środa, 31 maja 2023

Dzień drogi do Meorii: trzecia szansa dla Oramusa


„Dzień drogi do Meorii” to moje trzecie i jak na razie prawdopodobnie ostatnie spotkanie z powieścią Marka Oramusa. Tak jak dwie jego książki, które czytałam wcześniej, i ta jest przesiąknięta nieprzyjemną atmosferą, w której nic nie pozostawia nadziei na lepsze jutro i chociaż ja doskonale wiem, że taki właśnie był zamiar, to jednocześnie nie jest to literatura, po którą po prostu chce sięgać z rozrywkowych względów.

Dzień drogi do Meorii
Marek Oramus
wyd. Iskry, 1990

To powieść zakończona w 1988 roku, a wydana w 1990. Ma formę satyrycznej fantastyki socjologicznej, w której właściwie wszyscy bohaterowie są w jakiś sposób obleśni i niemrawi, w których system deprawuje ludzkość i sprawia, że z pokolenia na pokolenie jesteśmy coraz głupsi. Przerysowana, acz czasem błyskotliwa. Niektóre rozmowy bohaterów czy ich stwierdzenia naprawdę można by podawać w ładnych cytatach rodem z Orwella. Bo co jak co, ale Oramus całkiem ładnie układa obok siebie słowa.

Z tym że całość jest po prostu przytłaczająco beznadziejnie smutna, a ogólny klimat nie zestarzał się raczej najlepiej. Wydaje mi się też, że dziś satyra nie jest zbyt chętnie czytana i po prostu wielu osobom, w tym mi, przez taką formę po prostu czasem trudno przebrnąć. Mam też wrażenie, że o ile ta książka mogła być istotna pod koniec lat 80. i na początku lat 90. XX wieku, tak obecnie, 45 lat po jej napisaniu, już spora część z tematów się przedawniła. Nie, że one nie istnieją i nie są zagrożeniem: po prostu istnieją w nieco innej formie, względem której ta powieść nie jest adekwatna.

Ponadto pod względem fabularnym czy też przedstawionego ustroju nie jest to nic nadzwyczajnego. Ten, kto już ma za sobą parę książek z kategorii fantastyki socjologicznej, nawet bez problemu przewidzi zakończenie, a sama fabuła przynajmniej dla mnie jest ogólnie trudna do śledzenia, bo męcząca, tak po prostu.

Ogółem, nie polecam, przynajmniej jeśli ktoś szuka literatury do poczytania rozrywkowo. Mam wrażenie, że to proza, po którą można sięgnąć, jeśli człowiek chce świadomie zbadać polską szkołę fantastyki socjologicznej, ale poza tym — trochę mija się to z celem. Na rynku mamy obecnie wiele przyjemniejszych książek, a nawet w tej kategorii da się znaleźć tytuły, które po prostu czyta się lepiej i łatwiej, mimo trudnej tematyki. 




niedziela, 28 maja 2023

Droga królów: nie jest źle, ale...


Po śmierci króla rozpętała się wojna. Kaladin, syn chirurga i były żołnierz, trafia do niewoli i zaczyna pracę jako mostownik w armii. Młoda Shallan robi zaś wszystko, by stać się uczennicą u pewnej szanowanej historyczki, zaś Adolin, następca tronu, walczy i dowodzi wojskami u boku swojego ojca.



Po latach znów dałam szansę Sandersonowi w jego najbardziej klasycznym wydaniu: napisanej z rozmachem powieści fantasy. I choć to książka dobra, zwłaszcza pod kątem rozrywkowym, to zdecydowanie nie nadzwyczaj nowatorska, ani nie bez wad. A szkoda, bo część z nich dałoby się naprawdę w prosty sposób poprawić.

Droga królów
Brandon Sanderson
wyd. Mag, 2014
cykl Archiwum Burzowego Światła, t. 1

Historia obraca się wokół trzech głównych wątków, z czego jeden (Adolina) nie interesował mnie właściwie wcale. Z kolei dwa pozostałe są całkiem interesujące i może na początku to na nich się skupmy.

Już od lektury „Z mgły zrodzonego” wiem, że co jak co, ale Sanderson potrafi pisać tragiczne postacie. I doskonałym przykładem na to jest też główny bohater tej książki, czyli Kaladin. To jemu autor poświęcił najwięcej stron. Zależnie od części, Adolin i Shallan wymieniają się w narracji, ale wątek Kaladina spaja wszystko w całość. To bohater, który jest stawiany w najbardziej tragicznych sytuacjach, ale na tyle dobrze rozpisanych, że po prostu ciekawych i wiarygodnych. Z samym bohaterem mam tylko jeden problem: jego wiek. Nasz mostownik/chirurg/wojskowy ma zaledwie 19 lat, a jego historia, umiejętności i posłuch, który wzbudza, sugerują, że jest jednak przynajmniej o 5-6 lat starszy.

Na to jednak mogę przymknąć oko. Problem z jego wątkiem nie tkwi jednak w samej postaci, a w narracji Sandersona, która jest po prostu okrutnie przegadana. Większość retrospekcji bohatera można by wyciąć, nie tracąc nic. Zresztą, to ogólny problem całej tej powieści: wiele akapitów można by skrócić bądź usunąć, a powieść jedynie by zyskała.

Ale wracając do postaci: o ile preferuje Kaladina jako postać to uważam, że wątek Shallan został poprowadzony lepiej. Jest krótszy i bardziej zwarty, ale jednocześnie na tyle rozwinięty, aby plot twisty naprawdę uderzały. Jest też w nim nieco więcej przygody, a mniej męczennictwa, więc to przyjemny oddech po smutnych losach naszego dziewiętnastolatka.

Sanderson całkiem dobrze rozpisuje też dialogi między postaciami, które są po prostu ciekawe, a wszystko wydaje się być dość, powiedzmy, stabilne i porządnie rozpisane, acz nienadzwyczajne. O ile „Z młgy zrodzony” zachwycił mnie systemem magicznym, o tyle tutaj mamy dość klasyczny świat, w którym naprawdę nie widzę niczego nadzwyczaj nowatorskiego.

Także podsumowując, „Droga królów” to całkiem przyjemna i solidnie napisana powieść w klimacie klasycznego fantasy, acz okrutnie przegadana i trzymająca się znanych schematów, niewprowadzająca do gatunku niczego więcej. Sanderson w ciekawy sposób prowadzi niektóre wątki, wie, jak zbudować postacie tak, by czytelnikowi na nich zależało i ma lekkie pióro. Ale jednocześnie to jednak trochę za mało, by ta konkretna powieść trafiła do moich totalnych ulubieńców.



czwartek, 25 maja 2023

Rodzina Monet. Skarb: hit Wattpada w druku

 



Mama i babcia Hailie, jej jedyna rodzina o której istnieniu wie, giną w wypadku samochodowym. 14-letnia dziewczyna dowiaduje się, że ma pięciu przyrodnich braci, z których najstarszy stał się jej opiekunem prawnym. Wyjeżdża z Anglii do USA, aby rozpocząć nowe życie.



Kto by pomyślał, że hit Wattpada, którego zaczęłam kiedyś czytać i po chwili porzuciłam, zostanie wydany i stanie się hitem książkowych mediów społecznościowych… A jednak się stało. „Rodzina Monet. Skarb” zasypała wszystkie portale i uznałam, że być może warto sprawdzić, co w trawie piszczy. I jeśli było warto, to tylko po to, by wiedzieć, o czym się mówi. Zdecydowanie zaś nie dla samej lektury.

Rodzina Monet. Skarb
Weronika Marczak
wyd. You&YA, 2022
Cykl Rodzina Monet, t. 1

To opowiadanie z Wattpada, nie powieść profesjonalisty i to widać szczególnie na samym początku. Bo kogo na tym portalu obchodzi trauma bohatera wynikająca z utraty bliskich? Kogo interesuje jakikolwiek realizm, kwestie prawnego przekazania opieki czy cokolwiek takiego? Nikogo. Więc po 2-3 stronach opisujących dramat Hailie, przechodzimy do rzeczy i już jesteśmy w USA. Gdyby to chociaż było zgrabnie rozegrane językowo, ale nie. Po prostu na początku dostajemy super streszczenie i od razu przechodzimy do rzeczy, czyli do naszego życia z bogatym „boys bandem”.

Rozbraja mnie w ogóle jak bardzo autorka, składając te swoje słowa i myśli w całość, uznała, że śmierć matki bohaterki jest nieistotna, ale ważne jest np. to, że jej pomadka znajdowała się na dnie bagażu, albo to, jak wyglądał drogi zegarek jej brata, którego widzi po raz pierwszy w życiu. To powinno zostać poprawione w trakcie procesu wydawniczego, zdecydowanie.

Brak profesjonalizmu widać też w ogólnym braku fabuły. Ogółem to powieść polegająca na tym, że nasza bohaterka ma przestrzegać zasad życia w domu z pięcioma chłopakami, co oznacza zero wychodzenia na randki, niewchodzenie w bójki, niewtrącanie się w bójki braci, niewchodzenie do skrzydła biurowego itd. I chociaż Hailie to grzeczna nastolatka, która lubi książki i siedzenie w domu to jakimś cudem w kółko te zasady łamie, bracia ją ochrzaniają, mamy chwilę spokoju i znów się dzieje. Niby w drugiej połowie zaczynają się dziać jakieś niby porwania i mocniejsze akcje, ale w gruncie rzeczy to nie ma większego znaczenia. Także przede wszystkim ta książka jest cholernie nudna.

Ponadto pokazuje dość toksyczne relacje, bo oczywiście Hailie jest po prostu przez braci kontrolowana: jest śledzona 24/7 (na żywo i w sieci), nie może pogadać z żadnym chłopakiem, nie może sobie sama wybrać telefonu itd. I choć owszem, protagonistka się na to wkurza, to ostatecznie okazuje się, że „bracia mieli rację”, np. chłopak, w którym się zauroczyła, faktycznie nie okazał się względem niej fair. 

Jednocześnie, o dziwo, nie uważam, by ta powieść była szczególnie problematyczna. To na tyle odrealniona historia, że nie wierzę, aby nastolatek tego nie wyłapał. Ta książka jest bają, fantazją o życiu w ładnym domu z przystojnymi chłopcami. I choć oczywiście może trafić się osoba, która będzie traktować tę historię jak prawdziwe życie, to mimo wszystko wierzę, że osoba powyżej 12 roku życia (a taki target sugeruje nazwa imprintu Muzy) zazwyczaj jest już na tyle dojrzała, by to rozpoznać. Acz oczywiście to chodzenie po grząskim gruncie i mimo wszystko wolałabym, by jednak powieści dla młodzieży były pod tym względem bardziej „ogarnięte”.

Pod względem samego stylu: mamy tu rzemieślniczy, prosty i łatwy w przyswojeniu język polski. Taki, przez który się „płynie”. Nie jest więc to poziom „selfów”, w których czasem nie wiadomo, o co chodzi. Ale jednocześnie trudno mówić, by ta książka pod tym względem brylowała. A że tu nie ma też za bardzo fabuły…

W ogóle mam wrażenie, że autorka chciała bardzo napisać romans, ale że nie mogła się zdecydować na jednego z bohaterów, to zrobiła z tej piątki postaci braci. Dlatego też dostajemy np. dokładne opisy ich wyglądu, tego, jak są przystojni, czy też po jakiejś kłótni mamy „cute” scenki, które mają sprawić, że młody czytelnik zrobi „aww” i wszystko tym przystojniakom wybaczy (którzy, tak btw. nie mają jakiś wielkich różnic w charakterach i część z nich zlewa się w jedno).

Nie polecałabym tej książki nigdy jako dobrej lektury. Ale jeśli ktoś szuka czegoś na rozluźnienie i tego typu fantazja mu to zapewni – have fun, tylko bardzo proszę, nie bierzcie przykładów z rodziny Monetrów proszę.


PS Czy tylko ja, wpadając na tę książkę po raz pierwszy w formie papierowej, myślałam, że to historia o rodzinie Claude Monet w jakiejś młodzieżowej wersji?


niedziela, 21 maja 2023

Dym i lustra: czemu Gaiman nie zawsze jest dla mnie?



Do tej pory moja przygoda z twórczością Neila Gaimana wypadła, dosłownie, pół na pół. Zaczęłam od „Amerykańskich bogów”, którzy po prostu mnie znudzili. Z kolei potem lektura „Gwiezdnego pyłu” pokazała, że coś dla mnie ten autor naprawdę potrafi napisać. I teraz, po lekturze „Dymu i luster” chyba wiem, gdzie jest pies pogrzebany.

„Dym i lustra” to zbiór różnych tekstów autora, nie tylko opowiadań, ale przyznaję, że wiersze po prostu nie bardzo mnie interesują. I w trakcie lektury odkryłam, że Gaiman ma w gruncie rzeczy dwa główne oblicza. Jedno to oblicze kreatywnego człowieka, który chce opowiadać ciekawe historie i faktycznie potrafi to robić. Drugie to chłopiec, który skupia się jednak trochę na tym, co ma między nogami.

Dym i lustra
Neil Gaiman
wyd. Mag, 2003

Z tego powodu niektóre teksty (choć tu są w moim odczuciu w mniejszości) to nie raz naprawdę kreatywne opowieści, które czasem są ciepłe, innym razem straszne, ale trzymające wysoki poziom. A w tych innych bohaterki chwalą rozmiar przyrodzenia bohatera, czy też męski protagonista cierpi na chorobę weneryczną i w związku z tym nie może wykonywać swoich ulubionych czynności.

I jak doceniam męski punkt widzenia, tak podobnie, jak wielu facetów nie ma ochoty na czytanie „babskich romansów”, tak do mnie te treści pisane przez Gaimana po prostu nie przemawiają. Czasem miałam wręcz wrażenie, że  nie czytam autora o międzynarodowej sławie, a pierwszego lepszego człowieka, który uwierzył w potencjał swojego tekstu mimo kompletnego braku warsztatu i zainwestował w wydanie „książki”.

Przyznaję, nie było to najmilsze spotkanie, choć na takie się zapowiadało, bo jeden z pierwszych tekstów naprawdę mi się spodobał. Opowiadał on o dojrzałej już, samotnej kobiecie, która w sklepie z rupieciami znalazła Świętego Graala i uznała, że ten będzie ładnie wyglądał na kominku – no to przecież naprawdę urokliwy koncept!

Podoba mi się jednak ogólne podejście Gaimana do fantastyki, o którym mówił we wstępie i naprawdę uważam, że to wartościowy twórca, który potrafi pisać. Tyle że czasem po prostu nie tworzy dla mnie. Bywa.




środa, 17 maja 2023

Kołysanka dla czarownicy: solidne, rozrywkowe i kryminalne urban fantasy

 

Niezbyt utalentowany nekromanta odkrywa w zapomnianym grobowcu śpiącą dziewczynę. Jagoda Wilczek jest proszona o konsultację i odkrywa, że została na nią nałożona klątwa, która wygaśnie za kilka dni. Wkrótce jej brat zostaje zaatakowany, a wszystkie tropy prowadzą do ciemnowłosej nieznajomej.



Gdy przeczytałam opowiadanie o Jagodzie Wilczek w antologii „Harde baśnie”, wiedziałam, że „Kołysanka dla czarownicy” będzie miłą lekturą na oderwanie się. A że leżała już na mojej półce to po prostu po nią sięgnęłam, co tu dużo mówić. I przyznaję, było miło. Ale przy okazji w tej historii nie było w gruncie rzeczy niczego szczególnego.

Kołysanka dla czarownicy
Magdalena Kubasiewicz
wyd. SQN, 2022
Cykl Wilcza Jagoda, t. 1

Opowiadanie, jak to z nimi bywa, było bardziej skondensowane. Dlatego pewien brak wyjątkowości samego świata nie był aż tak widoczny, ale tu, co tu kryć, jest. Ot, mamy magiczny świat za zasłoną. Magów, którzy żyją we współczesnym świecie. Mają różne talenty, istnieją wielkie rodziny i ogólnie się dzieją rzeczy, ale to nie tak, że mamy tu jakąś jedną charakterystyczną cechę uniwersum. W gruncie rzeczy, gdyby ktoś mi powiedział, że to jest ten sam świat, który pojawia się w „Szamance od umarlaków” Raduchowskiej to po prostu nie miałabym żadnego większego „ale”. Jednocześnie jednak wszystko się na tyle dobrze składa w całość, że na tę historię taki świat przedstawiony jest po prostu wystarczający.

Brak cech charakterystycznych dostrzegam też w samym stylu autorki, przynajmniej w przypadku tej powieści. To rzemieślniczy, poprawny, ale też prosty język. Przez to historię czyta się miło, lekko i płynnie, co jest w porządku, gdy mówimy o literaturze rozrywkowej, ale jeśli ktoś oczekuje czegokolwiek więcej od języka, w którym napisana jest książka: to nie tutaj.

Ta książka to przede wszystkim jednak historia kryminalna. I jako taka wypada w porządku. Nie jest tak porywająca, że nie mogłam się od niej oderwać, ale jest wystarczająco wprawnie poprowadzona, bym była w stanie się w nią wciągnąć i z ciekawością śledzić poczynania bohaterów, a w gruncie rzeczy o to też chodzi. Sama Wilcza Jagoda to sympatyczna bohaterka: wciąż młoda, ale mająca w sobie pewien spokój i pewność siebie. To nie młoda Ida, która co chwilę panikuje i gra żartem przez swój charakter, ani nie Dora Wilk wykreowana przez Anetę Jadowską, która co chwilę idzie z kimś do łóżka. Jagoda jest „ascetyczna”, spokojna, stonowana. I to w gruncie rzeczy jej siła, bo takich bohaterek zbyt wielu nie ma.

Podoba mi się też to, że nie jest to historia o zbyt dużej stawce. Owszem, pojawia się jakieś zagrożenie, ale jest ono „mierzalne” i nic nie zmierza jak na razie do końca świata. Ponadto historia została dobrana tak, aby opowiedzieć trochę o historii rodziny Jagody, co pozwala lepiej ją poznać i nieco bardziej się z nią zżyć, a to nie jest bez znaczenia przy pierwszym tomie cyklu.

Było miło, ale nie nadzwyczajnie. Co prawda, nie jest to jakiś szczególnie duży problem w tym przypadku. Mimo wszystko tego typu kryminalnego urban fantasy, osadzonego w Polsce nie mamy na rynku zbyt dużo, a to jest naprawdę przyjemna lektura. Bardzo „bezpieczna” i doskonale nadająca się do tego, aby rozluźnić się przy książce. Na pewno zadowoleni z niej będą również ci, którzy lubią retellingi i wariacje na temat baśni. Ale jednocześnie nie czuję, aby to w tej chwili była historia, która mi bardzo mocno zapadła w pamięć.



sobota, 13 maja 2023

Harde baśnie: miła lektura na trudniejszy czas

 


O ile „Harde Baśnie” wspominam jako bardzo przeciętną antologię, w której może wybijały się 2-3 opowiadania, ale i te nie trafiły do moich ulubionych, tak „Harde baśnie” okazały się zaskakująco równym i przyjemnym pod kątem rozrywkowym zbiorem. Choć może dalej nie są to TE teksty, które zapamiętam na bardzo długo, to najzwyczajniej w świecie po prostu przy większości z nich całkiem dobrze się bawiłam.

Harde baśnie
antologia wielu autorek
wyd. SQN, 2020

Właściwie mamy tu dwa teksty, które mogą być nieco mniej przyjemne. Jeden z nich to niepokojąca przeróbka baśni o sześciu łabędziach, a drugie to opowiadanie, które zakwalifikowałabym jako fikcję klimatyczną. Ta z założenia zbyt przyjemna nie jest, ale jednocześnie mam wrażenie, że to tekst, który pasuje do antologii jak pięść do nosa, bo nijak nawiązuje do baśni. Poza tym, skoro zaczynam od negatywów, nie zrozumiałam absolutnie nic z opowiadania nawiązującego do „Ogniem i mieczem”, bo… nie znam „Ogniem i mieczem”. Ale to już w gruncie rzeczy mój problem.

Poza tym mamy tutaj trzy opowiadania kryminalne. Jedno napisała Jadowska, a jego główna bohaterka to Dora Wilk (wolę tę autorkę w opowiadaniach, zdecydowanie). Autorką drugiego jest Magdalena Kubasiewicz, która tutaj pokazała się ze strony naprawdę przyjemnej, rozrywkowej twórczyni, a trzecie napisała Anna Hrycyszyn. To tekst, który stoi na podobnym poziomie, co Kubasiewicz, chociaż z tych trzech osobiście chyba najbardziej lubię właśnie to. Klimat wiktoriańskiego świata jakoś najbardziej mi odpowiada.

Marta Kisiel w swoim opowiadaniu otwarciem w miły sposób nawiązuje do „Wiedźmina”. Podobał mi się tekst Agnieszki Hałas przez nawiązanie do legend. Anna Kańtoch w tym wydaniu to jej raczej średni poziom, co ogółem oznacza naprawdę przyzwoity tekst, zaś Martyna Raduchowska napisała rzecz przyjemną, klimatyczną, choć w moim odczuciu już aż zbyt sztampową. Przyznaję, mam chyba powoli dość Czerwonego Kapturka w takiej roli. Bez wątpienia urocze jest też opowiadanie zamykające całą antologię, które napisała Aleksandra Janusz. Żałuję w ogóle, że tak mało dostajemy od niej powieści, ponieważ w jej pracach jest coś przyjemnego i kojącego.

Trudno trafić na rozrywkową antologię, z której niemal każdy tekst jest miły w odbiorze. Dlatego, choć „Harde Baśnie” są trudno dostępne, to wydaje mi się, że jednak warto spróbować je zdobyć i dać im szansę. To idealna antologia na trudniejszy czas, kiedy człowiek chce po prostu odpocząć, przy czymś niekoniecznie długim i zatopić się trochę w baśniowym świecie. I choć wiem, że większości poszczególnych tekstów nie będę pamiętać to na pewno sama antologia zostawi w moich wspomnieniach ciepły, miły ślad. A wydaje mi się, że o to trochę w jej przypadku chodziło.



wtorek, 9 maja 2023

Zatopić „Niezatapialną”: piratki, parowiec i przygoda


Nes jest kapitanem na parowcu „Niezatapialna” i najbardziej znaną piratką na lokalnych rzekach w jednym. Gdy władza się zmienia, okazuje się, że razem z załogą musi zniknąć. Rozpoczyna się polowanie na statek.



„Zatopić Niezatapialną” to naprawdę bardzo solidny debiut powieściowy Anny Hrycyszyn. Jest przygodowo, dość unikatowo i lekko a czego od literatury rozrywkowej można chcieć więcej?

To oczywiście historia o piratkach, których wizja została wzięta bezpośrednio w literatury/kina przygodowego. Nie ma tu marazmu życia marynarza, jest za to praca zespołowa grupy całkiem ciekawych bohaterów. Hrycyszyn ma wystarczającą wiedzę na temat żeglugi, by opisywać rzeczy odpowiednio realistycznie, ale też oczywiście ta powieść pod żadnym względem nie miała być naturalistyczna. 

Zatopić „Niezatapialną”
Anna Hrycyszyn
wyd. Genius Creation, 2017

Historia została osadzona w steampunkowym świecie i jak najbardziej jest to fantasy, ale magii tu w gruncie rzeczy zbyt wiele nie ma: ot, mamy jakieś magiczne kamyczki, ale poza tym nie ma tu magów. I to jak najbardziej jest w porządku. Świat ma takie modyfikacje, jakie są potrzebne fabularnie. Więcej w fantasy nie trzeba.

Mogłoby się wydawać, że wzięcie kobiet na główne bohaterki pirackiej książki nie wypadnie najlepiej. Że będzie na siłę i nienaturalnie. Niestety, faktycznie wielu twórców właśnie z takimi problemami się zmaga, np. tworząc żeńskie oddziały w quasi-średniowiecznym świecie, które trudno czasem logicznie wyjaśnić. 

Ale u Hrycyszyn to się po prostu udało. Być może dlatego, że mądrze postawiła na statek parowy, który wymaga wykorzystania mniejszej ilości siły, niż żaglowiec (a przynajmniej tak mniemam), więc kobiety-piratki jakoś w tym świecie się odnajdują. Sama Nes ma zaś na tyle dobrze rozbudowaną własną historię, że po prostu wierzę w to, że ta kobieta byłaby w stanie kapitanem zostać, zaś jak pokazuje praktyka: kobiety chętniej rekrutują kobiety. I vice versa. 

Mamy tu też ciut romansu, mamy odrobinę polityki, która jest wystarczająco dobrze napisana i ot, tworzy nam się książka, którą się naprawdę lekko i przyjemnie czyta. Acz jednocześnie w niektórych momentach widać, że to jednak debiut powieściowy. W niektórych miejscach brakowało mi „mięcha”. Czasem była to kwestia rozpisania relacji, czasem odpowiedniego zbudowania napięcia, czasem po prostu wszystko działo się nieco za szybko, gdzie można byłoby całość rozpisać tak, by lepiej grała na emocjach. Ale to zdarza się i w książkach twórców, którzy mają na swoim koncie więcej wydanych powieści. 

Choć to niezbyt popularna powieść to „Zatopić Niezatapialną” naprawdę zasługuje na uwagę. Zwłaszcza jeśli szukacie powieści lekkiej, przygodowej i z silnymi głównymi bohaterkami, które nie są ani na siłę męskie, ani nie skupiają się wyłącznie na mężczyźnie po tym, jak takowy się pojawi, ani nie są nastolatkami, którym woda sodowa uderzyła do głowy.



piątek, 5 maja 2023

Odrodzeni: gdy połowa książki to ekspozycja


 Lily została rozdzielona ze swoim ukochanym, który musiał wrócić do podziemnej krainy umarłych. Wciąż podąża jednak za nim w snach. Wkrótce nawiedza ją Anubis, który prosi ją o pomoc – Amonowi grozi niebezpieczeństwo.



Ta książka była jedną z najgorszych powieści dla młodzieży, jaką czytałam od dawna. Już tom pierwszy, czyli „Przebudzeni”, nie był najlepszy, ale „Odrodzeni” jest po prostu przede wszystkim bardzo nudną książką.

Wydawać by się mogło, że skoro to tom drugi, to ekspozycji będzie trochę mniej, za to będziemy mogli skupić się na samej przygodzie. Niestety, około 150-200 pierwszych stron to bardzo toporna ekspozycja, która polega na tym, że Lily z kimś rozmawia (po kolei z 3-4 postaciami, ale to nie ma znaczenia). Ten ktoś tłumaczy jej, co musi zrobić i dlaczego. Gdy protagonistka pyta się, co dalej, to słyszy, że nie, spokojnie, krok po kroku, nie wszystko na raz! Następnie robią to, co było zapowiadane i rozpoczyna się kolejny „level”, w trakcie którego znów przechodzimy do tłumaczenia następnej akcji. Naprawdę, przy tym po prostu można usnąć!

Odrodzeni
Collen Houck
wyd. We need YA, 2019
Cykl Strażnicy Gwiazd, t. 2

Ponadto ta historia to przede wszystkim romans. I w teorii to przecież najłatwiejsza część do napisania, ale każda tego typu książka utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak nie. Collen Houck mogłaby zagrać na tęsknocie głównych bohaterów, dobrze budując napięcie. Ale nie. Ona za każdym razem idzie po linii najmniejszego oporu. Ponadto pojawia się nam tu trójkąt, który kompletnie niszczy to, co zostało zbudowane wcześniej. I owszem, to ze strony bohaterki jest jakoś wyjaśnialne, ale po pierwsze, fabuła problemu nie rozwiązuje w żaden sposób, po drugie, bliskich Amona już się nie da tak „wyjaśnić”, aby te relacje dalej pozostały w nienaruszonym stanie.

Przygoda, która tu ma miejsce, też nie należy do najbardziej porywających, a motyw Lily jako sfinksa (co pojawia się właściwie od samego początku) jest po prostu… dość głupi. Jak jeszcze jestem w stanie zaakceptować pierwszy etap, tak zakończenie, powiązane z irlandzką wróżką, sprawiło, że po prostu mimowolnie się zaśmiałam, a chyba nie taki był zamysł autorki w tamtym momencie.

Książka na okładce jest polecana fanom twórczości Ricka Riordana i z tym troszeczkę się zgodzę. Bogowie są przedstawieni, w powiedzmy, podobny sposób, także, jeśli to jest ta jedna rzecz, której ktoś w książkach szuka, to proszę bardzo. Acz po prostu to nie jest dobra historia.

Sięgając po tę książkę, miałam nadzieję na może nie najmądrzejszą, ale lekką i miłą lekturę. Ale „Odrodzeni” to przede wszystkim naprawdę nudna historia i na pewno samego cyklu nie będę z większym entuzjazmem polecać.



poniedziałek, 1 maja 2023

Śpiący przebudzony: gdybyś obudził się za 200 lat...

 


Graham cierpi na bezsenność. Po zażyciu zbyt dużej ilości środków nasennych zapada w letarg, który trwa ponad 200 lat. Budzi się w zupełnie innym świecie, który musi jak najszybciej zrozumieć, aby przeżyć.



Jeśli miałabym wskazać książkę H. G. Wellsa, której byłoby konstrukcją najbliżej do współczesnej powieści (takiej pisanej w XXI wieku), to byłby właśnie „Śpiący przebudzony”. Mam wrażenie, że choć dalej całość wypada dość sztywno i prosto, to jednak skupienie się na bohaterze jest nieco mocniejsze, niż zazwyczaj. Chociaż nie da się ukryć, że w dalszym ciągu ta książka ma pokazać po prostu pewną wizję przyszłego świata. Jest przy tym chyba jedną z nieco mniej znanych książek Wellsa. „Wojnę światów” czy „Wehikuł czasu” kojarzy spora część społeczeństwa, a ten tytuł, mam wrażenie, znają z tytułu tylko osoby już bardziej skupiające się na poznawaniu literatury fantastycznej.

Ta książka to próba odpowiedzi na pytania „jak będzie wyglądał świat przyszłość?” oraz „co byłoby, gdyby ktoś zasnął i obudził się po X latach?” – dwa typowe i przemaglowane już współcześnie zagadnienia, przedstawione raczej w dość klasycznej formie. 

Wells oczywiście nie przedstawia przyszłości w radosny sposób. Zahacza raczej o dystopię, pokazując świat, w którym po prostu nie dzieje się najlepiej. To raczej niepokojąca wizja, przypominająca nieco późniejszą twórczość Orwella. Z tego powodu nie jest to przyjemna marzonka i na to warto przygotować się przed lekturą. Jednocześnie w kategorii dystopii – nie jest to raczej mój ulubiony tytuł. Ale tych już jednak trochę znam, więc też trudno mnie zaskoczyć, zaś Wells obecnie właściwie nie zaskakuje. Jego historie są naprawdę dość „podstawowe”, co nie dziwi, zważając, że to jego uznaje się za ojca współczesnej fantastyki.

Zawsze zaskakuje mnie też, jak szybko się twórczość Wellsa czyta. Być może to przez połączenie mojej ogólnej wprawy, z tym że używa on dość podstawowych tropów. Naprawdę przy jego książkach mam poczucie, że nie muszę się głęboko wczytywać i skupiać, by wiedzieć, o co mu chodzi, przez co strony lecą właściwie same, a te ~350 stron książki to dosłownie lektura na jeden wieczór.

Choć nie jest to bez wątpienia najbardziej sztandarowa powieść Wellsa i jeśli ktoś szuka takowych, powinien sięgnąć po te bardziej znane, to na pewno po tę książkę warto sięgnąć, jeśli tylko ktoś ma na to ochotę. Zwłaszcza że w wydaniu Vespera wygląda naprawdę elegancko i bardzo dobrze leży w dłoni, a to, nomen omen, przy książkach papierowych też jest całkiem istotne.



Nomida zaczarowane-szablony