uwagę.

Tytuł: Legion Gromu
Tytuł serii:  Orkowie
Numer tomu: 2
Autor: Stan Nicholls
Liczba stron: 208
Gatunek: high fantasy

Tajemniczy artefakt o potężnej mocy to klucz do zwycięstwa, wolności i władzy. By go zdobyć, trzeba zmierzyć się z królem trolli, oszalałym Haskeerem i centaurem z Lasu Drogan.
Orkowie są o krok od celu. Ale nagle dzieje się coś, co niweczy szanse na rozwiązanie zagadki artefaktu...

Książkowe serie pod względem pisania recenzji dzielę na dwa rodzaje: takie, z których każda jest na tyle inna, że mam o nich wiele do powiedzenia oraz takie, które właściwie nie różnią się niczym konkretnym od części poprzedniej. Legion Gromu to zdecydowanie jedna z tych kontynuacji, które zaliczają się do grupy drugiej.
Większość wad, które zauważyłam w tomie pierwszym są również w kontynuacji. To dalej ten sam typ literatury: Legion Gromu to lekka książka, która nie próbuje udawać, że jest poważną fantastyką. Mamy lekką historię o grupce orków, która tłucze się i bije, próbując w jakiś sposób przeżyć w niezbyt przyjaznym dla nich świecie. Nasza przygoda ma polegać na obserwowaniu ich i choć niby mają jakieś konkretne motywy – wściekłą władczynię, ludzi, którzy niszczą magię w ich świecie oraz zagadkę, którą muszą rozwiązać – to tak naprawdę nie mają one głębszego znaczenia.
Co jednak zmienia się w kontynuacji? Bo mimo wszystko, kilka tych zmian zauważyłam.
Po pierwsze, autor skacze po wydarzeniach jeszcze bardziej, niż w książce poprzedniej.
Tym razem mamy jeszcze więcej grup, których zachowania obserwujemy i często bez ostrzeżenia jesteśmy przenoszeni do zupełnie innego rejonu świata. Przeskoki są dosłownie co 2-3 strony, a że książka została wydana dość niestarannie (często nowe wydarzenia zaczynają się od nowej strony, a więc: nie ma miejsca na dodatkowy enter) to czasem sztuką jest się w niej nie pogubić. To wprowadza do historii sporo chaosu.
Zauważyłam również, że Jennesta, czyli mściwa władczyni orków, występuje w tej części znacznie rzadziej, a sceny z nią nie są tak... przerysowane jak w części pierwszej. Przy okazji poznajemy lepiej jedną z jej sióstr, dzięki której dane było mi odkryć, że chyba każda władczyni z tej serii normalna nie jest. O co dokładnie chodzi – wyjaśniać nie będę, aby niepotrzebnie tu nie spoilerować ;)
W tej części poznajemy nieco lepiej bohaterów: Ci są podzieleni na mniejsze grupy, dzięki czemu po prostu łatwiej jest nam ich obserwować. Mimo tego postacie jakoś szczególnie się nie rozwijają i dalej nie są zbyt głębokie, czy ciekawe.

Legion Gromu to bardzo przeciętna, a nawet powiedziałabym: słaba fantastyka. Mimo to jako czytadło sprawdza się... po prostu OK. To książka, po którą sięga się w chwili, gdy chce się szybko przeczytać coś w całości, albo nie ma się niczego innego na półce. Można się z nią zapoznać z ciekawości: krzywdy raczej nikomu nie zrobi. Ale naprawdę, poza lekką, kiczowatą historyjką nie jest i nie chce być niczym więcej.


* * *

Przywódczyni podniosła dłoń, widząc cel. Żołnierze odrzucili świecące gałęzie. Szmaragdowa kaskada zalała dno. Najdy zebrały się wokół swojej pani.
Przed nimi, tam gdzie rdzeń rafy się rozszerzał, znajdował się skalny klif, pełen nisz oraz jaskiń, naturalnych i sztucznych. Z tej odległości nie widać było żadnych mieszkańców głębin. Przywódczyni gestem wydała rozkazy. Tuzin wojowników odłączył się i chyłkiem, tuż przy dnie, ruszył w stronę wrogiej konstrukcji. Po chwili popłynęła za nimi reszta gromady ze śmiercią na czele.

Fragment Legionu Gromu Stana Nichollasa

piątek, 27 stycznia 2017

Ja, inkwizytor. Dotyk Zła: Sługa Boży wyrusza w świat

Poprzednią książkę z tego cyklu czytałam w 2014 roku... a była to jedyna do tej pory, z którą miałam okazję się zapoznać. Jejku, jak ten czas szybko leci! Jeśli więc jesteście ciekawi, jak po takim czasie odebrałam książkę o Mordimerze to zapraszam do przeczytania tekstu poniżej ;)

Tytuł: Ja, inkwizytor. Dotyk zła.
Tytuł serii:  Cykl inkwizytorski
Numer tomu: 3
Autor: Jacek Piekara
Liczba stron: 352
Gatunek: fantasy, kryminał

W świecie, w którym Jezus zszedł z krzyża, zabijając niewiernych rządzi inkwizycja: Słudzy Boga, krzewiący wiarę i sprawiedliwość.
Jeden z nich, Otton prosi swojego kolegę po fachu Mordimera Madderdina o pomoc: jego krewny zabił swoją ukochaną żonę i został skazany na śmierć. Młody Sługa Boży wyrusza więc, aby zbadać przyczynę morderstwa. To, co odkrywa, zadziwi nie tylko jego.
Gdy sprawa przycicha, Mordimer wyrusza, by zapoznać się z kolejną. Tym razem wpada jednak w sidła ślicznej Dorotki, której uroki sprawiają, że zostaje w jej ramionach nieco dłużej, niż początkowo miał zamiar.

Dotyk Zła to dwie mini powieści, będące mieszanką fantasy oraz kryminału osadzonego w niezwykle ciekawie wykreowanym świecie. Jacek Piekara to człowiek z olbrzymią wiedzą zarówno historyczną, jak i religijną, nic więc dziwnego, że w swoim cyklu o inkwizytorze udało mu się stworzyć coś tak niezwykłego. Nie będę nikogo oszukiwać: czytanie tej powieści sprawiło mi nie małą radość. I choć moje poprzednie spotkanie w 2014 roku z tą serią skończyło się dość... neutralnie, tak teraz chyba w końcu do niej dorosłam i jestem w końcu w stanie czerpać z tej zabawy tyle, ile tylko się da.
Bo i owszem, Dotyk Zła to przede wszystkim zabawa. Autor nie próbuje udawać, że wciska nam coś więcej, niż lekki cykl do poczytania. Mimo to, jeśli skonfrontujemy tą serię z powieściami Ćwieka, czy Pilipiuka, które z założenia miały podobne role (Chłopcy, Kłamca, Oko jelenia) to Piekara wypada na ich tle zdecydowanie lepiej. Jego historia jest pełna ironicznego humoru,  a przygotowanie do tematu naprawdę widać: Dotyk Zła bawi, ale nie jest zupełnie pustą rozrywką.
Jacek Piekara uwielbia piękne kobiety, co w jego książkach naprawdę łatwo da się zauważyć. Mordimer wcale się od swojego twórcy tym nie różni: kocha ładne panie i bezustannie o nich myśli. Na całe szczęście w tej pozycji autor nie przegiął z ilością tego typu treści: nawet w drugiej powiastce noszącej tytuł Mleko i Miód nawiązania do seksualności przybrały bardziej rolę żartu, niż obrazoburczych treści.
Skoro już o żarcie mowa to muszę dodać, że sama postać głównego bohatera jest jedną wielką komedią. Mordimer jest wykreowany doskonale: często zaprzecza sam sobie i jest przy tym okropnym hipokrytą, ale mimo tego ma swój kręgosłup moralny i chyba po prostu nie da się go nie polubić. To jego przemyślenia i wybory czynią z tej pozycji tak dobrą książkę, a nie same przedstawione historie.
Jeśli o fabułę chodzi to skłamałabym, mówiąc, że jest zupełnie nieprzewidywalna: zakończenia obydwu historii dość łatwo do pewnego stopnia przewidzieć. Mimo to łatwo jest dać się wciągnąć w ten świat, który odkrywany stopniowo jest dla czytelnika coraz ciekawszy.
Dość istotny w całej serii o Mordimerze jest fakt, że bohater wypowiada się z pierwszej osoby. Jak się sprawdza? Doskonale! Bo to właśnie dzięki temu możemy słuchać każdej myśli naszego inkwizytora, a ten jest tak ciekawym człowiekiem, że aż nie chce się przestawać go obserwować.
Podejrzewam, że seria nie przypadnie do gustu dziewczynkom lubiącym bardzo delikatne historie, ale... wszystkim innym ze spokojem mogę polecić. To nie jest wymagająca lektura, która potrafi rozbawić i wprowadza czytelnika w bardzo ciekawy świat. Przy okazji nie jest to seria, którą trzeba czytać po kolei: mimo, że nie czytałam poprzednich tomów, a jedynie jeden z następnych to nie miałam problemu, by odnaleźć się w historii. Jeśli więc widzicie ten tom na półce w bibliotece i żadnego innego to nie bójcie się po niego sięgnąć, bo czytanie tego od środka krzywdy nikomu nie zrobi ;)


* * *

– Spytała, czy mógłby podać wino, a on ją zabił. Chwycił za włosy, przycisnął jej twarz do obrusa i zatłukł wieprzowym gnatem. Zatłukł na śmierć, Mordimerze. – Otton Pleiss ostatnie zdanie wypowiedział z takim niedowierzaniem, jakby zatłuczenie kogoś na śmierć nie mieściło mu się w głowie. Chociaż… rzeczywiście, wieprzowym gnatem? Przy stole? O podobnym wydarzeniu ja sam również nie słyszałem.

Fragment Ja, inkwizytor: Dotyk Zła Jacka Piekary


środa, 25 stycznia 2017

Krew i Stal: W Martwicę

Nie wyobrażacie sobie, jak długo chciałam dorwać tę książkę. Już na Pyrkonie w zeszłym roku chciałam ją kupić. Niestety, wszystkie moje fundusze poszły na Grimm City i kilka innych rzeczy, więc na Krew i Stal musiałam sobie trochę poczekać. Na całe szczęście w końcu zawitała na mojej półce <3

Tytuł: Krew i Stal
Tytuł serii:  Kraina Martwej Ziemi
Numer tomu: 1
Autor: Jacek Łukawski
Liczba stron: 384
Gatunek: high fantasy, fantasy przygodowe

W starym klasztorze na Martwej Ziemi znajduje się coś, co należy jak najprędzej odzyskać, by nie wpadło w ręce nikogo innego. Arthorn, wraz z grupą zbrojnych, wyrusza w podróż przez wątki przesmyk, mając w zamiarze wykonanie zadania. Tylko on zna prawdziwy cel ich wyprawy i tylko on jest w stanie poprowadzić bezpiecznie ludzi przez zniszczony czarami ląd. Prędko jednak okazuje się, że wyprawa może być jeszcze trudniejsza, niż wcześniej zakładał.

Gdybym wpadła na Krew i Stal kilka lat temu to albo uznałabym, że jest dla mnie zbyt trudna i mnie nudzi, albo przeciwnie: uwielbiałabym ją całym swoim sercem i polecała każdemu, kto pytałby się mnie o fantasy. Teraz jednak, mając nieco szersze spojrzenie na literaturę muszę z przykrością stwierdzić: nie jest to pozycja wybitna, a może nawet nie dobra. To dość przeciętna i typowa dla swojego gatunku książka, których na rynku nie brakuje.
Przez pierwsze dwadzieścia stron nie potrafiłam w ogóle wbić się w historię: najzwyczajniej w świecie styl autora mnie męczył, podobnie jak szaleństwo wokół słabo zarysowanych bohaterów. Później, do około setnej strony było nieco lepiej, ale w dalszym ciągu sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Dopiero z czasem historia zaczęła ciekawiej się rozwijać, a autor zapoznał nas nieco bliżej z bohaterami, jednak i tak, i tak powieść nie była niczym odkrywczym.
Łukowski wrzuca nas od razu w wir wydarzeń. Ktoś kogoś goni, ktoś pędzi, ktoś atakuje... Cały czas coś się dzieje, jednak nie mamy pojęcia co: pojawia się jakiś bohater, jakieś losowe nazwy, nic nie znaczące dla nas wydarzenia. W tym chaosie naprawdę niełatwo jest się odnaleźć, a tym bardziej śledzić to wszystko z zapartym tchem: bo i jak, skoro nie mamy pojęcia, kto jest tu główną postacią...? Wprawdzie z czasem historia nieco się uspokaja, dzięki czemu możemy w końcu zrozumieć kto, gdzie z kim i po co jest, ale i tu trudno poczuć jakąś bliższą zażyłość z bohaterami, czy światem. Jaki jest tego powód?
Krew i Stal to niewątpliwie fantasy drogi, które podzieliłabym na dwa segmenty: pierwszy, będący opisem wyprawy większej grupy oraz drugi, w którym mamy ledwie kilku bohaterów. Bezustannie jednak wędrujemy, po świecie, który zbyt wiele dla nas nie znaczy. Idziemy do konkretnego punku, walczymy, później odpoczywamy i leczymy rany, by znów z kimś, lub czymś walczyć. I na tym właściwie polega cała historia Krwi i Stali. Nie ma tu ani bardzo angażującego tła, ani niczego, co sprawiłoby, bym podeszła do tej lektury bardziej emocjonalnie.
Doskonale wiem, że sporo osób zachwyca się światem przedstawionym i uważa, że jest genialnie wykreowany. Ja niestety śmiem się nie zgodzić. Tak naprawdę nie wiemy o nim nic, poza tym, że istnieją w nim losowe, wzięte ze słowiańskiej mitologii stworzenia, że istnieje w nim jakaś magia i że sto pięćdziesiąt lat temu istniały dwa kłócące się ze sobą królestwa, co doprowadziło do powstania Martwicy. Autor nie wyjaśnia nam polityki istniejącej w tym świecie, ani jakiś niezwykłych zwyczajów. Świat wprawdzie nie kłóci się sam ze sobą, jest w miarę sensowny, a przy tym nie wątpię, że w kolejnych tomach będzie rozwijany, ale naprawdę nie zauważyłam w nim nic, czym mogłabym się zachwycić.
A co z bohaterami? Początkowo odbierałam ich podobnie jak postacie z Orków Nichollsa –  mamy losową grupę, z której parę osób wyróżnia się tym, że znamy je z imienia. Nie są indywidualnościami, a drużyną, która ma do wykonania jakieś zadanie. Dopiero później, gdy postacie się rozdzielają możemy zaobserwować jakieś konkretne cechy, ale też nie ma ich zbyt wiele. Przykładowo, główny bohater, Arthorn, to po prostu dobry i odważny człowiek, który jest sprytny, bo zna kilka forteli. Ale nie ma w tym człowieku niczego, co byłoby charakterystyczne i sprawiło, że zapamiętałabym go na dłużej.
Styl autora jest dość... specyficzny. Łukawski stara się nawiązywać do średniowiecznej mowy i to mu w sporej mierze wychodzi. Przy tym pisze w bardzo surowy sposób i nie pozwala nam za dobrze poznać bohaterów, co przy takiej powieści jest moim zdaniem sporym błędem. Niemniej, sam stosowany przez niego język jest raczej sporą zaletą tejże książki. Raczej, bo po pierwsze potrzebowałam chwili, by do niego przywyknąć, a po drugie przez niego autor w kilku miejscach dał plamę, wciskając między te średniowieczne słowa jakieś współczesne, co potrafiło nieźle wybić z lektury. Na całe szczęście akurat to nie zdarzało się zbyt często.
Krew i Stal to przygodowa powieść drogi utrzymana w klimatach fantasy – i jeśli ktoś właśnie tego szuka, to ta pozycja naprawdę dostarcza. Niestety, jeśli chcecie czegoś więcej: gierek politycznych, rozbudowanego świata przedstawionego, czy barwnych, charyzmatycznych bohaterów to... tego po prostu w niej nie znajdziecie w wystarczającej ilości. Ta powieść to historia typowo przygodowa wymagająca od czytelnika jedynie wczucia się w stylizowany na średniowieczny styl autora.

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Rozważna i romantyczna: W brytyjskim stylu


Na wszystkich bogów, żywych i nieżywych! W końcu przeczytałam coś, co jest kobiecą klasyką. Od dawien dawna chciałam się z czymś takim zapoznać – byłam po prostu ciekawa o co jest taki hałas ;) A więc gdy w mojej ukochanej Biedronce wpadłam na Rozważną i Romantyczną po prostu ją wzięłam. I powiem Wam szczerze, że trudno o tak porządnie wydaną książkę za 10 złotych. W końcu sztywne okładki zwykle kosztują trochę więcej. Nie będę jednak dłużej Wam biadolić, zapraszam do recenzji!


Tytuł: Rozważna i romantyczna
Autor: Jane Austen
Liczba stron: 353
Gatunek: literatura kobieca

Mąż pani Dashwood umiera. Pozbawiona funduszy kobieta wyprowadza się więc na wieś do niewielkiego domku wraz z trzema córkami. Dwie z nich – Marianna i Eleonora – są już na wydaniu i rozglądają się za mężczyznami. Pierwsza z nich chciałaby, aby jej mąż był człowiekiem czułym i delikatnym, uwielbiającym sztukę tak samo, jak ona. Eleonora zaś życzyłaby sobie spokojniejszego i bardziej skrytego, ale wiernego i oddanego jej męża.  Los jednak nie zawsze jest tak łaskawy, jak te młode, piękne kobiety mogłyby sobie tego życzyć.

Dobra powieść nie traci na wartości wraz z mijającymi latami – to często czas weryfikuje, ile dana literatura jest warta. O Jane Austen było zaś głośno już w XIX wieku, a i teraz pamięta się o jej książkach. Nic więc dziwnego, że miałam ochotę się z nią zapoznać. Jak jednak jej debiut wypadł w moich oczach?
Przede wszystkim już na początku moją uwagę zwrócił styl Jane Austen. Rozważna i romantyczna napisana jest w piękny, brytyjski sposób. Język autorki jest bardzo elegancki i czysty, a przy tym grzeczny; autorka zdaje się traktować swoich bohaterów z szacunkiem, nie odkrywają przed nami każdej ich myśli. Ma w sobie też co nieco z wyspiarskiej leniwości: historia sunie gładko, ale powoli. Przy tym wszystkim Austen od czasu do czasu wplątuje w tekst delikatne szpileczki, które sprawiają, że tekst ma w sobie nieco – ale ostrzegam, tylko nieco – pazura.
Dziś trudno chyba trafić na autora, który pisząc literaturę kobiecą miałby tak wyćwiczony styl. To niewątpliwie stanowi zaletę tej pozycji: owszem, jest przez to dla nas dość specyficzna, ale dzięki niej mamy możliwość poznania nieużywanych już słów, czy konstrukcji. Niestety, to właśnie taki sposób pisania sprawił, że o ile na początku i na końcu powieści byłam w pełni przytomna to tego, co działo się w środku niemal nie pamiętam. Z tym, że szczerze mówiąc sama historia nie jest na tyle skomplikowana, by nawet pominięcie połowy stron przeszkodziło w rozumieniu jej.
Rozważna i romantyczna to przede wszystkim miła i niezbyt wymagająca powieść o dwóch młodych kobietach, zżytych ze sobą i szukających szczęścia w miłości. Historia, sama w sobie, nie wyróżnia się niczym szczególnym, a czasem może wydawać się wręcz przegadana. Bo ileż można słuchać o tym, że pannę Mariannę boli serce z rozpaczy, czy szczęścia, a panna Eleonora stara się jak może, by być tą nieugiętą i pewną siebie? Jeśli ktoś nie lubuje się w takich historiach to może w końcu się tym po prostu znudzić. Wprawdzie autorka stawia przed bohaterami liczne problemy, ale po kilku pierwszych zdziwieniach i zaskoczeniach w moim przypadku przyszła obojętność na losy dwóch sióstr.

Tak jak się spodziewałam, powieść Austen nie była czymś, co miało szanse mnie porwać. Owszem, cieszę się, że mogłam się z nią zaznajomić, ale nie sprawiła ona, że mam ochotę sięgać po kolejną książkę tego typu. Niemniej, z czystym sumieniem muszę stwierdzić, że dziś tak porządnie napisanej literatury kobiecej naprawdę można ze świecą szukać. Jeśli więc tylko ten gatunek Was interesuje nie bójcie się po nią sięgnąć. 

sobota, 21 stycznia 2017

Trójka wspaniałych - o pewnym pudrze, bazie i pomadce


Już na starcie tego wpisu przepraszam osoby niezainteresowane tematem: rzadko tu o kosmetykach mówię, ale jednak są one w gronie moich zainteresowań, a co za tym idzie: czasem się tu pojawią. A o czym będzie dziś mowa? O trzech kosmetykach kolorowych, z których dwa były moimi odkryciami wszech czasów, a jeden stał się moim ukochanym czasoumilaczem ;)


Puder bambusowy z jedwabiem z Paese
Na blogu pisałam już o pudrze z Paese, który miałam poprzednim razem. Matowił skórę najbardziej ze wszystkich pudrów, które miałam wcześniej i był po prostu fajny, ale coś mi w nim nie pasowało. Podobnie uczucie miałam przy pudrze ryżowym. To bambusowy okazał się moim strzałem w dziesiątkę. Nie bieli, jest bardzo drobno zmielony. Jak na puder sypki przystało nie narzekam na jego brak wydajności. Przy tym bardzo ładnie matuje i mam wrażenie, że sprawia, że mój podkład dłużej się trzyma. Ja naprawdę już niczego więcej w tym względzie nie chce ;)
Cena: ok. 40zł



 Baza pod cienie do powiek Eye Shadow Keeper z Inglota
Do tej pory używałam raczej tanich baz pod cienie, lub zamienników (kredki, korektory). Myślałam, że na mojej powiece nic nie utrzyma się dłużej, niż 3-5 godzin. W ostatnim akcje desperacji kupiłam tą bazę. Testowałam ją w czasie Sylwestra i okazało się, że utrzymała cienie od ok. ósmej 31.12 do godziny piątej rano 01.12 ;) Jasne, makijaż nie wyglądał już doskonale, ale jednak trzymał się. Zaczęłam używać jej na co dzień i okazało się, że cały czas sprawuje się doskonale: choć opakowanie jest maleńkie to ma w sobie naprawdę wielką siłę, a przy tym jest ogólnodostępne. I nagle okazało się, że zarówno tanie, jak i drogie cienie trzymają się moich powiek.
Opakowanie bazy jest bardzo fajne: bez problemu można wydobyć z niego małą ilość produktu, a by pokryć całą powiekę bazy potrzeba bardzo niewiele.
Cena: ok 50zł




Manhattan, Soft Rouge Lipstick
Ten produkt to czasoumilacz o którym Wam wspomniałam. Ta pomadka jest po prostu przemilusia. Z jednej strony jest bardzo przyjemna w noszeniu: jest dla ust jak balsam. Z drugiej daje bardzo naturalny, półtransparenty efekt. Ach, uwaga: w żadnym razie nie jest to matowa pomadka. To maleństwo ratuje mnie w dni, w które moje usta nie chcą ze mną współpracować, albo są przemęczone moimi ulubionymi matami.
Posiadam kolor 410 – soft coral. Jak nazwa wskazuje to bardzo dziewczęcy, prześliczny koral, który osobiście uwielbiam.
Mogę przyczepić się jedynie opakowania, które ani nie jest ładne, ani nie wygląda na zbyt trwałe. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Cena: ok. 25zł

środa, 18 stycznia 2017

Sztuka pisania komentarzy


Komentowanie to coś, czego nie sposób uniknąć prowadząc bloga. W końcu nie ma chyba lepszego sposobu na zdobycie czytelników, prawda? Ja coś Ci pisze, Ty to widzisz i z ciekawości, albo poczucia obowiązku odwiedzasz moją stronę. Bo to takie ładne i kulturalne, poza tym pozwala budować naszą małą społeczność. Problem polega na tym, że dobry komentarz napisać naprawdę trudno... Nie ma co się oszukiwać - sama często piszę ja na odwal się, byleby tylko COŚ napisać, skoro już przeczytałam post. Dlatego być może ten tekst można potraktować jako hipokryzje – ale z drugiej strony może jeśli wypunktuje i napiszę JAK powinno się te komentarze pisać sama się poprawie? Zobaczymy. W każdym razie liczę, że jeśli nie uda mi się pomóc samej sobie to być może kogoś z Was nieco oświecę :D

Po pierwsze: Nie spamuj!
Nie ma chyba nic gorszego, niż komentarze typu hej, fajny blog, zapraszam do mnie. Jeśli piszesz coś takiego to natychmiast przestań. Już. W tej chwili. Nawet jeśli bloger sam jest spamerem i olewa takie coś to na pewno czymś takim nie zainteresujesz nikogo na tyle, aby ciekawy Ciebie odwiedził Twojego bloga, a jeśli już mamy się reklamować to... chyba o to chodzi, prawda?
Jedynym wyjątkiem, jaki w takich przypadkach dopuszczam to spam dotyczący konkursów. I tak, i tak uważam, że wieść o nim się rozniesie, ale akurat coś takiego ma szansę zainteresować ludzi czytających komentarz i powiedzmy, że sama nic przeciwko bym nie miała.
Pamiętajcie, że komentarze, w których prosicie kogoś o ocenę Waszego bloga, wyjaśniając dlaczego to robicie (bo obserwuje Cię od dawna, bo jesteś dla mnie autorytetem etc.) to inna para kaloszy. Oczywiście, pod warunkiem, że piszecie to szczerze ;)


Dawać link do bloga, czy nie dawać?
Opinie dotyczące tej kwestii są chyba dość podzielone. Ja osobiście wolę, gdy komentujący wrzucą linka do siebie z dwóch powodów. Po pierwsze, nie muszę ich bloga szukać, po drugie czasami na liście ludzie mają więcej, niż jeden i bywa, że trudno zgadnąć, który jest tym głównym. Niemniej, jeśli naprawdę nie chcesz, by Twój komentarz był odebrany jako spam to linku do bloga nie wrzucaj. Nie każdy twórca uważa to za pozytywne, a niewrzucenie go jest czymś najbardziej neutralnym.

Recenzja najgorsza do skomentowania
Tak, tak, recenzje to coś, co najtrudniej sensownie skomentować. Jeśli nie widziałam czegoś w ogóle i słyszę po raz pierwszy to często nie jestem w stanie napisać więcej niż interesuje mnie to/nie interesuje mnie to/może kiedyś spróbuje. Ewentualnie mogę odnieść się do jakiejś prywatnej myśli autora, ale i ta nie zawsze jest na tyle konkretna i ciekawa, bym mogła to zrobić. Niestety, tu wyjścia z sytuacji nie widzę. Albo nie piszę komentarza wcale, albo informuje twórcę opinii, że w sumie to mam gdzieś ową książkę/film/kosmetyk/ubranie, które zostało w poście zaprezentowane.
Sprawa ma się nieco inaczej, gdy wiem o czym mówi autor. Gdy znam coś ze słyszenia, albo już miałam okazje się z tym bliżej zapoznać. Wtedy mamy już nieco większe pole do popisu. Możemy znów odnieść się do jakiś przemyśleń autora, ale przy okazji możemy napisać własną mini-recenzje, lub jakieś luźne przemyślenia w komentarzu. Tylko błagam Was unikajcie jak ognia komentarzy pokroju A mi się to podobało, albo Nie lubię, czy Fajne to jest! Jeśli już coś znasz skomentuj tekst używając konkretów. Napisz, który bohater z filmu podobał Ci się najbardziej, albo czy dany kosmetyk Ci się sprawdził. Nie pisz, że coś jest fajne nie używając argumentów potwierdzających Twoją opinię, bo to kompletnie nic nikomu nie mówi...
Podsumowując: jeśli nie znasz czegoś, a chcesz skomentować post masz moje pozwolenie, by napisać coś bardzo krótkiego i płytkiego. Ale jeśli już to coś poznałeś... to komentuj porządnie, wysil się trochę. Jeśli chcesz napisać, że coś jest fajne to lepiej wyłącz bloga i idź robić coś innego. Dodać też muszę, że mnie osobiście szlag trafia, gdy ktoś książki nie czytał, a pod negatywną recenzją pisze jak bardzo chciałby daną pozycje przeczytać nie odnosząc się do tego, że mi ona do gustu nie przypadła...

Wszystko inne skomentować łatwiej
Jeśli post to przemyślenia autora – wystarczy się do nich odnieść. Konkretnie, podając argumenty, ale cóż, wyrażenie swojego zdania w takiej sytuacji jest bardzo proste.
Ocenia zdjęć, czy stylizacji też trudna nie jest, ale tu polecam skupić się na przynajmniej jednej rzeczy, która szczególnie zwróciła się Wam w oczy.          Jeśli uważasz, że dziewczyna ma ciekawą bluzkę – napisz to. Zdjęcia są zbyt żółte, albo nieostre? Też poinformuj o tym autora. Oczywiście, możesz czepić się więcej, niż jednej rzeczy ;) To tylko takie absolutne minimum.
Czytasz czyjeś opowiadanie? Wyraź sobie zdanie. Szczerze, z argumentami. Tu znów napisanie fajne, czekam na więcej się nie sprawdzi i raczej na pewno zostanie potraktowane jako spam.
Widzisz tag? Tu też na pewno znajdziesz coś, do czego będziesz mógł się w komentarzu odnieść.
Zdecydowanie, recenzje to najcięższy orzech do zgryzienia jeśli chodzi o komentowanie :)

Pytania autora - odpowiadać, czy olać?
Często pod koniec posta można znaleźć jakieś pytania, które mają pomóc czytelnikom w napisaniu komentarza. Zwykle są bardzo ogólne - co tam u Was? Co sądzicie o tym? Jak Wy to robicie? Jeśli widzicie coś takiego i nie macie pomysłu na komentarz to jasne, odpowiadajcie sobie na nie, nikt Wam za to krzywdy nie zrobi. Ba, twórca raczej będzie zadowolony. Ale jeśli nikt nie zwróci na te pytania uwagi zwykle nic się nie stanie.
Problem pojawia się, gdy autor nie zadaje pytania ogólnego, zadanego po to, by sobie było, a naprawdę chce uzyskać odpowiedzi od czytelników. Często są to na przykład pytania dotyczące rozwoju bloga, albo planów autora co do następnego wpisu. I o ile na te ogólne pytania zwykle odpowiada sporo osób to te, na które odpowiedź powinna zostać udzielona przez jak największą grupę czytelników zostają olane. A powinno być na odwrót! Na takie pytania odpowiadaj zawsze, zwłaszcza, jeśli jesteś stałym czytelnikiem bloga. Możesz nawet napisać nie wiem, albo rób jak chcesz – ale odpowiedz. To naprawdę pomoże twórcy :)

Sprawdzaj byki
Jasne, że pisząc z komórki trudno o to, by tekst był w pełni poprawny. Poza tym to tylko komentarz, nikt Wam za powtórzenie rączej nie wyrwie. Jeśli jednak zauważysz jakiś błąd to po prostu go popraw. Taki komentarz zawsze będzie lepiej odebrany ;)


Już jasne, jak macie pisać? :D Sama staram się kierować tymi zasadami podczas komentowania, choć nie powiem, by mi to zawsze wychodziło. Ale cóż, może ktoś po tym poście poczuł, że się czegoś dowiedział, a jeśli nie to chyba mała przerwa od recenzji się Wam przyda, bo w ostatnim czasie był ich mały wysyp. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam ;) Do napisania!


Jeszcze na koniec, mała informacja, a raczej samoreklama. Jak możecie zobaczyć po prawej Drewniany Most ma stronę na Facebooku. Pisałam już o tym w osobnym poście, ale wiem, że niektórym mogło to po prostu umknąć. Dlatego jeśli chcecie tam dostawać informacje o nowych postach, albo czasem przeczytać o czymś z backstage’u u mnie jeszcze raz tam zapraszam. >>>>>>>>>>>>




poniedziałek, 16 stycznia 2017

Złoto, banki ludzie - krótka historia pieniądza: Czym jest złotówka?

Oto kolejna z recenzji, która zapewne mało kogo z Was jakoś szczególnie zainteresuje. Tak jak poprzednio Autoportret reportera może być ciekawy dla zwyczajnego czytelnika, tak ta lektura... cóż, już niekoniecznie. Ale liczę, że chociaż jedną osobę uda mi się tym tematem zaciekawić. Poza tym myślę, aby napisać post o czytaniu literatury naukowej. Co Wy na to?

Tytuł: Złoto, banki ludzie - krótka historia pieniądza
Autor: Murray N. Rothbard
Liczba stron: 180
Gatunek: literatura ekonomiczna (naukowa)

Murray N. Rothbard to człowiek niezwykły: chyba nie ma tematu, na który ten człowiek by się nie wypowiedział. W tej pracy na tapet wziął temat pieniądza: czym jest, skąd się wziął i czemu jest dla nas tak ważny?

Ekonomia nudzi i nieciekawi: przynajmniej, dopóki nic się o niej nie wie. Gdy jednak człowiek wgłębi się w nią chociaż trochę to nagle odkrywa, że to wszystko przecież bezpośrednio tyczy sie jego! I nie ważne jaką dziedzinę życia wybierzemy: ekonomia na pewno w niej będzie. Pieniądz zaś to coś niezwykle bliskiego nam, ludziom: wielu z Was pewnie zgodzi się, gdy powiem, że życie bez tej jednostki byłoby trudne, jeśli nie niemożliwe.
Nikogo nie powinno więc zdziwić, gdy powiem, że Złoto, banki, ludzie to lektura po którą zdecydowanie warto sięgnąć. Książka ta zawiera dwie prace Rothbarda:  Co rząd zrobił z naszymi pieniędzmi? oraz Jak odzyskać stracone pieniądze?, z czego to ta pierwsza zajmuje większą część lektury: druga zdaje się być tylko dodatkiem do niej i uzupełnieniem całości.
Rothbard pisze w sposób niezwykle przejrzysty. Dzięki temu jego pozycje zrozumie nawet laik: choć ta książka to literatura naukowa to naprawę nie wymaga niewiarygodnie dużej wiedzy. Wystarczy do niej w miarę świeży i skupiony umysł oraz nieco zainteresowania tematem, by szybko przebrnąć przez jego prace. 
Sądzę, że ta lektura wydana przez Fijorr Publishing to książka zarówno ciekawa jak i pouczająca. Uświadamia skąd wziął się pieniądz i w bardzo przestępny sposób pozwala nam zapoznać się z jego historią. Dodatkowo analizuje czym on jest oraz mniej więcej wyjaśnia jak działają banki. Biorąc pod uwagę, jak ważne w naszym życiu są złotówki wydaje mi się, że temat ten naprawdę powinien zainteresować każdego.
Nawet, jeśli nie masz nic wspólnego z ekonomią w teorii Złoto, banki, ludzie to lektura po którą warto sięgnąć. Ta niedługa książka w stosunkowo przystępny sposób odpowiada na wiele podstawowych, ważnych pytań, na które często brakuje odpowiedzi i prędzej czy później zapewne przyda się każdemu. W końcu nie ważne, co robimy w życiu: pieniądz tak czy siak jest w nim obecny.

* * *

Skąd wziął się pieniądz? Robinson Crusoe z pewnością nie potrzebował pieniędzy. Nie mógłby odżywiać się złotymi monetami. Crusoe i Piętaszek, wymieniając między sobą ryby na drewno nie musieli troszczyć się o pieniądze. Kiedy jednak społeczeństwo rozwinie się do rozmiarów przekraczających kilka rodzin, powstaje grunt dla pojawienia się pieniądza.

Fragment Złoto, banki ludzie - krótka historia pieniądza Murray’a N. Rothbarda

sobota, 14 stycznia 2017

Autoportret Reportera: Za kulisami podróży

Czytanie lektur w szkole potrafiło być nieco irytujące. Na całe szczęście zwykle wystarczało, że przeczytałam streszczenie i jakoś dawałam sobie z tym radę. Na studiach jednak okazało się, że nie tylko mam więcej do czytania, ale i przy okazji nie znajdę tak łatwo porządnych skrótowców... I muszę przeczytać je od deski do deski. Jedną z takich książek jest właśnie Autoportret reportera Kapuścińskiego. Na całe szczęście mam do tego pana pewną słabość ;) No cóż, nie przedłużam więcej i zapraszam do głównej części postu :D

Tytuł: Autoportret reportera
 Autor: Ryszard Kapuściński
Liczba stron: 99
Gatunek: autobiografia

Ryszard Kapuściński już na zawsze zapisał się w naszej historii jako geniusz reportażu. Jak jednak on sam postrzegał swoją pracę i jakim był człowiekiem? Jakie cechy i umiejętności są według niego konieczne do pójścia w jego ślady?

Autoportret reportera to niedługa książeczka – niecałe 100 stron to wszak lektura na ledwo jeden wieczór. Napisana jest w formie wywiadu z Kapuścińskim: zadawane mu pytania nadają tekstowi dynamizmu oraz nakreślają tematykę całości, dzięki czemu nie da sie tym tekstem ani zanudzić, ani w nim zgubić. To naprawdę porządnie stworzone dzieło po które sięgnąć powinien każdy zainteresowany reportażem, czy samym Kapuścińskim.
Nie jest to typowa autobiografia, w której autor omawia swoje życie. Owszem, takie fragmenty tu są, jednak większą część pozycji zajmują przemyślenia autora na temat jego zawodu oraz tematów pokrewnych. Dzięki niej można dowiedzieć się jak wyglądały podróże Kapuścińskiego, czy pisanie za czasów PRLu. Dość ciekawym dla fanów książek może okazać się fakt, że autor miał aż trzy poziomową bibliotekę oraz bardzo ugruntowany pogląd na samo czytanie.
Mimo, że nie jest to literatura rozrywkowa styl Kapuścińskiego jest tak barwny i przyjemny, że naprawdę trudno się przy nim znudzić. Zwłaszcza, że zwięzłość wypowiedzi oraz przekazywanie jak największej ilości informacji zdaje się być jego mottem. Przy tym wśród przemyśleń znajdziemy wiele historii wyjętych z życia: autor często by wyjaśnić nam swoją tezę przedstawia nam sytuacje, którą widział na własne oczy, dzięki czemu z lektury możemy wynieść także wiele ciekawostek tego pokroju.
Naprawdę, jeśli interesują Was podróże, czy reportaż, albo sam Kapuściński ta krótka lektura jest koniecznością: nie zajmuje zbyt wiele czasu, a naprawdę dostarcza czytelnikowi wrażeń, choć nieco innego typu niż romanse, albo literatura sensacyjna. Z czystym sumieniem polecam mogę polecić ją wszystkim zainteresowanym.

* * *

Reporter nigdy nie jest samotny. Zawsze musi kogoś spotkać, z kimś porozmawiać. Pierwszy kontakt z obcym człowiekiem wiąże się z napięciem, zderzeniem dwóch różnych osobowości. Takie zderzenie budzi odruch rezerwy, ściągnięcia twarzy. Dotyczy to głównie sytuacji granicznych, gdy wpadamy na jakiś patrol, uzbrojoną grupę. Obie strony są w stresie, obie się boją. Ludzie są wtedy bardzo nieprzyjemni, patrzą podejrzliwie, nie wiedzą, co się kryje za takim spotkaniem. Najlepszą drogą do przełamania pierwszego oporu jest uśmiech. Trzeba uśmiechnąć się do drugiego człowieka. To jest odruch, który ma korzystny wpływ na rozładowanie złej sytuacji. Nie od razu. Podejrzliwi i ci, co mają kompleksy, myślą wpierw, że ktoś się z nich nabija, przez moment więc stają się jeszcze bardziej podejrzliwi. Ale po chwili sami zaczynają się uśmiechać. Mur kruszeje, powstaje jakiś rodzaj wspólnoty i dalej idzie dużo łatwiej.
Fragment Autoportretu Reportera Ryszarda Kapuścińskiego 

czwartek, 12 stycznia 2017

Słowo „Las” znaczy „Świat”: Międzyplanetarny rasizm



Już dawno tak bardzo nie odkładałam żadnej książki... Sześć światów Hain leży na mojej półce od czerwca, a tą część skończyłam czytać w listopadzie. Czuje się tym nieco podirytowana, nie powiem. A przede mną jeszcze jedna część serii. Ale dam radę, jakoś dam. A tymczasem zapraszam do mojej oceny kolejnej powieści L Guin.

 
Tytuł: Słowo „las” znaczy „świat”
Tytuł serii:  Ekumena / Sześć światów Hain
Numer tomu: 5
Autor: Ursula Le Guin
Liczba stron: 143
Gatunek: science fiction

Drewno jest surowcem cenniejszym od złota. Zwłaszcza dla Ziemi, na której go brakuje. Nic więc dziwnego, że gdy ludzkość odnajduje planetę pokrytą lasami wyrusza, aby ją skolonizować. Grupa wysłańców rąbie drewno i próbuje podporządkować sobie małych, pokrytych zielonym futrem człekokształtnych. I wszystko idzie jak po maśle do chwili, w której okazuje się, że owe małe istotki też potrafią się buntować przeciwko wyzyskowi.

Science-fiction to gatunek wręcz stworzony do historii dotyczących rasizmu: w końcu ile w nim planet, tyle zwykle ras podobnych do ludzi. Nic więc dziwnego, że to właśnie na tym temacie skupiła się Le Guin w swojej powieści Słowo „Las” znaczy „Świat”. Nie powiem jednak, by ta historia była czymś innowacyjnym, czy nadzwyczaj ciekawym. Przeciwnie, dostajemy powieść, której treść choć dojrzała, jest dość przeciętna.
Niewątpliwie świat przedstawiony jest skonstruowany naprawdę dobrze. Powieść obserwujemy z kilku głównych perspektyw: ze strony rasisty, Davidsona, jednego z tubylców zwanych stworzakami – Severa oraz człowieka, który stał się jego przyjacielem. Obserwujemy, jak przez decyzje tego pierwszego mieszkańcy planety zmuszeni są do coraz bardziej radykalnych działań: jak nasz zielony pluszak próbuje postawić na swoim oraz zrozumieć Ziemia oraz jak ludzie próbują mimo wszystko dogadać się z obcą nacją.  To ostatnie oczywiście jest oczywiście rzeczą niezmiernie trudną.
Książka przepełniona jest gorzkimi prawdami oraz brutalnością, która swoje źródło ma w głupim i nieracjonalnym zachowaniu kolonistów. Nie jest to zbyt miła lektura, ale jednocześnie dzięki eleganckiemu stylowi Le Guin osoby nie przepadające za lejącą się krwią nie powinny poczuć się urażone. Niestety, jeśli szukacie rozbudowanych charakterów to nie będzie książka dla Was: postacie, które występują w tej powieści to figury, które mają reprezentować pewne wartości i są rozwinięte tylko na tyle, by spełniać swoją rolę. Co z resztą robią całkiem sprawnie.
Jak zwykle u Le Guin jej dzieło jest dobrym tematem do dyskusji i analizy. Czy jednak jest niezwykle przyjemną książką...? Słowo „Las” znaczy „Świat” nie dłużyło mi się i przyniosło przy okazji nieco rozrywki. Zabrakło mi jednak w tej historii polotu; czegoś, co sprawiłoby, że byłaby wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. Bo niestety, takich historii science-fiction na rynku nie brakuje, choć przyznać muszę, że niełatwo będzie znaleźć coś dorównującego stylem do Le Guin.
Słowo „las” znaczy „świat” to pozycja, która na swój sposób ciekawi i którą warto poznać, ale nie sądzę, aby była lekturą wybitną. Le Guin zamiast ciekawić mnie każdą swoją historią coraz bardziej robi rzecz przeciwną: zaczyna mnie nudzić i odpychać, a po jej lektury sięgam z coraz większą rezerwą. Ale cóż, jeśli macie ochotę na literaturę tego typu... to polecam, bo mimo mojego rosnącego uprzedzenia autorka pisze dobrze, a jej książki zasługują na poznanie.

* * *

Kaes spojrzał na niego kątem tych niebieskich, golfowych oczu.
– Naprawdę? Chcesz upodobnić ten świat do Ziemi? Do betonowej pustyni?
– Kiedy mówię „Ziemia”, Kees, mam na myśli ludzi. Ludzi. Ty martwisz się o jelenie, drzewa i inne rośliny. Świetnie, to twoja sprawa. Ale ja lubię widzieć sytuację w perspektywie, z góry na dół, a góra jak dotąd, to ludzie. Teraz jesteśmy tutaj, zatem ten świat pójdzie naszą drogą. Czy ci się to podoba, czy nie, musisz się z tym pogodzić. Przypadkiem sprawy tak się ułożyły. Słuchaj, Kees, zamierzam skoczyć do Centrali i rzucić okiem na nowe kolonistki. Chcesz lecieć ze mną?
– Nie, dziękuję, panie kapitanie – odrzekł spec, odchodząc w kierunku baraku laboratoryjnego.
Fragment Słowa „Las” znaczy „Świat” Ursuli Le Guin

Nomida zaczarowane-szablony