wtorek, 30 sierpnia 2016

Pamięć umarłych: Czy da się połączyć western z fantastyką i kryminałem?

Mimo, że Takeshi za bardzo mi się nie spodobał, to Kossakowską lubię i lubić będę. Gdy więc wpadłam w Biedronce na jej książkę za 5zł oczywiście, że musiałam ją kupić :D Co to za pozycja? Widzicie już pewnie. Ale parę słów więcej o niej nie zaszkodzi ;D

Tytuł: Pamięć umarłych
Tytuł serii:  Upiór Południa
Numer tomu: 2
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Liczba stron: 208
Gatunek: fantasy, western

High Hills to niewielka dziura w Nowym Orleanie. Upalna i sucha, zdająca się być końcem wszystkiego. Nic dziwnego, że pojawienie się w niej światowej sławy bandziora budzi niezłe zamieszanie. Co sławny Ralph Hitchcomb robi w takim miejscu?

Pamięć umarłych to minipowieść z serii Upiór południa - zbiorowi zupełnie różnych od siebie historii, który połączony jest dzięki dwóm motywom: upałowi oraz demonom. W tej części autorka przenosi nas do bardzo klimatycznego Dzikiego Zachodu i przedstawia nam historię, w której głównym bohaterem jest szeryf Barlow.
Minipowieść to dobre określenie na twór tego typu. Książka jest niezwykle krótka i właściwie często przypomina bardziej opowiadanie, z tą różnicą, że ma nieco więcej stron. Mamy jeden główny, dość prosty wątek oraz kilka pobocznych, zdecydowanie słabiej zarysowanych, wystarczająco jednak, aby nadać historii odpowiedni klimat. 
Przepadam za Dzikim Zachodem i właściwie miałam w planach przeczytać jakiś western, a dzięki Pamięci umarłych, na którą trafiłam przypadkiem, dane było mi połączyć ten gatunek z fantasy, dlatego bądź co bądź, jestem przeszczęśliwa, że mogłam się z nią zapoznać.
Nie jest to jednak najlepsza na świecie pozycja. Fabuła jest dobrze sklecona, ale nie zaskakuje. Łatwo przewidzieć, co będzie dalej i jak całość się zakończy, a wątek fantastyczny jest stosunkowo delikatnie wpleciony w całość.  Historia przypomina nieco kryminał, ale taki, w którym od początku znamy zakończenie - i czytamy go tylko po to, by poznać reakcje bohaterów na wszystkie wydarzenia. Poza tym jak to z fantastyką bywa, nie wszystko jest zupełnie logiczne, ale... czasem można to historii wybaczyć, jeśli mamy do czynienia z demonami i magią, czyż nie?
Szeryf Barlow to taka typowa, honorowa postać, która budzi sympatię, ale nie - zdziwienie. To po prostu poczciwy facet, który kocha swoją rodzinę i broni sprawiedliwości. Na szeryfa nadaje się doskonale, a obserwuje się go bardzo przyjemnie, jednak jak już mówiłam, nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Nieco bardziej zaskakuje Hitchcomb jako postać tajemnicza, o której tak na prawdę mało co wiemy, zwłaszcza na początku historii. Całkiem uroczy są też zastępcy szeryfa - przypominali mi takich małych chłopców, którzy w sumie chcą dobrze, ale nie wiedzą jak to zrobić. Niekoniecznie mają własne zdanie, popełniają błędy, ale mimo wszystko, to dobrzy ludzie.
Jak na Kossakowską przystało, jej styl jest dość lekki, ale przy tym barwny i po prostu - przyjemny. Pamięć umarłych pochłania się niezwykle szybko, a całkiem ładne, ilustrowane wydanie tylko to uprzyjemnia :D Jeśli już o wydaniu mowa, bardzo spodobał mi się fakt, że to samej książki dostałam bardzo klimatyczną kartę z Fabryki Słów, która skutecznie służyła mi za zakładkę. 
Chcecie czegoś lekkiego z fajnym, nieco mrocznym klimatem? Jeśli tak - po tą pozycje możecie spokojnie sięgać. Nie ma tu wprawdzie nic wielkiego, żadnych wielkich uczuć i emocji, ale historia zaciekawia, a na odpoczynek z lekturą nada się doskonale. Przy okazji, nie jest to pozycja, którą komukolwiek bym odradzała - bo nie ma w niej ani nadmiaru brutalności, ani wulgaryzmów, czy scen współżycia, także nie powinna pod tym względem nikogo odrzucić. Jeśli więc tylko czujecie, że to jest to, zapraszam do czytania ;)

źródło

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Prince Nuada

Swego czasu pisałam Wam o trzech sesjach z Rayko Cosplay. Dziś możecie oglądać wyniki ostatniej z nich :) Tym razem na zdjęciu Rayko w stroju Nuady z Hellboy'a :)
Zdjęcie odbyły się w streleckim parku :)
Ach, muszę się przyznać, że cały czas nie umiem się zmobilizować do blogowania :c Nawet ostatni zakup książek i fakt, że wygrałam książkę w konkursie recenzenckim na lubimyczytać.pl mi jak na razie nie pomógł. Dlatego jeszcze raz proszę Was o cierpliwość.












piątek, 26 sierpnia 2016

Motywy: Władza (w państwie) i władca

Witajcie :) Dziś przychodzę do Was z kolejnym postem z serii Motywy. Jesteście pierwszy raz i nie wiecie o co chodzi?  Zapraszam do przeczytania tej informacji, a ja przechodzę do dzisiejszego tematu!

Władza to motyw który pojawia się w dziełach kultury bardzo często, choć niekoniecznie dosłownie. Dziś jednak skupię się na temacie podstawowym, który najczęściej pojawia się na różnego rodzaju egzaminach czyli władzy w znaczeniu władania państwem, krajem. Tak, tak, poprzedni temat też był podstawowy - ale wydaje mi się, że najpierw muszę przerobić te, aby później skupić się na rzadszych i bardziej skomplikowanych :D Oczywiście, z pomysłami tematów możecie dzielić się pod postami, zachęcam również do dawania kolejnych propozycji książek/filmów/czegokolwiek z takim motywem :D
Musicie jednak wybaczyć mi, jeśli jakieś pozycje z mojej strony się powtarzają - bo jest ich i będzie wiele. W końcu jedna książka to tona motywów, a mój zasób przeczytanych historii nie powiększa się tak szybko, by rezygnować z tych, które już kiedyś gdzieś podałam ;)

Łatwo zapamiętać 
- czyli władza w książce i powstałym na jego bazie filmie


Pieśń Lodu i Ognia George'a Martina oraz Gra o Tron produkcji HBO
Tak, to musiało się tu pojawić jako pierwsze! Wystarczy przeczytać pierwszy tom, albo obejrzeć jeden sezon serialu aby mieć już konkretny przykład władzy państwowej oraz dwie sylwetki władców: króla Roberta, właściwie dobrodusznego alkoholika oraz prawego Starka. Pomijam już, że cała seria krąży wokół zdobywania władzy i każda postać w jakiś sposób o niej mówi, czy myśli.


Igrzyska Śmierci Collins oraz film na ich podstawie
Jak każda dystopia Igrzyska Śmierci skupiają się po częsci na tym, co robi władza i jaki jest władza - i jeśli ktoś zna film, bądź książkę może swobodnie o niej mówić, czy pisać :)


Harry Potter
Ministerstwo magii jest? Jest. Pełni władzę? Pełni. Popełnia błędy? Tak. Dobre decyzje? Bywa. Może i nie jest przykładem bardzo jasnym, ale każdy, kto lubi książki o młodym czarodzieju, czytał je po kilka razy i zagłębił się w ten świat bez problemu poradzi sobie z tym motywem... o ile przez miłość do dzieła Rowling pamięta imiona osób siedzących w Ministerstwie.

Opowieści z Narnii C. S. Lewisa i filmy na bazie książek
Czy muszę to komentować? :) Łucja, Edmund, Zuzanna, Piotr, Kaspian, Biała Czarownica i inni - to wszystko postacie stojące u szczytu władzy, a przy tym na tyle prości z charakteru i zachowania że łatwo ich zapamiętać.

Książki!


Twórczość J. R. R. Tolkiena
Nie mogę wymienić tu konkretnej pozycji, bo i w Sillmarilionie, i w Władcy Pierścieni, i w Niedokończonych Opowieściach, i pewnie w winnych jego dziełach, nieznanych mi, znajdziemy obrazy władcy i opis władzy. Tak, zdecydowanie - kto zna Tolkiena może mówić o wielu królach i państwach, nie tylko o Aragornie!


Zastępy anielskie Kossakowskiej i Kłamca Ćwieka
Królestwo to właściwie rodzaj państwa. Głębia - również. Zastępy anielskie pokazują dwa różne królestwa z dwoma różnymi władcami i na pewno doskonale sprawdzą się przy opisie władzy :) Z Kłamcą Ćwieka jest bardzo podobnie - choć ja mając do wyboru te dwie pozycje skupiłabym się jednak bardziej na świecie Kossakowskiej.
Od biedy w przypadku Kłamcy możemy również mówić o działaniu skrzaciego królestwa :)


Czerwona Królowa Aveyard
Nie - nie przepadam i nie mam zamiaru zacząć, ale z racji jej popularności - zapomnieć o niej nie mogę. W końcu akcja dzieje się w większości na królewskim dworze, a portretów władcy mamy tu co najmniej kilka: króla, królową oraz dwóch braci i całą czwórkę możemy wykorzystać w naszych rozważaniach na te tematy.


Szklany Tron Maas
Książka, która nie skupia się aż tak bardzo na samej władzy w państwie, ale jednak - bezustannie jej akcja toczy się właśnie na królewskim dworze. Raczej nie wybrałabym ją do rozprawki na temat władzy i władcy, ale jeśli ktoś lubi panią Maas i dobrze zna jej twórczość może co nieco z tej pozycji wyciągnąć. 


Danina. Nowoczesna Baśń Black
Pozycja dość dobrze ukazuje działanie dwóch skrzacich dworów, które można na prawdę fajnie opisać i rozpisać, zwłaszcza, jeśli nasz temat rozważa, jaki władca jest dobry, a jaki nie :)


Korona Śniegu i Krwi Cherezińskiej
Polska, rozbicie dzielnicowe. Kilku władców, każdy inny. Czego można chcieć więcej? Mamy i władzę, i tonę władców, których sytuacje i zachowania możemy rozważać. 


Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza
Cała ta historia ukazuje, co władza robi i może zrobić z człowiekiem. Przedstawia nam kilkoro potencjalnych władców: młodego chłopaka, który jest prawy i dobry, ale niedoświadczony; Vuka, który władać nie chce, ale musi; szaloną kobietę, która zapragnęła tworzyć utopię; socjalistkę, która chce, by wszyscy byli równi, tylko niektórzy równiejsi; człowieka, który prędko stał się absolutem. Który z nich jest najlepszy? I którego ścieżka okazała się najlepsza...? 


Trylgia Imperium Wurts i Feista
Już sam tytuł naprowadza nas na to, o czym ta seria będzie :) Obserwujemy młodą władczynię, która powoli, stopniowo, buduje swoje własne imperium - i bądź co bądź, to główny temat tej historii.


Saga Wiedźmińska Sapkowskiego
Kto czytał, ten dobrze wie, że o władzy jest tam całkiem sporo... sama jednak - przemilczę szczegóły, bo... nijak pamiętam imiona królów tam występujących. Ale obiecuje, że ich tam znajdziecie!


Cesarz Kapuścińskiego
Reportaż o afrykańskim, absolutnym władcy. Ciekawa pozycja, warta przeczytania, która niewątpliwie bazuje na motywie władzy i władcy.


Folwark zwierzęcy Orwella
Wyglądają jak zwierzęta, a tak na prawdę są typowymi mieszkańcami państwa, które nie koniecznie funkcjonuje poprawne - pozycja obowiązkowa dla gimnazjalistów, o której nie warto zapominać.


Krzyżacy Sienkiewicza
Szukacie portretu idealnego władcy i przykładu wzorowej władzy w kraju? Tak? No to pozycja powyższa jest dla Was obowiązkowa, jeśli jeszcze nie macie jej za sobą. 


Film i serial


Psycho Pass
Antyutopia w formie anime, o władzy jak najbardziej traktująca. O władcy? Niekoniecznie :)


Dystrykt 9 (2009)
Film o UFO, a jednak... można z niego sporo wyciągnąć, jeśli o władzę w państwie chodzi. W końcu to rząd, a nie los sprawił, że istoty z innej planety traktowane są niczym Żydzi w obozach zagłady.

Mad Max: Fury Road (2016)
Osobiście nie wybrałabym tego filmu na temat rozprawki, ale... fani spokojnie mogą o tym postapokaliptycznym filmie pamiętać. Może system państwowy nie jest w nim bardzo rozlegle pokazany, ale wystarczająco, aby o nim napisać.

Avatar (2009)
Na'vi tworzą rozbudowaną społeczność i o władzy w ich przypadku można jak najbardziej mówić. Myślę też, że i ich konfrontacja z ludźmi (którzy rządzą w zupełnie inny sposób) może być ciekawa.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Furie: Nic więcej, niż tania młodzieżówka

Pamiętam, że nieźle zdziwiłam się, gdy dowiedziałam się, że dostałam nagrodę wyróżnienia w comiesięcznym konkursie w Taniej Książce za publikacje recenzji. Moją nagrodą były właśnie Furie i szczerze mówiąc, czekałam na książkę bardzo długo - nawet myślałam, że w ogóle do mnie nie dotrze :) Ale w końcu pojawiła się na mojej półce, a ja dość szybko się za nią zabrałam.


Tytuł: Furie
Tytuł serii:  Furie
Numer tomu: 1
Autor: Elizabeth Miles
Liczba stron: 240
Gatunek: young adult / fantasy

Śnieg pada, ferie w pełni! Gdy najlepsza przyjaciółka Emily planuje wyjazd, ta zastanawia się, jak poderwać jej chłopaka, Zacha, bo głęboko wierzy, że między nimi coś iskrzy. Tymczasem uzdolniony, ale biedny footbolista, Chase poznaje piękną dziewczynę, która zdaje się doskonale go rozumieć oraz jej dwie urocze kuzynki. Sielankę burzy jednak tragedia - wspólna znajoma chłopaka i Em próbuje popełnić samobójstwo. Dlaczego dziewczyna to zrobiła i jak do tego mają się trzy tajemnicze nieznajome?


Często mam tak, że gdy spoglądam na okładkę, to choć widzę piękne zdjęcie, to sama oprawa graficzna okładki wydaje mi się niezwykle tania i tandetna - i tak też jest w tym przypadku. Dlatego widząc pozycje tego pokroju w sumie już na starcie podchodzę do niej z pewną dozą niepewności. Tak było i w tym przypadku... szczególnie, że opis z tyłu okładki sprawił, że właściwie mniej więcej wiedziałam, co dostanę wewnątrz.
źródło
Nie pomyliłam się, co do oceny Furii. To bardzo przeciętna historia, wyraźnie pisana pod nastolatki, w stylu Mrocznych Cieni, albo Ever. Autorka kreuje nam świat pełen pustych nastolatków, dla których liczy się tylko to, kto z kim chodzi, kto ile ma kasy i kto się z kim przespał, a przecież to są szesnastolatkowie, a nie dorosłe osoby! Główna bohaterka, Emily, to postać wykorzystująca właściwie wszystkich: nie obchodzą ją uczucia koleżanki, ona chce chodzić z jej facetem i już. Kumpel z sąsiedztwa? Dobry doradca i szofer, nic więcej, co z tego, że skacze wokół niej. Chase, drugi główny bohater, wydaje się być odrobinę lepszy - ale tylko odrobinę. Dla niego też liczy się tylko ilość zaliczeń oraz ładna i niedroga dziewczyna. 
Jak tytuł książki wskazuje, akcja toczy się wokół furii, mitologicznych bogiń zemsty. Nie trudno wywnioskować, kto nimi w powieści jest i dlaczego pojawiają się akurat przy tych bohaterach, niemniej to nie zmienia faktu, że ten motyw większego sensu nie ma. Bo oczywiście, furie to nie prawdziwe boginie zemsty, a demony, które po prostu przyczepiły się do losowych nastolatków i płatają im figle....
Furie to na prawdę tania książka. Płaska i płytka, bez konkretnej, mocnej fabuły i bez takowych bohaterów.... ale muszę przyznać, że... mimo wszystko, bywało gorzej. Styl autorki nie jest tragiczny. Całość czytało mi się stosunkowo przyjemnie, choć sama historia i głupota bohaterów czasami mnie przerażała. Niby mamy tu też wątek edukacyjny, jakim jest próba uświadomienia czytelnika, że każdy czyn ma swoją cenę, ale... no, może nie będę tego komentować :D Nie przepadam za książkami, które siłą próbują zmusić do głębszych przemyśleń, a ta troszeczkę to robi.
Ta pozycja powinna zadowolić fanki lekkich książek z romansem i fantastyką w tle, bazującą jednak na typowo szkolnym schemacie. Nie będzie to na pewno wielka historia, którą pokocha się całym sercem, ale jako mała odskocznia powinna być dobra. Innym stanowczo odradzam.

źródło

sobota, 20 sierpnia 2016

Mapa Czasu: Niebanalna historia dla szaraczków


O Mapie Czasu przeczytałam po raz pierwszy na blogu Lunatyczki, uznając, że w sumie może być fajna i coś tego pokroju mogę kiedyś przeczytać. Książkę udało mi się upolować jakiś czas później za niecałe 15zł. Stanęła na mojej półce

Tytuł: Mapa Czasu
Tytuł serii:  Trylogia Wiktoriańska
Numer tomu: 1
Autor: Felix J. Palma
Liczba stron: 480
Gatunek: historyczne science-fiction

Młody panicz postanawia popełnić samobójstwo po tym, jak jego ukochana została zabita przez Kubę Rozpruwacza. Ratuje go jego kuzyn, który twierdzi, że za pomocą podróży w czasie może ją uratować....
Znudzona arystokratka o romantycznej duszy, Clarie marzy, aby przenieść się w przyszłość i zostać ukochaną człowieka, który się jeszcze nie narodził.
Jakie udziały w tych wydarzeniach ma autor Wehikułu Czasu, H. G. Wells oraz Murrach, twórca podróży do roku 2000?

Historyczna obyczajówka z elementami science fiction dla rozmarzonych pań oraz panów, którzy wolą delikatniejsze historie - tak w jednym zdaniu mogłabym określić dla kogo Mapa Czasu została stworzona. A ja.... cóż, zdecydowanie do takiej grupy czytelników się nie zaliczam.
Do ręki dostajemy pozycje, która na półce prezentuje się bardzo ładnie - gruba okładka, złocenia, w miarę klimatyczna grafika - i takie pierwsze wrażenie ta książka na mnie wywarła. Wystarczyło jednak, bym otwarła pierwszą stroną powieści, by mina mi zrzedła. Jeszcze przed rozpoczęciem prawdziwej powieści autor informuje nas, że przenosimy się w ekscytującą przygodę i mamy z nią wejść, bo będzie tak epicko! Nie powiem, patrzyłam na tą zachętę z niedowierzaniem, z jednej strony zastanawiają się, jaki kicz kupiłam, z drugiej strony mając nadzieję, że to tylko taka zmyła, by powieść kupiło więcej osób.
Zaczęłam czytać i szybko okazało się, że moje przypuszczenia co do wstępu były całkiem słuszne. Przede wszystkim autor zdecydował się na pewien zabieg narracyjny, którego na prawdę nie trawię, nie lubię i nie rozumiem - zaczął wtrącać się w pierwszej osobie, tłumacząc się, czemu pisze tak, a nie inaczej, na dodatek zachęcając, by czytać dalej. Gdyby nie fakt, że przy tym styl autora jest bardzo prosty i jasny, odłożyłabym tą książkę w tamtym miejscu na półkę.
Jak było dalej? Ciut lepiej, ale nie dużo lepiej. Marzyła mi się wielka, fantastyczna przygoda - a ta zaczęła się bardzo późno i wcale taka wielka nie była. Palma miał kilka ciekawych pomysłów, książka ma sporo zwrotów akcji, które zafascynują przeciętnego czytelnika, które trafią do typowych klientów księgarni....  ale cóż, nie do mnie. Zdecydowanie nie.
Wracając jeszcze do stylu, w jakim napisana jest powieść to muszę dodać, że gryzą mi się z całością nie tylko wtrącenia narratora, ale także samo słownictwo, które nijak pasuje mi do epoki oraz opisy, w których Palma stara się dodać całości klimatu poprzez np. opisywanie scen łóżkowych (spokojnie, nie ma ich dużo), robi to jednak pobieżnie, niedokładnie, tak... bezdusznie i obojętnie. Jego styl kojarzy mi się bardzo z takimi pozycjami jak  Pocałunek Śmierci Sedgwicka czy Tajemnice Królów Gische, których to autorzy skutecznie przeniosą w przeszłość osobę, która nie czyta zbyt wiele, ale dla większości innych to co stworzyli w swoich historiach będzie zdecydowanie zbyt płytkie.
Mapa Czasu sprawdza się w miarę jako powieść przygodowa. Są zwroty akcji, jest masa bohaterów, teoretycznie non stop coś się w tej pozycji dzieje. Niestety, muszę przyznać, że opisy autora, chyba właśnie przez brak odpowiedniego klimatu, często mnie nudziły i po prostu je omijałam, nie tracąc nic jeśli chodzi o rozumienie całokształtu historii... Poza tym niekoniecznie przemawia do mnie sposób podróży w czasie, jaki autor przedstawia w swojej historii.
Co z samymi bohaterami, którzy często wszystkich interesują najbardziej? Panicz Harrington to dość typowy, słaby romantyk, który w zasadzie nic nigdy w swoim życiu nie robił. Już lepszy jest jego kuzyn - przynajmniej potrafił sam ułożyć sobie życie. Niemniej, na jego postaci autor się nie skupia. Clarie? Głupiutka, prosta i naiwna dziewczyna o romantycznej duszy. Może dla niektórych urocza, mnie nieco irytowała. Wells i Murray? Dwójka przeciwników, z których jeden jest szaleńcem, a drugi jest po prostu papierowy. Który jest który? Nie będę tu zdradzać :) To splot przypadków, a nie bohaterowie sprawiają, że ta pozycja jakkolwiek działa.
Książka Palmy doskonale nada się dla każdego, kto lubi pozycje raczej lekkie, niezbyt wymagające i nie ma nic przeciwko naiwnej wizji przeszłości, a przy tym szuka w książkach pozytywnych emocji. Takie osoby może nawet zachwycić, bo jak wspominałam, fabuła jest w miarę pomysłowa i po prostu inna, niż inne książki tego typu. Ale jeśli ktoś szuka porządnej literatury historycznej, albo niezwykłej przygodówki z podróżami w czasie w roli głównej zdecydowanie może sobie ją odpuścić. Bo w Mapie Czasu nie ma ani wyjątkowego klimatu powieści historycznej, ani porządnego science-fiction....

piątek, 19 sierpnia 2016

Czemu znów na blogu panuje zastój?

Hm, jak widzicie, znów się wyłączyłam z działania tutaj. Posty są, bo są, a mnie tu praktycznie nie ma.
Szczerze mówiąc, po prostu nie umiem się ogarnąć ;) Mam masę czasu, ale trwonię go na inne rzeczy, a potem jakoś tu już mi się wchodzić nie chce. Przy okazji nie czytam praktycznie, a to mnie zawsze motywuje do zaglądania tu ;P Chyba potrzebuje małej przerwy po prostu.

Jeśli chodzi o moje działanie w sieci to na ten moment skupiam się na dwóch miejscach. Na ten moment - bo u mnie wszystko zmienia się bardzo szybko. 

Pierwszym miejscem jest Wattpad - zabrałam się ostatnio za pisanie, także na moim koncie znajdziecie dwa nowe opowiadania. Zapraszam, jeśli się Wam nudzi :)


Drugim miejscem jest PBF Darkest Night. Od roku nie byłam na żadnej grze tego typu i chyba trochę się za tym stęskniłam. W tej chwili pod swoją pieczą mam dwie postacie: Shannę oraz nowo powstałego Clouisa :) Jeśli więc zajrzycie i Was to zainteresuje zapraszam do rejestracji - może i Wy się wciągniecie. 




A wszystkich Was, którzy nie zainteresują się ani jednym, ani drugim bardzo przepraszam i jak tylko mi przejdzie blogowy dołek obiecuje, że postaram się wszystko nadgonić ;)

środa, 17 sierpnia 2016

Dzień w hodowli psów

Hej :) Dziś post nieco inny niż zwykle, bo o psach, o których raczej nie piszę, ponieważ bądź co bądź, trochę się od nich odcięłam, że tak powiem - kiedyś miałam wielkie ambicje co do tych zwierząt, ale sama sobie nie do końca radzą z taką chmarą jaką mam przy domu i raczej skupiam się na innych rzeczach, przy hodowli, którą prowadzą moi rodzice po prostu pomagając, gdy trzeba. Jednak to raczej ich psy - oni podejmują decyzje co do nich, oni z resztą się nimi głównie zajmują :) Ja tylko wykonuje polecenia, gdy trzeba :P Ale może zainteresuje Was jak wygląda opis takiego dnia od wewnątrz.

Zacznijmy od podstaw!
Byście zrozumieli co jak i dlaczego, najpierw mała charakterystyka tego, jaka nasza hodowla w ogóle jest.
Wszystko zaczęło się od mieszkania z trzema psami w kamienicy. Bądź co bądź, w końcu psów było ciut dużo i trzeba było zmienić lokalizacje. Obecnie mamy można powiedzieć - średnią hodowlę. Co to oznacza? Przy moim domu kręci się jeden owczarek niemiecki, trzy reproduktory rasy cocker spaniel angielski oraz pięć suk tej rasy. W sumie dziewięć psów przebywających na stałe w hodowli oraz szczeniaki, których ilość jest zupełnie zmienna.
Im dłużej mieszkamy w nowym miejscu, tym bardziej wszystko staje się profesjonalne. Nasz dom to stare gospodarstwo ułożone w literkę U, z czego prawe skrzydło (patrząc wewnątrz domu) to osobno stojąca stodoła. Ta na razie nie jest ruszona :) Swego czasu po lewej stronie znajdował się hangar, w którym stały traktory, obecnie jest to część gospodarcza domu z osobnym wejściem. Jest bezustannie w remoncie, jednak niektóre pomieszczenia znajdujące się tam są już wykończone. A co tam dokładnie jest? Pralnia, miejsce na karmę i prowizoryczny salon dla psów w jednym - pomieszczenie konieczne, by wszystko miało ręce i nogi. Bywa, że czasami znajduje się tam pojedynczy pies, gdy akurat jakiegoś trzeba rozdzielić. Poza tym z pomieszczeń dla psów znajdują się trzy skończone pokoje (w planach kolejne dwa) oraz miejsce na niewielką halę do trenowania psów pod wystawy (niezależnie od pogody), która obecnie jest jednak po prostu składzikiem. Po wyjściu z tych pomieszczeń na zewnątrz głównym wyjściem widzi się okna i wejście do salonu dla psów, który jednak jest jeszcze zupełnie surowy. Z drugiej strony są jednak jeszcze jedne drzwi prowadzące na plac mający około 100m2. Jest cały z kostki i służy zależnie od potrzeb: szczeniakom, psom przygotowanym pod wystawy (bo nie mogą się upaćkać w błocie), lub psom, które z jakiś innych powodów wymagają rozdzielenia (cieczki, zaawansowana ciąża, niezgodność w stadzie, młody wiek etc.). Jest obok ściany, rosną na nim dwa drzewka oraz jest możliwość rozłożenia na nim parasola, dzięki czemu może być zawsze zacieniony. Jest na nim również bezpośredni dostęp do bierzącej wody.
Jeśli już o placu dla psów mowa, nasz ogród mający ok. 3 000m2 podzielony jest na trzy główne segmenty. Jeden to właśnie ten mały plac. Drugim jest sad - około 1 000m2 placu pełnym drzewek owocowych. Obecnie jest przedzielony na cztery segmenty: trzy większe oraz kojec dla owczarka. Zwykle jest otwarty, także psy biegają po całości, ale jest możliwość rozdzielenia ich w razie potrzeby.
Po największym placu jeśli biegają psy - to pojedyncze, albo przy ludziach z racji bezpieczeństwa. Bo tu ktoś nie zamknie bramy, tu ktoś nie dopatrzy i pies ucieknie. A tak wszystkie są na przystosowanych do tego placach. 


Dzień od rana - dorosłe psy
Jak pewnie możecie się domyślić, to jak wygląda dzień zależy od pogody. Gdy świeci słońce, nie pada i nie ma mrozu, psy wypuszczane są rano na dwór. Owczarek niemiecki zwykle w tym czasie jest w zacienionym kojcu, albo jednym z segmentów sadu. Spaniele rozdzielane są wedle potrzeb. Oczywiście, zwierzęta dostają świeżą wodę i generalnie aż do karmienia mogą cieszyć się spokojem: mogą biegać, czy bawić się ile chcą. Około 17-19 psy dostają jeść, a później biegają jak najdłużej się da, co najmniej przez godzinę, tak, aby później nie trzeba było sprzątać niespodzianek w pokojach.
W międzyczasie oczywiście dzieją się inne rzeczy i czynności :) Trzeba posprzątać psie pokoje. Zależnie od ilości czasu i potrzeby psy są czesane/myte, ćwiczone pod wystawy. Bywa, że konieczna jest wizyta z jakimś u weterynarza (zwykle kontrolna, albo z powodu cieczki/ciąży). Spędza się też z nimi czas w miarę możliwości. Latem czasem kilka jedzie nad jezioro, bo lubią pływać. Spacery same w sobie nie są zbyt częste, ale cóż, mi samej nawet głupio brać jednego, gdy pozostałe się patrzą i też chcą....
Na noc psy są chowane w pokojach, a owczarek wypuszczany albo na sad, albo na cały plac. Czemu nie biega ze spanielami razem? Bo jest za duży i bywało, że w zabawie psy przypadkiem robiły sobie krzywdę. Oczywiście, czasem biega z resztą, gdy ktoś jest na dworze, ale cóż, bezpieczeństwo jest tu bardzo istotne.
Spory problem pojawia się, gdy na dworze leje. Jeśli pada przez cały dzień psy wychodzą tylko na chwilę, by załatwić swoje potrzeby (z resztą, zwykle same dają znać, że nie chcą dłużej siedzieć na dworze). Jeśli deszcze są przelotne, psy wychodzą gdy na dworze trochę przeschnie. 
Zwierzaki raczej nie mają wstępu do domu. To znaczy, to nie tak, że to jakaś tragedia, gdy jakiś wejdzie, tylko chodzi o to, że gdyby nauczyć taką chmarę, że mogą wchodzić do domu, to raz, że będąc na placu dobijałyby się do drzwi, a dwa... wyobraźcie sobie osiem spanieli całych z błota, które wpadają do domu.... Pomijam już walającą się wszędzie sierść.


A szczeniaki?
W przypadku szczeniąt wszystko zależy od ich wieku. Do ok. dwóch-trzech tygodni są wraz z matką w sypialni rodziców, gdzie są właściwie cały czas pod kontrolą ludzi. Do tego czasu raczej nie dajemy ich na dwór, są w cieple. Później przenoszone są do kojca wydzielonego gdzieś w domu. Są tam wraz z matką, dopóki ona sama chce z nimi być (często suki odchodzą od gryzących ją szczeniaków same. Im są starsze, tym więź między matką a dziećmi jest słabsza). Jeśli na dworze jest ciepło, powoli są wypuszczane na dwór. Najpierw pod naszym okiem, na chwilę. Później - bawią się same pod oknem (takie maleństwa nie rozchodzą się zbyt daleko), aby w końcu trafić na plac dla nich przygotowany. W międzyczasie zaczynają same jeść, są szczepione, a regularnie - robi się im zdjęcia na sprzedaż.
Gdy jest zimno, lub miot jest zimowy chcąc nie chcąc, spędzają właściwie cały czas wewnątrz. 
Oczywiście, wszystkie miejsca w których są szczeniaki są regularnie czyszczone :)



Wady i zalety - życie psa w hodowli
Oczywiście, plusy i minusy dotyczą tego, co widzę u nas :)
+ Właściciele mają zwykle większą wiedzę na temat psów niż laicy
+ Psy mają bezustanny kontakt ze stadem, właściwie nigdy nie są same
+ Bardzo pilnuje się zdrowia psów (jeden wirus może spowodować śmierć całej hodowli)
+ Psy muszą być w stosunkowo dobrej kondycji fizycznej: nie mogą być otyłe, ani zbyt chude, ich włos musi być w miarę możliwości zadbany, zapewniona jest im 
możliwość ruchu
+ Pies z hodowli nie może być ani agresywny względem człowieka, ani zbyt lękliwy, dlatego zawsze jest odpowiednio socjalizowany
+/- Pilnuje się, aby psy były w miarę wyczesane i obcięte bardziej, ALE nie znajdzie się u nas psa który ma codziennie czesaną sierść, co jest możliwe w przypadku posiadania jednego psa.
+/- Psy nie są rozpieszczane. Mają tyle, ile im potrzeba do zdrowego funkcjonowania
- Psy mają mniejszy kontakt z człowiekiem, niż pojedynczy pies trzymany w domu (ale ponieważ mają kontakt ze stadem nie wpływa to źle na ich zdrowie psychiczne)
- Jeśli hodowla nie jest nastawiona na jakikolwiek sport, zwierzęta raczej nie mają jakiś specjalnych umiejętności, sporo czasu spędzają same ze sobą: można powiedzieć, że są surowe
- Jeśli w stadzie jest pies-zazdrośnik nie ma opcji, aby zwierzęta dostawały większą ilość zabawek, ponieważ jet to po prostu niebezpieczne
Wiadomo - mając więcej psów poświęca się im mniej czasu.  I tak, wiem, filmiki w ogóle nie są obrobione, są krótkie i średnio konkretne, ale cóż ;P
Film z sadu jest jeszcze z czasów, gdy ten nie był rozdzielony.

niedziela, 14 sierpnia 2016

Niedokończone Opowieści: Dla znawców tematu

źródło
Miałam sięgnąć znów po Sillmarilion, później po Hobbita i Władcę, a dopiero potem nadrabiać inne dzieła Tolkiena... Jak zwykle, wyszło inaczej. Czemu? Bo uznałam, że będę mądra, a Niedokończone Opowieści stały w bibliotece na wierzchu.

Tytuł: Niedokończone Opowieści
Autor: J. R. R. Tolkien
Liczba stron: 608
Gatunek: zbiór opowiadań high fantasy

Po śmierci swojego ojca, Christopher Tolkien zebrał jego niedokończone jeszcze prace i ułożył je w Niedokończone opowieści - zbiór opowiadań z trzech er Śródziemia, przybliżające historie mniej, lub bardziej znanych postaci.

J. R. R. Tolkien ma niezwykłego syna. Naprawdę, to cudowne, że komukolwiek chciało się studiować dogłębnie wymyślony świat, a później grzebać w pozostawionych notatkach i składać z tego książkę. Zdaje sobie sprawę z tego, że to zapewniło Christopherowi Tolkienowi profity, jednak i tak... Fani tego autora mogą być na prawdę temu człowiekowi wdzięczni, bo chyba każdy chciałby zobaczyć jak najwięcej z dzieł swoich autorytetów, nawet, jeśli nie zostały dokończone. 
Tyle że... jak się ma to do Niedokończonych Opowieści? A no tak, że nie jest to pozycja dla każdego. Co to, to nie. Uważasz, że Tolkien jest w sumie spoko, filmy były fajne, książka dała radę, świat kolorowy i w sumie tyle? To nie próbuj sięgać po tą pozycje. Niedokończone Opowieści to książka dla tych, którzy znają w miarę dokładnie świat Władcy Pierścieni, można powiedzieć: mają fioła na jego punkcie, i ciągle czują niedosyt, mimo, że mają za sobą sporą część twórczości tego autora. 
Niedokończone Opowieści to właściwie praca dwóch osób. Ojca, który spisał ich bazę, oraz syna, który nie tylko zebrał to w całość, ale także obdarzył dość obszernym komentarzem i bardzo obszernymi przypisami. Historie wewnątrz pozycji są mniej, lub bardziej dokończone i sięgając po tą książkę trzeba się z tym liczyć.
Kto czytał choć jedną pozycje Tolkiena ten wie, że autor ten ma niezwykły, ale dość surowy styl. Większość historii, które znalazłam w tych opowieściach jest pisana w sposób niemalże biblijny. Treści są patetyczne, opisujące często bardziej lore i rody, z których pochodzą postacie niż same wydarzenia i akcje. Wszystko owszem, jest w tym piękne, ale do tego stylu trzeba przywyknąć, wbić się w niego i przede wszystkim mieć do niego cierpliwość. Niedokończone Opowieści to nie czytadło, przez które przeleci się w ciągu chwili, bez myślenia jak przez sporą część lekkich pozycji.
Jak pisałam wcześniej, aby w pełni zrozumieć i pojąć tą książkę należy znać inne pozycje autora. Ja czytałam je dość dawno i niezbyt dokładnie, dlatego... cóż, kilkukrotnie prawie się poddawałam, zwłaszcza, że historie potrafią się urywać w różnych momentach, później zaś dokańcza je syn autora, podając tyle informacji, ile zdołał znaleźć, lub sam wiedział.
Nie wiem czemu, ale ze wszystkich przeczytanych przeze mnie treści najbardziej spodobał mi się... opis Numenoru. Chyba po prostu przy stosunkowo słabej znajomości świata przedstawionego tekst, w którym właściwie wszystko było nowością, nie było nadmiaru imion, miejsc i wydarzeń których po prostu nie znam pozwolił mi na chwilę odpocząć od tego nadmiaru danych i dał motywację, by dotrwać do końca.
Tolkien niewątpliwie tworzył literaturę piękną. Mimo, że sporo treści w Niedokończonych Opowieściach to tylko szkice ich charakter jest naprawdę unikatowy. Jak jednak pisałam wcześniej, to pozycja przeznaczona właściwie tylko dla wielkich fanów autora, którzy zbierają wiedzę o Śródziemiu zewsząd. Inni oczywiście, mogą po tą pozycje sięgnąć, jednak im mniejsza znajomość lore, tym bardziej męcząca ta książka może się okazać - dlatego jeśli ktokolwiek chce po nią sięgnąć, najpierw powinien zapoznać się przynajmniej z głównymi pozycjami tegoż autora.

źródło

czwartek, 11 sierpnia 2016

Czarna bandera: Na pohybel skurwysynom!

Tak, wzięłam tą książkę z biblioteki, bo miała fajną okładkę. Taką niebieską i z czachą, czego chcieć więcej, nie? Zwłaszcza, że nazwisko Komudy gdzieś tam mi się cały czas przewijało, choć jeszcze nie miałam okazji, aby zapoznać się z jakąś jego pracą. Do tej pory, rzecz jasna.

Tytuł: Czarna bandera
Autor: Jacek Komuda
Liczba stron: 384
Gatunek: zbiór opowiadań fantasy

XVII wiek.
Ciepłe wody, pełne Hiszpanów, piratów, złota i tajemnic.
Bo na statkach są szczury, widma pokutujących dusz, martwe ciała, ogrom martwych ciał, czarni niewolnicy, Bożkowie, nieumarli i wskazówki, jak dostać się do drogocennych skarbów. I przygody. Cała tona niebezpiecznych i śmiertelnych przygód.

Czarna bandera to pierwsza typowo piracka książka po jaką dane było mi sięgnąć. Z resztą, to także pierwsza pozycja Komudy, jaka trafiła w moje ręce. Jak było? Trochę jak przy Piratach z Karaibów, tylko nieco ostrzej i nieco mniej kolorowo. Ale dalej.... całkiem barwnie. 
Nie byłam, nie jestem i raczej nie będę fanką historii, których akcja dzieje się na statkach. Przepadam za szanty, ale filmy, czy historie tego typu potrafią mnie nieco znudzić. I nie przeczę - nie bawiłam się na Czarnej banderze doskonale. Ale dobrze? I owszem. 
Zbiór opowiadań Komudy nie jest czymś najbardziej pomysłowym i zaskakującym, przynajmniej nie dla mnie, zwłaszcza, że opowiadania mają często stosunkowo podobne motywy. Z resztą, trudno by było inaczej... Morska podróż wymaga utrzymania pewnych schematów. Mimo to w swoich opowiadaniach tworzy bardzo przyjemny klimat. Klimat morskich opowieści, opowiadanych jakby przez starego pirata, który wspomina dawne dzieje i przygody. Tak, chyba mniej więcej tak odebrałam te opowiadania.
Komuda ma całkiem przyjemny styl, choć czasem jego opisy mogą nieco nudzić, a przynajmniej ja potrafiłam się chwilami wyłączyć podczas czytania. Jasne, bez specjalistycznego słownictwa takie opowiadania by się nie obeszły i czasami musiałam dłużej pomyśleć nad niektórymi słowami, ale poza tym autor jest bardzo swobodny w tym, co robi. Przy tym pisze stosunkowo... surowo, mimo wszystko, bez nadmiernych emocji i zachowuje przy tym dobry umiar, jeśli chodzi o przekleństwa, bijatyki, czy wulgarność. Mimo tematu, przy którym łatwo z tym przesadzić nie poczułam się ani na chwilę zniesmaczona opowiadaniami. Choć tak, są trochę brutalne - w tym przypadku inaczej się po prostu nie dało i nie da - wszystko jednak ładnie zgrywa się w całość i równoważy. 
Opis na okładce mówi, że to bardzo męska literatura, a ja... nie powiedziałabym. To ładne opowiadania, nie wybitne, ale ładne i fajnie skonstruowane, a to, że o piratach i łodziach? Nie tylko mężczyźni lubuję się w takiej tematyce...
W przypadku opowiadań liczy się raczej sama historia, a nie - głębocy bohaterowie i to w historiach z Czarnej Bandery dość wyraźnie widać. Bohaterów jest wielu, szybko się zmieniają  (czy to przez śmierć, czy kolejne opowiadanie) i trudno się do nich przywiązać. W tym przypadku główną role na prawdę odgrywa przygoda, która ma miejsce w każdym z opowiadań. Który pomysł spodobał mi się najbardziej? Zastanawiałabym się nad dwoma opowiadaniami. Oprawcą i Lodowym szkwale, gdybym naprawdę koniecznie musiała wybierać, jednak prawda jest taka, że wszystkie są do siebie bardzo zbliżone zarówno klimatem, stylem, jak i tempem akcji.
Polecam każdemu, kto ma ochotę na coś pirackiego - jestem pewna że Czarna bandera to naprawdę fajna lektura dla takich właśnie osób. Inni też raczej spokojnie mogą po nią sięgać, niemniej - jak wspominałam - sama specyfika słownictwa może sprawić, że czytanie będzie nieco trudniejsze, niż zwykle.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Praca sezonowa w Holandii

źródło

Jak informowałam w czerwcu przez cały sierpień byłam nieobecna. Ci, którzy nie doczytali postów z informacją mogli to zauważyć, bo moja działalność zarówno na blogu, jak i w blogosferze była zdecydowanie zmniejszona. Nie wyjaśniałam jednak do końca powodów mojej nieobecności - aż do teraz! Od końca czerwca do początku sierpnia byłam w Holandii z racji pracy sezonowej. Na studia zarobić trzeba, a akurat trafiła mi się taka szansa, więc po prostu z niej skorzystałam :) W tym poście przybliżę Wam nieco jak to wyglądało: głównie dla samej siebie, choć mam nadzieję, że komuś z Was ten tekst trochę pomoże.
Niestety, własnych zdjęć z wyjazdu nie mam, bo postanowiłam nie brać aparatu - dlatego musicie zadowolić się tymi znalezionymi w sieci. 

Co było przed wyjazdem?
źródło
Koniec liceum i wizja wyjazdowych studiów sprawiła, że chcąc nie chcąc musiałam myśleć o pracy na wakacje, tak, by choćby po części być niezależna finansowo od października. Wysyłałam więc CV gdzie się dało, niemniej o możliwości wyjazdu do Holandii wiedziałam gdzieś od lutego. Było to jednak na tyle niepewne, że choć chciałam tam wyjechać, na siłę szukałam czegoś innego. Problem pojawił się jednak, gdy już musiałam dawać znać ludziom z Polski czy chce u nich pracować, czy nie, a sprawa Holandii cały czas była nierozwiązana... A mając do wyboru pracę za granicą, a u nas, w kraju, oczywistym było, że wolałam pracę wyjazdową.  Nieźle się rozczarowałam, gdy okazało się, że na wyjazd już miejsca nie ma, a ja akurat tego samego dnia odmówiłam wszystkim zainteresowanym zatrudnieniem mnie... Na całe szczęście parę dni później okazało się, że możemy jechać. Wyjechaliśmy więc czteroosobową grupą, w której skład wchodził także mój tata: sam nie wiedział, gdzie do końca jedziemy i jak to będzie wyglądało, dlatego nie chciał puścić nas samych. 
W jaki sposób trafiła się praca? Przez znajomych rodziny. Nie przez biuro, ani wysyłanie CV. Przez to miejsce, w które jechaliśmy było sprawdzone, pewne. Co nie zmienia faktu, że chwilami naprawdę cholernie się bałam tego, co będzie. Na szczęście jechaliśmy własnym samochodem więc gdyby coś było nie tak, moglibyśmy od razu wrócić do kraju.



Jak wyglądała praca?
Przed wyjazdem wiedziałem tylko, że będę robić coś związanego z cebulkami kwiatów. Na miejscu okazało się, że wylądowaliśmy w rodzinnym gospodarstwie. Ale rodzinnym wcale nie oznacza małym! Szefostwo składało się z dwóch braci oraz ich żon i w całości miało ok. 200hA ziemi. Nasza praca zaś była podzielona na dwie części.
Pierwsza, której było najwięcej polegała na obróbce cebulek kwiatów, głównie tulipanów. Cebulki wysypywane były na taśmę, a my musieliśmy je obierać z liści i zanieczyszczeń, wyrzucać zgniłe i nienadające się do sprzedaży z innych powodów. Na końcu taśmy wpadały do małych, lub dużych skrzyń. W przypadku małych, ktoś musiał stać i układać je na palecie. Nie było to najbardziej lajtowe zadanie - skrzynki były ciężkie, leciały bardzo szybko, a układało się je w kolumny do 13 sztuk.  Zajmowali się tym oczywiście panowie, bo panie po prostu nie dałyby rady. Poza tym na hali fabrycznej działała zwykle co najmniej jedna dodatkowa taśma z innym gatunkiem kwiatów, niż główny.
źródło
Drugi rodzaj pracy był powszechnie nazywany polem. A na polu robiło się to, co zażyczył sobie szef. Albo plewiliśmy pola kwiatów, głównie lilii, albo obrywaliśmy kwiaty (również lilii), aby cebulki mogły się rozwinąć. Czasami mężczyźni szli też aby nakrywać folią pola, co przy dużym wietrze i deszczu było zadaniem cholernie trudnym. 
Pole było lepsze od pracy na hali, o ile pogoda dopisywała: bo czas leciał szybciej, bo nie było kurzu, bo sam holenderski klimat jest cudowny. Niestety, na pole wyszliśmy ledwie kilka razy: pracy na hali było bardzo dużo, a trzeba było wyrobić się z terminami zamówień.
Początkowo pracowaliśmy od 7:00 do 17:30, ostatecznie jednak czas pracy został przedłużony: od 6:30 do 18:00 z przerwami 30 minut co 2,5h. Dawało to w sumie 9 albo 10 godzin pracy na dzień i sprawiało, że po wszystkim człowiek był kompletnie wyczerpany. Siedzenie przez taki szmat czasu na taśmie wykonując tę samą czynność nie należy do najciekawszych i najbardziej motywujących rzeczy, zwłaszcza, że po tygodniu nie masz już kompletnie czym zająć myśli.

Warunki
Dobrych warunków dla pracowników zdecydowanie szefom odmówić nie można. Choć praca była długa i wymagająca sporej dawki cierpliwości oraz wytrzymałości Ci starali się jak mogli, byśmy tam nie pomarli z wycieńczenia ;) W części hali wydzielono część mieszkalną, w której znajdowało się dziesięć praktycznie nowych pokoi dla pracowników. Nie były duże, ale dzięki temu, że miały góra 2-3 lata były po prostu przyjemne dla oka i miło spędzało się w nich czas. Po wyjściu z nich wchodziło się do przedpokoju z toaletą i umywalkami. Prysznice znajdowały się kawałek dalej (trzeba było wyjść na halę), nad nimi zaś znajdowała się kuchnia i pokój rekreacyjny z telewizorem i komputerem. Oczywiście, cały kompleks wyposażony był w wi-fi.
Jeśli miałabym wskazać dwa minusy samych warunków mieszkalnych byłyby to prysznice i sama kuchnia właśnie.
Prysznice - bo były zaledwie trzy (na 20 osób) i na dodatek trzeba było do nich dojść. Niemniej, w kolejce stałam rzadko, dlatego dało się z tym jakoś przeżyć te parę tygodni.
źródło
Problem z kuchnią polegał na tym, że mieliśmy tylko dwa palniki średniej jakości na całą naszą grupę. Gotowanie było więc dość problematyczne... Na szczęście, szefowie zdawali sobie z tego sprawę i dlatego sześć razy w tygodniu (poza wolną od pracy niedzielą) dostawaliśmy jedzenie z cateringu. To, niestety, przez pierwsze trzy tygodnie było niemal niejadalne... Znów jednak szefostwo na to zareagowało i podjęło współpracę z inną, zdecydowanie lepszą firmą ;)
Niedługo przed wyjazdem szefowie zorganizowali również grilla dla wszystkich, poza tym średnio co drugi dzień dostawaliśmy od nich lizaki, a parę razy nawet w czasie przerwy dostaliśmy ciasto, także... często naprawdę traktowali nas bardziej jak swoich gości, niż jak pracowników.

Największy problem - komunikacja
Praca może i była męcząca - ale w końcu na to się pisałam, jadąc do Holandii i nie mogę na to narzekać. W końcu, za to mi właśnie płacili. Jak pisałam wcześniej, sami szefowie również byli bardzo fajnymi ludźmi. Niestety, jak to bywa w przypadku wyjazdów za granicę największym problemem okazała się komunikacja...
Choć szefowie mniej więcej rozumieli angielski i niemiecki tak naprawdę płynnie po angielsku mówiła tylko jedna szefowa, zaś miałam wrażenie, że niektórzy ludzie z naszego kraju ledwo co rozumieją którykolwiek z tych języków, o holenderskim nie wspominając. Efekt? Niekoniecznie ciekawy.
By zobrazować Wam, jak to mniej więcej wyglądało, pozwólcie, że przytoczę jedną z sytuacji, która miała tam miejsce.
źródło
Szefostwo zamówiło nowy catering, który trzeba było podgrzewać w mikrofali, dlatego jedna szefowa jeszcze drugiego dnia przyszła do nas, by pomóc z tym w razie problemu. Jedna z pracujących pań wzięła do ręki swoją porcje, podeszła do niej i zaczęła po polsku pytać: Łosoś? Łosoś? Szefowa oczywiście nie zrozumiała do końca, ale kiwała głową i mówiła: Salom (z angielskiego: łosoś ;D). Pani więc odeszła od niej, mówiąc do innych: nie, to nie łosoś, ona mówi, że to jakiś slom. Przy stole wszyscy byli pewni, że jedzą sloma, który wygląda jak łosoś, ale łososiem zdecydowanie nie jest.
Podobnych sytuacji - związanych z pracą, ale nie tylko - było wiele. To zdecydowanie potrafiło zirytować, bo nikt niczego nie był pewny... Zwłaszcza, że nasza ekipa w większości składała się z pań w wieku 45-70 lat, z których część wręcz kochała plotki...



Holandia!
Chciałabym móc zrobić Wam olbrzymi post na temat tego, jak to jest w Holandii... niestety, nieco ponad miesiąc pobytu praktycznie bez wolnego czasu sprawia, że nie mogę napisać o niej wystarczająco wiele. Niemniej, kilka różnic między Holandią, a Polską oczywiście udało mi się zauważyć :) Pozwólcie więc, że się z Wami nimi podzielę. 
Przez cały miesiąc znajdowałam się właściwie nad morzem - miałam do niego 4-5km. Jedną z pierwszych różnic, jaką zauważyłam był więc inny klimat, niż w Polsce, na Śląsku, gdzie mieszkam :) Przede wszystkim było zdecydowanie chłodniej, a pogoda była bardzo, bardzo zmienna. Rano padało, by chwilę później świeciło słońce. A pod wieczór? Znów ulewa. Było bardzo wilgotno i zwykle bardzo wyczuwalna była przecudowna, niezwykle przyjemna, morska bryza. Zdecydowanie, pokochałam ten klimat. Nie za ciepły, nie za zimny. A że bardzo zmienny? Cóż, przynajmniej było ciekawie :D
Poza tym sam wygląd holenderskiej wsi oraz małych miasteczek różni się od naszych. Zauważyłam, że w tamtych rejonach królowały pojedyncze gospodarstwa otoczone polami i łąkami. Na polach zwykle rosły jakieś kwiaty, a nie zboża, czy choćby warzywa, a na łąkach wypadały się owce, krowy i olbrzymie ilości koni. Serio, 5 minut jazdy autem wystarczyło, by minąć kilka ośrodków jeździeckich, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zabudowa w miasteczkach jest tworzona na jedno kopyto - wszystkie domki wyglądają podobnie do siebie, a że przy tym są dość zadbane wyglądają naprawdę ładne. Oj tak, Holandia wygląda uroczo :) Jeśli chodzi o holenderskie wiatraki - to tak, są, choć nie jest ich tak dużo, jak by się wydawało. Za to wiatraków produkujących prąd jest tona.
źródło
W samych marketach również można znaleźć trochę inne rzeczy niż u nas. Na przykład, płatki do mleka są tylko w kartonowych opakowaniach, zaś na półkach można znaleźć ogrom masła orzechowego i słodkiego mleka, zaś mieliśmy problem ze znalezieniem śmietany, albo białego sera. Wybór przypraw w Lidlu też był stosunkowo malutki. Ach, no i oczywiście Holandia cierpi na to samo, na co spora część krajów zachodnich - ich sklepy wręcz toną w gotowym jedzeniu, które wystarczy podgrzać. Za 3-4 euro można było kupić przeróżne, gotowe dania, czego u nas w takiej ilości po prostu nie ma.
Skoro jesteśmy przy jedzeniu, muszę wspomnieć o mojej nowej miłości - o holenderskim sosie saute robionym głównie z holenderskiego masła orzechowego. Można go kupić w formie gotowej, albo zrobić w domu i podaje się go głównie z kurczakiem i ryżem. To jest coś pysznego :) Na pewno będę próbowała zrobić go w domu.
Co jeszcze może zaskoczyć w Holandii? Pracujące dzieci. Choć w dużych miastach tego nie ma, to na wsiach dzieci od 12 roku życia są już zatrudniane. I widać to było w naszej firmie - nasi szefowie również zatrudniali dzieci, przydzielając im jakieś proste prace. Poza tym dzieci szefostwa (a było ich w sumie 8!) także pracowały i pomagały rodzicom. W jaki sposób? Cóż, wyobraźcie sobie 7-8 latka jeżdżącego na wózku widłowym i dokładającego roboty pracownikom... ;P Oczywiście, pracowały również na taśmie, czy w polu, a najmłodsza z dziewczynek zawsze przynosiła nam lizaki.

źródło

Nomida zaczarowane-szablony