niedziela, 12 czerwca 2022

Wojna światów: klasyka światowej fantastyki na tapecie


Na Ziemię spada tajemniczy meteor. Wkrótce okazuje się, że tak naprawdę jest swoistym statkiem kosmicznym, w którym przybyli Marsjanie. Mają jeden cel: podbić nową planetę i zamieszkać na jej powierzchni.



H. G. Welles jest uznawany za ojca współczesnej fantastyki. Co prawda musiałabym dokładniej zbadać sprawę, by debatować nad zasadnością tego stwierdzenia, ale to w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, że to ważny dla „mojego” nurtu w literaturze autor, więc najzwyczajniej w świecie w końcu, po latach, musiałam się za niego zabrać. Chwyciłam „Wojnę światów”... i właściwie dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam.

Wojna światów
H. G. Welles
wyd. Vesper, 2018
tłum. Lesław Haliński

Za mną już nie jedna książka z XIX wieku i ta właściwie ma sporo cech typowej, rozrywkowej literatury z tamtych czasów. „Wojna światów” wygląda pod pewnymi względami bardziej jak sprawozdanie, a nie typowo współczesna powieść. Nie bez przyczyny: wtedy najważniejsze było to, by czytelnik faktycznie uwierzył (przynajmniej na początku lektury), że opisywane cuda miały miejsce, a taka forma chyba była w tym najskuteczniejsza. 

Sama przywykłam już do tego typu powieści i osobiście odbieram je jako naprawdę lekkie i przystępne. Typowe w tego typu narracji jest to, że właściwie zbyt wiele się tam nie dzieje, a bohater-narrator przytacza wiele, niekoniecznie istotnych albo pasjonujących, detali. Nie była to więc dla mnie najbardziej porywająca lektura, ale jednocześnie powieści z tamtych czasów mają urok leżący w ich niewinności, prostocie i klasie, jeśli chodzi o język, nawet jeśli są po prostu rozrywką dla mas.

Czy fabularnie poczułam się jakkolwiek zaskoczona? Nie. Za długo siedzę w fantastyce, by nie rozpoznawać pewnych tropów, a szkielet akurat tej powieści mniej-więcej znałam. Ale to nie zmienia faktu, że po prostu miło było spotkać się z Wellesem sam na sam i przynajmniej chwilę zatrzymać się nad jego słowem. 

Zresztą, tu naprawdę nie ma zbyt dużo wydarzeń. Wprawdzie obcy atakują ziemię i dostajemy od autora sporo opisów wojennych, ale nasz bohater nie przeżywa jakiejś szczególnej drogi. Jest raczej dość biednym obserwatorem rzeczywistości i to kompletnie nie na nim skupia się fabuła. A że jestem czytelnikiem stawiającym raczej na mocny charakter protagonisty, niż resztę wokół to moje zainteresowanie samą opowieścią w trakcie lektury było raczej na średnim poziomie.

„Wojnę światów”, tak jak właściwie każdą klasyczną powieść, warto sprawdzić. Szczególnie jeśli faktycznie chce się dotrzeć do rdzenia fantastycznej literatury i zobaczyć jej rozwój od początku. Ale czy istnieją leprze powieści w gatunku? Współcześnie jak najbardziej tak. Z tym że o to przecież chodzi by literatura, czy sztuka ogólnie, dzięki dziełom wielkich ojców i twórców, mogła iść dalej i nieustannie poszerzać horyzonty.



czwartek, 9 czerwca 2022

Cień i Pazur: kat, który się zakochał



Severian jest od dziecka szkolny na kata – kogoś, kto nie tylko ma szybko i skutecznie zabić skazanego, ale również torturować go, zgodnie z przypisaną mu karą. Gdy do lochów trafia piękna, młoda i szlachetnie urodzona dziewczyna, chłopak dotrzymuje jej towarzystwa i wkrótce zaczyna się zakochiwać.


„Cień i Pazur” jest trochę pechową książką. A przynajmniej pechowy jest egzemplarz, który trafił akurat do mnie. Niestety, przyszedł uszkodzony i to w stanie znaczącym (widać na zdjęciach). Miałam go reklamować i wymieniać, ale nim miałam na to chwilę, okres na to minął i tak zostałam z niezbyt pięknym egzemplarzem. Na szczęście uszkodzenie nie przeszkadzało w czytaniu i mogłam w końcu sprawdzić, co takiego ten Gene Wolfe tworzył. W końcu słyszałam o nim nie raz.

Cień i Pazur
Gene Wolfe
wyd. Mag, 2020
Księga Nowego Słońca, t. 1-2

Wydanie Maga w ramach serii wydawniczej „Artefakty” zawiera w gruncie rzeczy dwie powieści, czyli „Cień kata” oraz „Pazur łagodziciela”. Jednak akcja obydwu dzieje się po sobie, dlatego jak najbardziej taki zabieg rozumiem. Właściwie w tym przypadku nie ma większego sensu sięgać wyłącznie po tom pierwszy, bo ten właściwie żadnych wątków nie zamyka. 

Czy jednak sama treść mi się podobała? Na to pytanie niestety odpowiedź nie jest wcale prosta. Przez pierwsze ok. 100-200 stron byłam naprawdę mocno zaangażowana w historię. Styl Wolfe jest bez wątpienia naprawdę dobry, a ten człowiek po prostu był utalentowanym pisarzem i to się czuje. A sam początek jest dość klasycznie prowadzonym fantasy, z wątkiem romansowym, który naprawdę mnie zaangażował. Przy okazji autorowi w tym cyklu naprawdę świetnie wychodzą opisy związane z katowskimi zajęciami i aż sama byłam zdziwiona, jak emocjonalnie podchodziłam do niektórych scen.

Tyle że potem do fantasy doszło jeszcze science-fiction. I to samo w sobie nie jest złe. Właściwie sam świat jest wręcz ciekawszy przez dodanie takiego elementu. Problem polega na tym, że Wolfe idzie trochę w stronę weird fiction. Zdaje się specjalnie udziwniać pewne sceny, te zaś wychodzą przez to chaotycznie i nie do końca zrozumiale. Dostajemy więc w gruncie rzeczy bardzo prostą, przygodową opowieść (wcale nie aż tak różną pod względem konstrukcji do np. popularnego obecnie „Wampirzego cesarstwa”, z tym że Wolfe jest lepszy od Kristoffa pod każdym względem), ale którą narracja specjalnie zdaje się nam utrudniać. 

I tak ze strony na stronę coraz mniej byłam na książce skupiona, bo ja po prostu takiego podejścia do końca nie lubię. W dalszym ciągu doceniam bardzo sam warsztat Wolfe’a i na pewno sięgnę po drugą książę z kolejnymi dwiema powieściami, ale przyznaję, że mój entuzjazm trochę opadł.

Powoli kończąc, w trakcie lektury odniosłam wrażenie, jakby Severian zakochiwał się w każdej dziewczynie, która napatoczy mu się po drodze. Wolfe co prawda nie jest w tym w żadnym razie obsceniczny, a sam motyw wyjściowy związany z zauroczeniem młodego kata jest naprawdę dobrym motywem, ale na Merlina, po prostu zaskoczyło mnie to, jak bardzo ten szanowny kat jest kochliwy.

Gene Wolfe to właściwie klasyczny twórca fantastyki, choć może nie znajduje się w topce najbardziej znanych. I jest dobry, to nie ulega wątpliwości. Ale ja jeszcze muszę sprawdzić, czy aby na pewno jest twórcą dla mnie.



niedziela, 5 czerwca 2022

Gwiezdny Port: komedia kosmiczno-kryminalna od George'a R. R. Martina




Obcy przybyli na Ziemię, jednak wcale nie po to, aby przejąć nad nią kontrolę. W Chicago w końcu powstaje Gwiezdny Port i w mieście pojawia się wielu przedstawicieli innych inteligentnych gatunków. Policjanci zaś muszą poradzić sobie z wieloma nowymi problemami.


Gwiezdny Port
George R. R. Martin
wyd. Zysk i S-ka, 2022

\George R. R. Martin co prawda nie śpieszy się z wydaniem kolejnego tomu swojego najpopularniejszego cyklu, ale za to na polskim rynku regularnie pojawiają się kolejne dzieła sygnowane jego nazwiskiem. Tym razem jest to powieść graficzna, stworzona w klimacie lekkiego, rozrywkowego SF. Lubię taki, przyznaję, szczególnie że nieczęsto trafiam na niego w powieściach. Tylko czy „Gwiezdny Port” jest przy okazji po prostu dobry?

Co prawda specjalizuje się” raczej w literaturze, niż w komiksach, ale wydaje mi się, że przerobiłam na tyle fantastyki, że przynajmniej częściowo mogę to oceniać i porównywać. I o ile to całkiem sympatyczny komiks to mam wrażenie, że na wielu płaszczyznach wypada po prostu przeciętnie.

Początkowo byłam szczerze zainteresowana tą historią. Na pewno pomagała w tym całkiem przyjemna dla oka kreska i kreatywne pomysły na obcych, poza tym generalnie mam po prostu słabość do fantastyki w wydaniu kryminalnym. Tyle że szybko jakoś zaczęło mi się to rozjeżdżać. Fabuła niby była w porządku, ale wszystko zdawało się trochę rozmywać, a na dłuższą metę poszczególne wątki średnio mnie angażowały. Niektóre pomysły na obcych czy jakieś drobne zawirowania fabularne potrafiły pozytywnie mnie zaskoczyć, ale gdy zaskoczenie sprawiało, że robiłam się ciekawa historii, ta szybko wracała na swoje nudnawe tory.

Być może jest to częściowo wynik mojej nieumiejętności w czytaniu, a więc i we wciąganiu się w formę komiksu jako taką. Nie pomaga fakt, że nie jest to zamknięta historia z konkretną puentą, ponieważ ta historia najprawdopodobniej będzie kontynuowana w kolejnym tomie. A ja, szczerze mówiąc, nie wiem, czy mam na niego ochotę. Co prawda, z jednej strony chętnie bym go przygarnęła przez wzgląd na naprawdę fajne ilustracje i te fragmenty, które były naprawdę zaskakujące i pomysłowe, ale z drugiej: czy potrzebuje kolejnej przeciętnej historii na swojej półce? (pewnie tak, ale shh)

Jeśli szukacie ładnie wydanych komiksów, jesteście fanami Martina, albo potrzebujecie czegoś lekkiego, zabawnego i nieco kryminalnego to można ten komiks sprawdzić. To na pewno będzie też po prostu dobry pomysł na prezent, bo nie oszukujmy się: to wydanie jest naprawdę niczego sobie. Ale to na pewno nie jest żaden „must read”, nawet dla wielkich fanów komiksów jako takich.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!



czwartek, 2 czerwca 2022

Magia i ogień: szkoda na to czasu


Molly powróciła do swoich rodzinnych stron: do krainy logiki, postępu i strachu przed magią. Jeśli jednak jej bliscy mają przetrwać, musi rozpocząć polityczną grę. Co wspólnego z całym magicznym zamieszkaniem ma jej brat i czy jej przyjaciele z Północy dadzą radę przetrwać?

„Magia i stal” to książka, która okazała się przynajmniej drobnym rozczarowaniem, przynajmniej dla mnie. Liczyłam na steampunk dla dorosłych, a dostałam raczej przeciętną powieść młodzieżową, która przy okazji jedynie ustanawiała główną bohaterkę, będąc preludium do dalszych przygód. Z tego jednak powodu drugi tom, czyli „Magia i ogień”, mógł okazać się lepszą historią.

Magia i ogień
Nik Pierumow
wyd. Akurat, 2019
cykl Blackwater, t. 2

Otóż nie, a przynajmniej nie dla mnie.

Sam pomysł na świat Nika Pierumowa jest całkiem ciekawy. To w końcu alternatywna wersja rzeczywistości, w której naród quasi-brytyjski oraz quasi-rosyjski przez jakieś magiczne szambo znalazły się obok siebie. Pierwszy z nich jest stoi rozwojem i logiką, drugi magią i emocjami. Z tego można stworzyć naprawdę niezłą historię… o ile główna bohaterka nie ma 12-lat, a stawka nie jest zbyt wysoka.

Ja najzwyczajniej w świecie nie wierzę w tę opowieść. Dorośli nie są tu dorosłymi, a dziećmi w ciele dorosłych, które powierzają innym dzieciom niby-poważne zadania, knując niby-poważne rzeczy. Gdybym czytała tę powieść w szkole podstawowej, pewnie nie przeszkadzałoby mi takie podejście, ale obecnie po prostu takie podejście do fabuły sprawia, ze nie potrafię zaangażować się w historię. Dlatego samo czytanie było dla mnie trochę bezemocjonalne i najzwyczajniej w świecie nudne.

Ponadto byłam z jakiegoś powodu przekonana, że czytam dylogię. Dlatego liczyłam, że w tych dwóch częściach po prostu zamknie się cała opowieść i już. A tu niespodzianka! To zaledwie drugi z wielu tomów, z których pozostałe na polski nie zostały przetłumaczone. W związku, z czym to tylko jedna część z tasiemca, którego nawet nie mam jak skończyć czytać, jeśli chciałabym robić to w moim ojczystym języku. Dodajmy do tego fakt, że Nik Pierumow to Rosjanin, a od kiedy tę powieść kupiłam, zmieniła się trochę światowa sytuacja i może lepiej po prostu na takie książki nie wydawać.

Ja najzwyczajniej w świecie po prostu nie polecam. Nie dość, że jednak z powodu tego, co stało się na granicy, lepiej ograniczyć inwestowanie w rosyjskie przedmioty czy też kulturę, to na dodatek ani to nie jest szczególnie dobre, ani szczególnie wciągające, ani zakończone. Po prostu w moim odczuciu szkoda na „Magię i ogień” czasu.



Nomida zaczarowane-szablony