wtorek, 30 stycznia 2018

Morderstwo na plebani: Stara panna w akcji

Na wiejskiej plebanii dochodzi do morderstwa – ginie, nielubiany przez nikogo, pułkownik Protheroe. Śledztwo dotyczące sprawy nie jest proste: niemal każdy ma motyw, a wielu miało możliwość dokonania tego czynu. Dlatego poza pastorem i policją, zabójstwem zaczyna zajmować się wścibska, ale błyskotliwa panna Marple.

„Morderstwo na plebanii” to moje pierwsze spotkanie z panną Marple, jednak juz na początku powieści poczułam sie zaskoczona: narracja prowadzona była nie z jej perspektywy, a z perspektywy pastora plebanii, na której doszło do tragedii. Dzięki temu naszą główną bohaterkę serii poznajemy powoli i stopniowo, nie odkrywając od razu jej wszystkich tajemnic.
Tytuł: Morderstwo na plebani
Tytuł serii: Panna Marple
Numer tomu: 1
Autor: Agata Christie
Tłumaczenie: Beata Hrycak-Domke
Liczba stron: 271
Gatunek: kryminał
Wydanie: Wydawnictwo Dolnoślaskie, Poznań 2016


Ta powieść to mój pierwszy kryminał, w którym główny bohater jest detektywem-amatorem w wydaniu nieco wścibskiej, starszej pani. Przyznam szczerze, ze to całkiem urocze polaczenie: w końcu kto wie lepiej, co dzieje się na niewielkiej wsi, niż taka kobieta? Christie miała naprawdę dobry pomysł z wykreowaniem tej osobowości w ten właśnie sposób. To dość ciekawe oderwanie się od zupełnie typowego kryminału, w którym główną role gra profesjonalista, albo po prostu osoba genialna w dedukcji jako takiej.
Poza tym jednak „Morderstwo na plebanii” jest dokładnie taki, jaki powinien być klasyczny kryminał: typowy w konstrukcji i przypominający w niej odcinek serialu. Niezbyt głęboki w przekazie i skupiony na dialogach, dzięki którym czytelnik poznaje fakty.  Dlatego, choć w żadnym razie nie jest przegadany (pod tym względem Christie jest dość „męska”) mnie po prostu w pewnej chwili zaczął nieco przynudzać. Ale wynika to z faktu, ze kryminały są dla mnie odskocznią od innych gatunków, a nie czymś, co szczerze uwielbiam, dlatego osoby szczerze zainteresowane taką literaturą nie powinny narzekać.
Zdecydowanym atutem tej książki Christie jest małomiasteczkowa atmosfera. Jak juz wspominałam, nawet nasza główną pani detektyw doskonale sie w nią wpasowuje. W tej okolicy każdy każdego zna, każdy każdego obserwuje i każdy miał mozliwośc, by zabić. Podobną atmosferę próbowała wytworzyć Puzynska w swoim „Motylku”, ale przez przegadanie nie uznaje, by to był dobry kryminał. W tym przypadku tło jest istotne i konkretne, podobnie jak postacie, które obserwujemy. Zwłaszcza, ze przecież ma miejsce na plebanii, w „centrum” wiejskiego światka.
Kolejna zaleta „Morderstwa na plebani” jest sama narracja: pierwszoosobowa, z perspektywy pastora, może wydawać się pozornie złym wyborem. Gdyby ta książka powstała dzisiaj, autor zapewne próbowałby nam „sprzedać” tyle religijnych, lub antyreligijnych tez, ile tylko by mógł; Christie w żadnym razie tego nie robi. Jej bohater to po prostu poczciwy człowiek, który próbuje rozwiązać zagadkę, nie skupiając swoich myśli na sprawach kościoła. Jednocześnie jego pozycja pozwala mu w miarę swobodnie prowadzić śledztwo: w końcu kto na wsi odmówi pomocy pastorowi?
„Morderstwo na plebanii” to przyjemny kryminał: bardzo klasyczny i niezbyt krwawy, powinien zaspokoić dużą ilość czytelników. Osobiście czuje się całkiem zadowolona z lektury, pomimo tego, ze od czasu do czasu traciłam jednak nią zainteresowanie i musiałam zmuszać się do brnięcia dalej.

* * *

Podniósł brwi, kiedy bez słowa wskazałem w kierunku biurka. Ale jak przystało na lekarza, nie zdradzał wzruszenia. Pochylił się nad zmarłym i zbadał go szybko. Potem wyprostował się i spojrzał na mnie.
– No i co? – spytałem.
– Nie żyje... śmierć nastąpiła jakieś pół godziny temu.
– Samobójstwo?
– O samobójstwie nie może być mowy. Proszę spojrzeć, gdzie jest rana. Poza tym, jeżeli się sam zastrzelił, to gdzie jest broń?
Rzeczywiście, broni nie było nigdzie widać.

Fragment „Morderstwa na plebanii” Agaty Christie

niedziela, 28 stycznia 2018

Ostatnie dni Nowego Paryża: W świecie surrealistów

W Paryżu nastąpiła S-plozja. Losy świata zostały odmienione: w 1950 roku Naziści ciągle przebywają w stolicy Francji. Nie jest to jednak jedyna zmiana: na ulicach pojawiły się demony i manify, prosto z dzieł surrealistów.


Są takie książki, które przede wszystkim są dziwne. Nie oznacza to, że są dobre, czy złe: one po prostu są specyficzne, dziwaczne i przez to dość niepowtarzalne. Jedną z takich książek są na przykład „Podziemia Veniss” Vandermeera. Drugą – a jakby inaczej – omawiane dziś przeze mnie „Ostatnie dni Nowego Paryża”.
Jakże mogłoby być inaczej, skoro głównym tematem tej niedługiej powieści jest surrealizm? Autor miał wręcz absurdalny pomysł: wykreował Paryż, w którym manify, czyli potwory z obrazów i innych dzieł, chodzą po ulicach i cóż… niekoniecznie są przy tym bezpieczne. Skłamałabym, mówiąc, że spotkałam się wcześniej z czymś takim. Aby wpaść na taki pomysł potrzeba nie tylko dużej wyobraźni, ale także ogromnej wiedzy na temat surrealizmu,  a tym raczej niewiele osób może się pochwalić. China Mieville jest w tym przypadku chlubnym wyjątkiem.
Tytuł: Ostatnie dni Nowego Paryża
Autor: China Mieville
Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska
Liczba stron: 201
Gatunek: fantasy, alternatywna historia, thiller
Wydanie: Zysk i s-ka, Poznań 2018
Nie jest to jednak powieść kompletnie idealna i bezbłędna. Sama miałam problemy z wgryzieniem się w ten świat. Nie dość, że o surrealistach wiem mało, to na dodatek miałam wrażenie, że jesteśmy czasem wrzucani w akcję bez szerszego kontekstu, a na część istotnych pytań autor odpowiada dopiero po czasie. Poza tym początkowo autor prowadzi narracje dość chaotycznie, co wcale nie pomaga w zrozumieniu tekstu.
Muszę dodać, że też coś nie do końca leżało mi w samym stylu powieści i miałam wrażenie, że tu winne jest przede wszystkim tłumaczenie. Tak, jakby coś czasem nie grało ze składnią, z czasami… Choć to mogą być tylko moje osobiste preferencje.
Poza wyżej wspomnianymi przeze mnie problemami, uważam, że wypada naprawdę nieźle. Historię mamy podzieloną na dwie części. Pierwsza opowiada o Jacku Parsonie w 1940 roku, a druga o Thibaucie i Sam w 1950 roku, z czego to tej drugiej opowieści dostajemy zdecydowanie więcej. I z resztą ją zdecydowanie bardziej lubię:  tych bohaterów poznajemy jednak bliżej, a ich podróż przez miasto przypomina powieść przygodową.
Warto pamiętać, że to naprawdę wyjątkowo krótka powieść, bo ma tylko 175 stron – pozostałe to „słowniczek”, w którym mamy wyjaśnione skąd wzięła się dana manifa. Oznacza to, że nie ma się co spodziewać tu bardzo skomplikowanej fabuły: miałam wrażenie, że autorowi jednak bardziej zależało na przedstawianiu swojej wizji samej w sobie, a nie konkretnej historii. Ta jednak i tak jest na tyle ciekawa, że po prostu potrafi zaskoczyć.
Wydaje mi się, że najwięcej radości z lektury będą czerpać osoby, które uwielbiają surrealizm: liczba nawiązań do niego jest po prostu olbrzymia i wyłapywanie ich może być cudowną zabawą. Jest też ciekawym eksperymentem, który można przeczytać, by zorientować się, czy ta nieco dziwna fantastyka jest dla nas, zwłaszcza, że to naprawdę krótka książka, na którą nie trzeba poświęcić nadmiaru czasu. Nie jest to jednak jedna z tych „bezpiecznych” lektur, która spodoba się każdemu, dlatego po prostu przed sięgnięciem po nia warto wziąć na to poprawkę.


* * *

W fali płonącego wstrząsu eksplozji zamanifestowały się nie tylko wizje surrealistów. Wraz z nimi narodziły się dzieła symbolizmu i dekadencji, dzieła przodków surrealizmu, duchy ich protokanonu. Obśliniony dziesięcionogi pająk Redona polował teraz na jednym końcu rue Jean Lantier, kłapiąc wielkimi zębiskami. Postać Arcimbolda z twarzą sklejoną z owoców przechadzała się po obrzeżach targu Santi-Ouen.

Fragment „Ostatnich dni Nowego Paryża” China Mieville’a

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i Sk-a!


piątek, 26 stycznia 2018

Dziewczyna z pociągu (2016): Dramat czy thiller?

Reachel (Emily Blunt) jest alkoholiczką. Nie radzi sobie ze swoim nałogiem. Codziennie jeździ do pracy tym samym pociągiem, obserwując zza jego okien dom swojego byłego męża, Toma (Justin Theroux) i jego nowej żony, Anny (Rebecca Ferguson) oraz parę młodych, szczęśliwych ludzi, w których widzi spełnienie swoich skrytych marzeń. Gdy pewnego dnia obserwowana przez nią kobieta znika, Reachel postanawia zeznać, czego była świadkiem.


„Dziewczyna z pociągu” w wersji książkowej okazała się hitem. Mnie jednak nigdy do niej nie ciągnęło, ale chcąc sprawdzić, o co w ogóle chodzi w tej historii, zabrałam się za wersje filmową. Nie miałam właściwie żadnych wymagań, czy oczekiwań względem niej i chyba przede wszystkim dlatego ostatecznie seans uważam za stosunkowo udany, chociaż film do doskonałych nie należy.
Na początku chcę wspomnieć o dwóch aktorkach, które wyglądają po prostu ślicznie. Zarówno na Rebecce Ferguson, jak i na Haley Bennet, grającą Megan, patrzy się wspaniale i choć aktorsko to raczej Emily Bunt wypada najlepiej z nich to na takie osoby po prostu miło się patrzy. Jednocześnie są do siebie na tyle podobne, że początkowo chyba nie sposób ich nie mylić. Zwłaszcza że – niestety – film nam wcale w tym nie pomaga.
„Dziewczyna z pociągu” (2016)
ang. „The girl on the train”
reż. Tate Taylor
thiller, dramat
Kadry w „Dziewczynie z pociągu” są często chaotyczne, dość bliskie, nagrane z trzęsącej się ręki, co być może pasuje do postaci, jaką jest Reachel, ale nie pomaga w oglądaniu samego filmu. Świat obserwujemy oczyma trzech bohaterek, z których każda jest z każdą w jakiś sposób powiązana i naprawdę czasem trzeba się skupić, by zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Przy tym wiele faktów podawanych jest nam półsłówkami, co też w takiej sytuacji nie ułatwia seansu.
Poza tym ten hit, choć reklamowany jako thiller, jest w moim odczuciu bardziej dramatem z wątkiem kryminalnym: mocno skupiamy się na alkoholiźmie Reachel i jej przeszłości, a samo zaginięcie Megan przez większość czasu tli się gdzieś na drugim planie. Choć więc ostatecznie całość w miarę dobrze się ze sobą łączy to jednak jeśli szukacie dreszczowca w pełnym tego słowa znaczeniu, nie jest to film dla was.
Bohaterka Emily Blunt zdecydowanie nie jest postacią, którą da się lubić. Co najwyżej możemy jej w pewnej chwili zacząć współczuć, ale tak naprawdę to nie jest osoba, która wzbudza sympatię. Taka chyba miała być, aczkolwiek przez to „Dziewczynę z pociągu”, skupioną właśnie na niej, obserwuje się z pewnym niesmakiem.
Niemniej, muszę przyznać, że sam pomysł na poprowadzenie historii nie jest zły. Nie zagrało tu kilka rzeczy, ale... w pewnym momencie poczułam się jednak trochę wciągnięta. Nieco rozkojarzona i zagubiona, śledziłam całą historią z pewnym zainteresowaniem. Samo zakończenie nie było jednak nie do przewidzenia i w moim odczuciu wypadło dość neutralnie.

Choć dalej nie mam zamiaru sięgać po książkę, „Dziewczyna z pociągu” w wersji filmowej nie była straconym czasem. Owszem, daleko jej do idealnego filmu i raczej drugi raz się za nią nie zabiorę, ale potrafiłam czerpać z seansu pewną przyjemność, a tak naprawdę niczego więcej od niego nie chciałam.

środa, 24 stycznia 2018

Drobinki nieśmiertelności: Nostalgiczna podróż po USA

Podróż po Stanach Zjednoczonych zainspirowała Jakuba Ćwieka do stworzenia trzynastu, zupełnie niefantastycznych opowiadań, z których każde analizuje amerykański sen.

Lubię Jakuba Ćwieka. Jego książki zwykle czyta się przynajmniej przyjemnie, a spotkania z nim, czy to te autorskie, czy prelekcje, to zawsze miło spędzony czas. Po „Drobinkach nieśmiertelności” nie spodziewałam się niczego szczególnego, byłam otwarta na niefantastyczne propozycje autora… i w sumie dobrze, bo dzięki temu moje oczekiwania nie były zbyt duże, a ja w trakcie nie poczułam się zawiedziona.
Tytuł: Drobinki nieśmiertelności
Autor: Jakub Ćwiek
Liczba stron: 320
Gatunek: zbiór opowiadań obyczajowych
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Zacznijmy jednak od jednej sprawy, która zdecydowanie mocno wpłynęła na moją opinię: nie kreci mnie „american dream”. Ogół popkultury jakoś szczególnie mnie „nie jara”, a samo USA to dla mnie zupełnie neutralny kraj. Taki, do którego mogłabym wyjechać, gdybym dostała ofertę pracy, ale jednocześnie nie będący moim marzeniem  A „Drobinki nieśmiertelności” to pozycja, która właśnie osobom uwielbiającym Stany powinna najbardziej do gustu przypaść.
Bo autor jak najbardziej wybiera się w nostalgiczną podróż po USA, opowiadając nam o znanych motywach, czy aktorach, do każdego z opowiadań odpisując informacje o tym, skąd zaczerpnął inspiracji, które, nawiasem mówiąc, są naprawdę przyjemnym dodatkiem. Niestety, by uwielbiać ten zbiorek, właśnie tę nostalgię i nawiązania trzeba „łyknąć”: ja większości z nich pewnie nawet nie zauważyłam, a jeśli tak, to nie czuje się z nimi związana i dlatego dla mnie „Drobinki nieśmiertelności” okazały się zupełnie neutralnym zbiorem opowiadań.
Jak na Ćwieka przystało, książka łatwo wchodzi. Autor pisze swoim prostym – „gawędziarskim”, jak to dobrze jest określone na tylnej stronie okładki – stylem. Nie jest to wyszukana literatura, a coś, nad czym nie trzeba się szczególnie skupiać, by zrozumieć, o co w ogóle tu chodzi.
Przy tym, niestety, fabularnie ta książka po prostu mnie niczym nie zaskoczyła. Ten zbiór opowiadań to historie, które po prostu „są”. W większości sprawdzają się na zabicie nudy, ale chyba żadne nie zapadnie mi na dłużej w pamięć. Szczerze zaskoczona poczułam się chyba tylko w przypadku dwóch opowiadań i to nie koniecznie przez historię samą w sobie. Pierwszy raz przy „Świętym”, bo po prostu nie spodziewałam się, że o czymś takim może pisać Ćwiek (który szczególnie religijnym człowiekiem raczej się nie wydaje). Drugi raz przy opowiadaniu o Halloween, dzięki ciekawostce odnośnie prawa USA, wokół której oscyluje. I… to właściwie tyle.
Przez swoją długość i lekkość, „Drobinki nieśmiertelności” dobrze sprawdzą się chyba w komunikacji miejskiej. Tak niewielką książkę łatwo jest wcisnąć do torby, a większość historii jest na tyle krótka, że sprawdzi się do czytania w niedługiej trasie.
Na koniec myślę, że powinnam powiedzieć kilka słów o samym wydaniu. Naprawdę podoba mi się dodanie mapki przed każdym z opowiadań. Idealnie wpasowuje się ona w klimat całego zbiorku i pozwala nam łatwiej umiejscowić sobie całą opowiedzianą przez autora opowieść. Okładka też przyciąga wzrok, choć skłamałabym mówiąc, że jest jedną z piękniejszych.
Chyba nie pozostaje mi nic więcej, jak zakończyć te rozważania. Po „Drobinki nieśmiertelności” polecam sięgnąć osobom uwielbiającym Stany i popkulturę, albo – po prostu – fanom autora, którzy nie mogą przegapić ani jednej jego książki. A innym? Cóż, na pewno nie jest to lektura konieczna, ale jeśli nie czujecie potrzeby, by po nią sięgać… raczej nie ma po co robić tego na siłę.

* * *

– Wiesz jak brzmiała puenta tego mojego monologu?
Odwróciłem się gwałtownie, przestraszony, jakby Mike przyłapał mnie na czymś wyjątkowo nietaktownym. On jednak patrzył na mnie z zaciekawieniem, a może nawet odrobiną rozbawienia.
– Przyznam, że się nad tym zastanawiałem – odparłem.
– Niedawno zdałem sobie sprawę, że najlepiej z moich podróży pamiętam te chwile, gdy mówiłem sobie: szkoda, że nie mam aparatu – wyrecytował. Po czym zrobił pauzę, jakby się zastanawiał, czy naprawdę chce coś jeszcze dodać. Najwyraźniej chciał. – Niedawno odkryłem, że podobnie mam z twarzami.

Fragment „Drobinek nieśmiertelności” Jakuba Ćwieka




Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Pałac Północy: Paczka przyjaciół rozwiązuje zagadki Kalkuty

Kalkuta, pierwsza polowa XX-wieku. Na świat przychodzą bliźnięta, osierocone w tajemniczych okolicznościach. Jedno z nich, chłopiec o imieniu Ben, szesnaście lat później mieszka w sierocińcu, który wkrótce ma opuścić. Gdy razem z przyjaciółmi po raz ostatni raz ma wybrać się do Pałacu Północy, ich tajnego miejsca spotkań, dowiaduje się, ze ściga go mrok przeszłości.

Po skończeniu pierwszego tomu „Trylogii mgły” nie wiedziałam, czego spodziewać się po kontynuacji. Historia sprawiała wrażenie zamkniętej, dlatego nie miałam pojęcia, skąd się wziął ten drugi tom. Prędko jednak sprawa stała się jasna: historia z „Pałacu Północy” jest zupełnie odrębna, powiązana z poprzednia co najwyżej klimatem.
Jednak mimo odrębności tomu drugiego, moje zdanie dotyczące tej książki jest tak czy siak dość zbliżone. To w miarę przyjemna, nieźle napisana powieść dziecięco-młodzieżowa, w której jednak nie widzę nadzwyczajnej kreatywności, czy zupełnie magicznego stylu autora. Ot, książeczka, o której zaraz zapomnę, bo po prostu wyrosłam już z takiej literatury już dawno temu.
Oczywiście, czyta się ją w tempie błyskawicznym. Nie dość, że nie jest długa, to prosty styl, w miarę barwny i nie przynudzający sprawiają, ze można się z nią zapoznać dosłownie w chwile.
Tytuł: Pałac północy
Tytuł serii: Trylogia mgły
Numer tomu: 2
Autor: Carlos Ruiz Zafon
Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodan Cassas
Liczba stron: 288
Gatunek: fantastyka dziecięco-młodzieżowa
Wydanie: Muza SA, Warszawa 2013
Niemniej, muszę przyznać bez bicia, ze wole tom drugi od pierwszego. Powód jest bardzo prosty. Akcja „Księcia mgły” ma miejsce na wsi, chyba gdzieś w Anglii, przy morzu, przy latarni, a nasi bohaterowie to rodzeństwo i chłopak, którego nie znają za dobrze. Miejsce jest dość oklepane, a  takie relacje nie wzbudzają we mnie żadnych emocji.
Za to „Pałac północy”, po pierwsze, zdecydowanie wyróżnia się, jeśli chodzi o miejsce akcji. Bo ile znacie książek młodzieżowych, których akcja odbywałaby się w Kalkucie? Ja chyba żadnej. Po drugie, mamy tu paczkę przyjaciół, którzy razem stawiają czoła niebezpieczeństwu, będąc ze sobą na dobre i na źle. A to jest motyw, który osobiście bardzo lubię w książkach lekkich i rozrywkowych. Uważam, ze wprowadza do całości przyjemny klimat, zwłaszcza, jeśli bohaterowie są dobrze poprowadzeni.
No dobrze – nie powiedziałabym, aby ta historia doskonale kreowała nasze postacie, ale robi to w sposób wystarczający, by sprawiło mi to jakąś przyjemność. Choć autor próbuje każdemu z aż ośmiu bohaterów nadać jakieś konkretne cechy, ja ostatecznie zapamiętałam trzy główne postacie i może jedną poboczną, a i ja nie z imienia. Biorę jednak poprawkę na to, ze to powieść młodzieżowa, mająca niespełna trzysta stron i chyba po prostu nie dalby się od niej wymagać, by analizo wala dogłębnie psychikę każdej z postaci.

Sama intryga jest nieco bardziej zagmatwana od tomu pierwszego i mam wrażenie, ze akurat tutaj „Książę mgły” wygrywa to starcie. Pisarz chciał chyba podumać nad tym, co dzieje się z nami po śmierci, ale moim zdaniem efekt tego był dość... nijaki. Miałam wrażenie, ze młodszy czytelnik prawdopodobnie czułby niesmak przy takich rozważaniach, które są jednak nieco skomplikowane i z którymi w pewnych momentach może by trudno się utożsamić.  Przy książkach dziecięco-młodzieżowych jest jak z bajkami: ma być prosto i jasno, ale zabawnie i przygodowo jednocześnie. Tutaj ten mroczny klimat i rozważania autora chyba były zbyt intensywnie odczuwalne.

Podobnie jak przy tomie pierwszym, „Pałac północy” jest dla mnie książką bardzo neutralną. Taka, która polecę młodszym znajomym, bo jako taka nie wypada źle, ale ja sama raczej do niej nie wrócę. Niemniej, przygodę z seria na pewno zakończę – może z ostatniego tomu wyniknie dla mnie jakaś naprawdę ciekawa podroż? 

* * *

Oto zwierzę najbardziej do nas podobne. Pełza i zmienia skórę, kiedy ma ochotę. Kradnie i pożera młode innych gatunków w ich własnych gniazdach, ale nie potrafi stanąć do uczciwej walki. Wykorzystuje każdą sposobność, żeby śmiertelnie ukąsić, oto jego specjalność.
Fragment „Pałacu północy” Carlosa Ruiza Zafona

niedziela, 21 stycznia 2018

Pogadajmy o książkach VI: Na dzień babci i dziadka


Już dawno nie pisałam o moich poczynaniach w radiu studenckim MORS, więc nadszedł czas, by w końcu to zmienić :D Także wszem i wobec ogłaszam, że z okazji dnia dziadka i babci już jutro, czyli w poniedziałek o godzinie 20:00 będziecie mogli wysłuchać Raportu Literackiego traktującego właśnie o osobach w podeszłym wieku. Chcecie wiedzieć, jak takie postacie przedstawiane są w literaturze? Jeśli tak, musicie nas posłuchać!
Jeśli nie zdążycie w poniedziałek, będziecie mieli jeszcze trzy opcje, by zapoznać się z tą audycją: we wtorek o 14 oraz za tydzień, w tych samych dniach i godzinach. Przez sesje nagrywany audycje co dwa tygodnie.
Poza tym mam dziś dla Was mały bonus! Poniżej my, czyli ekipa Raportu, zaraz po nagraniach. Zapraszam serdecznie też na naszego Facebooka.

To jednak nie wszystko. Nagrywam regularnie moje Kartkowanie, czyli krótkie „odcinki” przedstawiające trzy książki, na które warto w danym okresie spojrzeć. To zwykle premiery i nowości, choć w okresie świątecznym pojawiły się audycje tematyczne. Jeśli będziecie słuchać Radia na pewno na nie traficie.
Nie chcecie słuchać radia, bo nie pasują Wam godziny? Oto audycje, w których uczestniczyłam, a które znajdziecie na podcastach, na naszej stronie:
Zawód: Dziennikarz, 12 grudnia, rozmowa z Maciejem Wośko
Raport Literacki, 4 grudnia, kryminały
Kartkowanie, 24 listopada

Cóż jeszcze? Przy okazji działam jako reporter. Niedawno zrobiłam relacje z wystawy psów, rozmawiałam z blogerami z Geek Kocha Najmocniej, a w ostatni piątek rozmawiałam z członkami Studia Accantus. Interesują Was takie materiały? Na pewno pojawią się w którejś z audycji.


Na ten moment to wszystko, co miałam Wam do przekazania. Lecę przygotowywać się od sesji, trzymajcie kciuki!

sobota, 20 stycznia 2018

Akuszer bogów: O wiecznym narzekaniu i powtarzaniu

Nikitę ktoś ściga i ona sama nie wie, kto to jest. Rzuca sieć podejrzeń i jednocześnie planuje wyprawę do serca Norwegii, by dowiedzieć się prawdy o swojej przeszłości.

Pierwszy tom tej serii, „Dziewczynę z Dzielnicy Cudów”, skończyłam w lutym 2017 roku: od przeczytania jej minęło więc i trochę czasu, i trochę poznanych przeze mnie lektur. Nie pamiętam z niej wiele: jedynie ogólny zarys, raczej neutralną opinię i to, że coś nie pasowało mi w składni autorki. I aby się przekonać, czy naprawdę tak jest, gdy nadarzyła się okazja przeczytałam „Akuszera bogów”. Niestety… zamiast wypaść lepiej, lub tak samo, moim wrażeniom po lekturze zdecydowanie bliżej jest do negatywnych.
Tytuł: Akuszer bogów
Tytuł serii: Cykl o Nikicie
Numer tomu: 2
Autor: Aneta Jadowska
Liczba stron: 384
Gatunek: urban fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Drugi tom serii można bez problemu podzielić na dwie części, z których pierwsza jest tą zdecydowanie gorszą. Bo to właśnie w niej w powieści nie tylko niewiele się dzieje, ale… z kilku powodów potrafi być nużąca i irytująca zarazem.
Przede wszystkim Nikita, dorosła zabójczyni, szkolona na zabójcę od lat, zmienia się w naprawdę niesympatyczną bohaterkę. Z jednej strony cały czas mówi o tym, jaka jest bezwzględna i wyrachowana, z drugiej: non stop narzeka. Na siebie, na życie, na sytuacje, na bliskich… Przy okazji po prostu za dużo myśli. Powieść, która z założenia ma być raczej pełna akcji, wręcz przepełniona jest rozmyślaniami naszej bohaterki.
Jakby tego było mało, Nikita ma zwyczaj myśleć cały czas o tym samym. Co oznacza, że wielokrotnie będziemy słuchać o tym, jak bardzo i w jaki sposób została skrzywdzona przez ojca i matkę, i jak bardzo jej źle z powodu popełnionego w poprzedniej części zabójstwa, i jak bardzo tęskni za Dorą Wilk…
Nie wiem, z czego wynika takie skupienie się na wnętrzu głównej bohaterki… Mam wrażenie, że Jadowska trochę „wkopała się” przez pisanie z pierwszej osoby: być może ona po prostu tak uwielbia swoją postać i tak się z nią utożsamia, że chce o niej pisać i pisać? Trudno mi stwierdzić na pewno, ale zdecydowanie w tym przypadku to nie sprawdza się najlepiej.
Moim kolejnym problemem z „Akuszerem bogów” jest sama fabuła. Już sam pomysł wydaje się absurdalny, biorąc pod uwagę fakt, że nie pamiętam, aby w poprzedniej części ktokolwiek wspominał o konotacji Nikity z Norwegią (dopytywałam kilka osób; wszystkie stwierdziły, że tam niczego takiego nie było). A tu nagle bum, nasza bohaterka jedzie odkrywać siebie na daleką północ! Po prostu,  bo może! Autorka jednak w czas orientuje się, że raczej nie ma zbudowanych podstaw, aby wysłać tam Nikitę, więc serwuje nam sporą ilość retrospekcji, która umotywuje jej działania w tamtym miejscu.
Wszystko to składa się na to, że pierwsza połowa to rozmyślania Nikity i opowieści o tym, co było wcześniej; do konkretnej historii przechodzimy dopiero w drugiej połowie „Akuszera bogów”, a i ona nie jest poprowadzona w nadzwyczajny sposób. To po prostu… przeciętna przygodówka, z bohaterami, z którymi nie czuje się związana.
Skoro już narzekam… Jeśli liczycie, że w kontynuacji dowiecie się czegoś więcej o Robinie, partnerze Nikity, to natychmiast przestańcie. Choć wszyscy wokół trąbią o tym, jak bardzo jest wyjątkowy i niezwykły to nikt nie raczy nam wyjaśnić, co w tym człowieku tkwi… Szczerze mówiąc, w pewnym momencie naprawdę wierzyłam w to, że skoro cały czas o tym się wspomina to „super moce” Robina będą miały jakiś większy wpływ na historię. Ale nie… każdy chce wiedzieć, kim on jest, ale nikt nie raczy tego sprawdzić. A moim zdaniem jego tajemnica jest zdecydowanie ciekawsza od tego, co odkryć próbuje Nikita.
Poza tym… to powieść, którą da się czytać. Nie jest katastrofalnie zła. Nie wzbudza obrzydzenia, nie wzbudza szczególnej niechęci. Jedynie właśnie irytacje tym, że non stop słuchamy o tym samym i nudzi przydługimi opisami.
Styl Anety Jadowskiej jest raczej przeciętny. W scenach akcji jest w miarę barwny i chwilami naprawdę potrafi „chwycić”, ale autorka składa raczej proste zdania, nie zachwyca językiem i czasem zrobi jakieś powtórzenie, którego nie wychwyciła korekta. Nie jest więc tragicznie, ale przez to opisy nie wychodzą jej najlepiej, a tych w tym tomie nie brakuje.
Książka zebrała przy sobie wianuszek fanów, dlatego wierzę, że tym, którzy uwielbiają tom pierwszy, „Akuszer bogów” raczej się spodoba, zwłaszcza, że często uznawany jest za ten lepszy tom. Ja sama być może sięgnę po kontynuacje, by sprawdzić, kim w końcu jest nasz Robin, ale zdecydowanie nie jestem lekturą zachwycona.


* * *

 – Ale zdajesz sobie sprawę, że będziemy musieli jakoś wrócić do domu?
– Możemy też zamieszkać tu na stałe. Hodować kozy i owce, łowić ryby i odnaleźć w sobie dziedzictwo wikingów. Tobie by się pewnie udało. Do twarzy byłoby Ci w miejscowych strojach ludowych, widziałem je w przewodniku.
– Czy ja chcę wiedzieć do byś robił z tymi kozami?
– Jedną z nich na pewno nazwałbym Nikita.
– Może Cię tu zostawię.
– I uschniesz z tęsknoty? Dlaczego to sobie robisz?





Fragment „Akuszera bogów” Anety Jadowskiej

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

czwartek, 18 stycznia 2018

Jakie serie ostatnio skończyłam czytać? - podsumowanie

Na początku sierpnia 2016 roku zrobiłam dla Was post, podsumowujący serie, które przeczytałam i albo zakończyłam, albo przestałam w połowie, nie planując czytania kontynuacji. Dziś nadszedł czas na drugi post tego typu. Chciałabym tworzyć je dla Was częściej, niestety: raczej powoli czytam serie, robiąc sobie przerwy między tomami, dlatego nawet po tak długim czasie nie ma ich zbyt dużo :) Zapraszam do wpisu – może akurat znajdziecie coś dla siebie!

Dimitry Glukhovsky, „Metro 2033”
Trzeci tom zakończyłam czytać dokładnie 17 lipca 2016 roku, czyli już kawał czasu temu :) Zdecydowanie lubię tę trylogię. Cześć pierwsza ma wspaniały, mroczny klimat. Druga nieco odcina się od reszty, ale już trzecia nadrabia wszystko, chociaż skupia się nieco bardziej na polityce, co nie każdemu może odpowiadać. W każdym razie, jeśli szukacie czegoś post-apokaliptycznego, przyjemnego w czytaniu, to spokojnie możecie sprawdzić te trylogię, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście.

Kerstin Gier, „Trylogia Czasu”

Zakończyłam ją 8 września 2016 roku. To popularna seria, poruszająca motyw podroży w czasie. Jako młodzieżówka nie najgorszej się broni, choć ma sporo wad. Do dziś ubolewam nad tym, ze autorka poszła za mocno w stronę romansu, z wątku fantastycznego robiąc właściwie tło.  A szkoda, bo pierwsza część naprawdę miała potencjał, by stać się bardzo przyjemną powieścią przygodową. Ale jak juz wspomniałam, jako młodzieżówka się broni.

Rick Riordan, „Percy Jackson i bogowie olimpijscy”

Oto kolejna seria młodzieżowa, tym razem zakończona przeze mnie 7 lutego 2017 roku. Opowiada o Percy’m, młodym herosie, który razem z przyjaciółmi musi pokonać zło. Motyw dość typowy i niezbyt zaskakujący, ale uważam, że Riordan robi tą serią sporo dobrego. Przede wszystkim to bardzo sympatyczne książki, które bawią, ucząc jednocześnie. Dzięki nim młodzież może poznać podstawy mitologii w naprawdę przyjemny sposób.

Robert J. Sawyer, „WWW.Trylogia”
Skończyłam ja... także 7 lutego 2017 roku :D To trylogia science-fiction, przedstawiająca budzenie się w sieci sztucznej inteligencji. Choć ostatni tom był najsłabszy ze wszystkich, to jako całość bardzo gorąco ja polecam. Czyta się ją bardzo lekko, jest po prostu przyjemna, a sztuczna inteligencja w niej przedstawiona to przekochana postać. Wydaje mi sie, ze to dobra pozycja na rozpoczęcie swojej przygody z niezbyt przystępnym gatunkiem.

Brandon Sanderson, „Ostatnie Imperium”

Oto jeden z moich największych, czytelniczych zawodów. Sześć tomów skończyłam dokładnie 8 kwietnia 2017 roku i raczej nie planuje sięgać po kolejną. Uwielbiam świat, który Sanderson wykreował: jest tajemniczy, z cudownym systemem magii, który bardzo chętnie zobaczyłabym na ekranie. Kocham tom pierwszy, opowiadający o Vin, Kelsierze i paczce przyjaciół, którzy maja zamiar obalić tyrana. Niestety, im dalej w las, tym było gorzej i słabiej... Obecnie cały czas mam po tych tomach „drobny” uraz do Sandersona.

Martyna Raduchowska, „Szamanka od umarlaków”
Gdy Ida dowiaduje się, że jest szamanką od umarlaków, jej życie zmienia się o 180*. Poza tym jeszcze nie wie, że ma Pecha... Pierwszy tom to debiut Raduchowskiej i to w książkach wyraźnie widać: nie są napisane najlepiej, ba! Nie są nawet przeciętnie napisane, ale ja po prostu pałam do nich jakąś sympatią. Po prostu nie najgorszej się bawiłam przy tym dość humorystycznym fantasy. Skończyłam swoją przygodę z serią 26 lipca 2017 roku.

Sarah J. Maas, „Dwór cierni i róż”
Gdybym nie wygrała dwóch tomów w konkursie, prawdopodobnie nie przeczytałabym ani jednej książki z serii. Ale udało się. Kolejną przygodę z Maas zakończyłam 31 lipca 2017 roku i raczej nie mam zamiaru jej kontynuować. Tom pierwszy, jako wariacja na temat „Pięknej i Bestii”, nawet się sprawdził, ale już kolejny był po prostu okropny pod względem logicznym, choć przyznaje, ze sam klimat tej powieści wydawał mi się przyjemniejszy. Maas to autorka, która kompletnie nic nie robi sobie z logiki, a próbuje tworzyć wielkie, epickie high fantasy i... cóż, chyba nie muszę mówić, że to nie jest dobre połączenie?

Feliks W. Kres, „Księga całości”
Wymęczyłam dwa tomy i mi to naprawdę wystarczy. Zakończyłam czytać drugą cześć 15 września 2017 roku. Choć teoretycznie to klasyka polskiego high fantasy i teoretycznie opowiada dobre historie to mnie po prostu Kres nie kupuje. Wole cześć drugą, cenie świat sam w sobie, ale kontynuować raczej nie zamierzam. Nie ma się co męczyć. Niemniej, jeśli lubicie high fantasy możecie po prostu ją sprawdzić – w końcu fanów Kresa nie brakuje.


Kai Meyer, „Arkadia”

Tę trylogię kupiłam właściwie przypadkiem, ale nie żałuje: przynajmniej mogę polecać jakąś młodzieżówkę :) Zakończyłam ja 18 września 2017 roku. Opowiada ona historię Rosy, która wyjeżdża w rodzinne strony, na Sycylię, gdzie dowiaduje się, ze jej rodzina wplatana jest w mafijną  działalność. Nie wie jednak, ze rodzina skrywa też inną, bardziej fantastyczną, tajemnicę. Tom pierwszy mnie wymęczył, ale kontynuacje nawet mi to wynagrodziły. To wręcz skonstruowana od linijki intryga, która może wypada nieco sztucznie, ale naprawdę ze świeca można szukać drugiej tak rozbudowanej powieści młodzieżowej, kierowanej głownie w stronę pan.


Ian Tregillis, „Wojny Alchemiczne”

Oto seria, która chodziła za mną od Pyrkonu 2017, a którą udało mi się przeczytać na jesień ubiegłego roku. Pierwszy tom zapowiadał nieco filozoficzną, steampunkową powieść przygodową, jednak w kontynuacji te ponadczasowe rozważania gdzieś umknęły i zrobiła się z tego przyjemna trylogia, utrzymana w dobrym klimacie, ale jednocześnie nie będąca niczym więcej, niż rozrywką. Zdecydowanie cenię autora za samą pomysłowość w wykreowaniu świata. To więc dobra seria dla tych, którzy szukają kreatywnej rozrywki. Ja jednak... po prostu liczyłam na coś nieco więcej. Ciągle mam wrażenie, że Tregillisowi po prostu zabrakło jednego, dodatkowego tomu.

PS Jakimś cudem większość z tego to młodzieżówki :D Huh, cóż poradzić, musze pokończyć moje „poważniejsze” książeczki.
Nomida zaczarowane-szablony