sobota, 12 stycznia 2019

Legalna Blondynka: film czy musical?



Gdy jakiś czas temu opublikowałam swoją opinię na temat filmu „Legalna blondynka” okazało się, że większość z Was go zna – i absolutnie się temu nie dziwię, to w końcu nie jest nowy film. Podejrzewam jednak, że już mniejsza część z Was zna musical na jego podstawie. Jego premiera odbyła się w 2007 roku i przynajmniej w chwili, gdy pisze ten tekst jego wersja z MTV krąży na Youtube, gdzie można swobodnie go obejrzeć. Nie omieszkałam się więc tego zrobić i… mam wrażenie, że musicalowa wersja wypada przynajmniej pod niektórymi względami lepiej, niż oryginał.
Ostrzegam jednak – w tym materiale mogą znaleźć się spoilery. Jeśli jeszcze nie widzieliście musicalu, lub filmu i nie chcecie znać jego treści po prostu najpierw poznajcie którąś z wersji tej komedii, a dopiero później wróćcie tutaj.
Nim zacznę porównywać oba twory (bo tak, to mam zamiar w tym poście zrobić) pozwólcie, że najpierw przypomnę Wam samą historię. „Legalna blondynka” opowiada historię jasnowłosej Elle – pięknej i bogatej studentki, która pewnego wieczoru idzie na randkę ze swoim ukochanym, Warnerem, pewna, że chłopak się jej oświadczy. Ten jednak zrywa z nią, uznając, że dziewczyna nie jest dla niego wystarczająco „poważna”, biorąc pod uwagę, że on właśnie wybiera się na Harvard, gdzie będzie studiował prawo. Elle, absolutnie zakochana w nim, postanawia, że stanie się taką osobą, jaką on – według niej – sobie wymarzył i również robi wszystko, aby dostać się do tej samej szkoły.
Zaczynając porównywać obydwa dzieła muszę wspomnieć o tym, że jeśli nie trawicie musicalu, nie lubicie tych rytmów, nie przepadacie za ludźmi, którzy tańczą i śpiewają to prawdopodobnie i ta historia nie będzie czymś dla Was i w takim przypadku lepiej sięgnąć po film. Musical, jak i jakakolwiek inna forma rozrywki (włącznie z czytaniem, czy graniem) nie jest dla każdego. I tyle, nie ma po co na ten temat się rozwodzić.
Czym jednak różni się musicalowa „Legalna blondynka” od filmowej? Niby sporą ilością elementów, choć jednocześnie to dalej ta sama historia. Twórcy tego musicalu naprawdę wiedzieli co robią. Wzięli główny motyw z filmu, wzięli najlepsze żarty i najlepsze teksty, po prostu dostosowując je do wersji scenicznej. Dzięki temu fani filmu powinni na musicalu naprawdę dobrze się bawić. Szczególnie, że musical ma jedną olbrzymią zaletę nad filmem: to nie jest dzieło w żadnym razie stałe. Gdy film nieodwracalnie się starzeje musical może zostać zmieniony. Bohaterzy mogą dostać telefony komórkowe, aktorzy mogą zmieniać gesty tak, aby pasowały do bieżących czasów. To naprawdę sprawia, że wiele z żartów w musicalu ma szansę obecnie wybrzmieć lepiej, niż w wersji oryginalnej. Zwłaszcza, że musical ma jeszcze jedną olbrzymią siłę – muzykę.
Owszem, w filmach ta też występuje, ale jednak nie ma aż takiej mocy, jak muzyka w musicalach. Zwłaszcza, że „Legalna blondynka” ma naprawdę wiele bardzo chwytliwych kawałków, które po prostu chce się słuchać. Lekka i radosna w tonie może dać widzowi naprawdę olbrzymiego kopa pozytywnej energii oraz olbrzymią dawkę śmiechu, zwłaszcza, jeśli oglądana jest na żywo. Być może nie jest to dzieło godne wszelkich nagród (bo w końcu nie porusza bardzo istotnych tematów, jest głównie lekką komedią), ale przez muzykę dwie godziny sztuki mogą minąć bardzo szybko.
Co jeszcze musical robi lepiej, albo może – inaczej i z większą mocą? Mianowicie… rozwija bohaterów drugoplanowych. Ci w wersji filmowej byli mocno zaniedbani. Skupialiśmy się właściwie tylko na Elle i o pozostałych postaciach wiedzieliśmy absolutne minimum. Musicalowa Paulette staje się więc marzycielką, która po prostu chciałaby zakochać się w Irlandczyku, co jednocześnie jest zarówno dobrym żartem, jak i ciekawym zabiegiem właśnie rozwijającym bohaterkę. Właściwie zupełnie zmienia się też Emmett. I to zdecydowanie na lepiej!
Ten prawnik w oryginale był takim cichym pomocnikiem Elle. Ich relacja była w tle, nikt nie zarysowywał jej zbyt mocno. Pojawiał się czasem, gdy dziewczyna potrzebowała pomocy, ale nie wchodził z butami w jej życie. Poza tym był raczej człowiekiem „ustawionym”, bez jakiś większych problemów i w gruncie rzeczy – bez konkretnego charakteru. Musicalowy Emmett jest zaś… jej najlepszym przyjacielem. To postać z krwi i kości, która dostaje przeszłość i która faktycznie pomaga Elle na Harvardzie. Ich relacja naprawdę mocno wpływa na wydźwięk całej historii i po prostu wypada naprawdę i zabawnie, i uroczo.
W związku z powyższym nieco zmienia się też sama Elle, choć w tym przypadku trudno mi powiedzieć, czy na gorsze, czy na lepsze. To bohaterka, która może jest dość naiwna, ale jednocześnie ma sporą wiedzę w dziedzinach, które ją interesują. Która zawsze miała dobre oceny i która w gruncie rzeczy jest po prostu dobrym człowiekiem. Z tym, że w wersji oryginalnej sama dość szybko orientuje się, że będąc na Harvardze musi się wziąć za siebie – i faktycznie to robi. W musicalu nieco bardziej się nad sobą użala i tak naprawdę motywacją do zmiany zachowania jest Emmett, a nie jej własny, „wewnętrzny” głos. Z drugiej strony w przypadku filmu prawie do końca miałam wrażenie, że jednak Waraner jest dla niej bardzo istotny. W musicalu przez mocniejsze zarysowanie jej relacji z Emmettem oraz nieco inne rozłożenie tonów historii właściwie już w całym drugim akcie wyraźnie widać, że z tej relacji absolutnie nic nie wyniknie.

Z tych dwóch dzieł zdecydowanie na dłużej w głowie zostanie mi wersja musicalowa. To nie powinno dziwić: chwytliwe piosenki po prostu na dłużej zostają w głowie. Poza tym najzwyczajniej w świecie bardziej podoba mi się musicalowa wersja Emmetta i jako osoba, która taką rozrywkę lubi na pewno nie omieszkam zobaczyć „Legalnej blondynki” na żywo, jeśli tylko miejsce wystawiania, czas i możliwości finansowe mi na to pozwolą. Bo to po prostu bardzo przyjemny musical.

8 komentarzy:

  1. Zachecilas mnie do musicalu :-) Uwielbiam ten film i kocham muzyke, wiec ten musical jest dla mnie idealny :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście znam ten film i jest on dla mnie lekką i przyjemną rozrywką ;). Musical na ten temat, mimo wielu zalet, które wymieniłaś, jakoś mnie nie kusi. Rzadko oglądam musicale, jakoś nie mogę się przekonać do tego typu rozrywki. W sumie chyba tylko "Mamma mia" mi się podobał, ale to dlatego, że uwielbiam Colina Firtha, który tam gra i lubię piosenki ABBY ;).

    P.S. Czy główna bohaterka nie ma na imię Elle?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak do musicalu trzeba przywyknąć po prostu. ;) Dla mnie "Mamma mia" to trochę taki film z dzieciństwa w sumie, ale pod kątem musicalowym mnie szczególnie nie porywa, przynajmniej teraz. Z Abbą jako taką nigdy nie czułam się związana, choć utwory kojarzę oczywiście.
      Tak, masz racje, poprawiłam już. ;)

      Usuń
  3. Jest musical? Super! Uwielbiam musicale :D Znasz może jakieś miejsce, gdzie można obejrzeć te broadway'owskie? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Broadwayu? ;P W sieci czasem są udostępniane nagrania (tak jak w tym przypadku), a jeśli nie to zwykle jest bezpłatny dostęp do muzyki na Youtube.

      Usuń
  4. Niestety film mi się średnio podobał :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przesłuchaj kilka piosenek, może akurat Ci "siądą", bo jednak musical to trochę inna forma przekazu. ;)

      Usuń
  5. Będę musiała nadrobić musical :D
    http://whothatgirl.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony