poniedziałek, 31 października 2016

Banished: Zbudujmy średniowieczną wieś!


Może i dziś jest Haloween, niemniej - ja go raczej po prostu nie obchodzę. Także dziś mała propozycja dla tych, którzy dzisiejszy wieczór wolą spędzić w domu, a nie na poszukiwaniu słodyczy :D

Jestem kompletnym zerem jeśli chodzi o gry i umiejętność grania. Naprawdę - nie umiem tego robić, często mnie to męczy dlatego nawet, jak w coś próbuję się wciągnąć to zwykle szybko to rzucam. Mimo to o tej grze postanowiłam Wam napisać. Czytając tekst weźcie jednak poprawkę na to kim jestem - do znawcy w tym temacie jest mi bardzo daleko i wszystko jest opinią kompletnego amatora. Dobra, przejdźmy do rzeczy!
Banished to gra wydana w 2014 roku. Jest to strategia ekonomiczna, w której naszym celem jest zbudowanie średniowiecznej osady i utrzymania jej przy życiu. Brzmi prosto? Bo pod względem mechaniki takie jest. Pod względem samej rozgrywki... niekoniecznie.
Przede wszystkim w Banished nie mamy czegoś takiego jak linia fabularnia. Dostajemy losową mapkę, grupę osadników, kilka przycisków i... hulaj dusza, piekła nie ma. Dopóki nie zauważysz, że Twoi osadnicy mają za mało ubrań/drewna/jedzenia/leków/czegokolwiek i nie zaczną Ci nagminnie wymierać...
Ta gra nie wybacza błędów, zwłaszcza na bardziej zaawansowanych trybach. Potrzebowałam sporej liczby podejść, by zrozumieć jej mechanikę i wyczuć, kiedy mogę już coś zbudować, a kiedy jest jeszcze za wcześnie. Jeśli coś się zaczyna sypać wiedz, że prawdopodobnie Twoja osada z tego nie wyjdzie i budowanie wsi trzeba będzie budować od nowa. 
Mimo takich trudności Banished jest... bardzo przyjemną i relaksującą gierką. Ot, klikamy sobie, obserwujemy, jak ludzie chodzą, pasą bydło, uprawiają rolę. Widzimy biegające dzieciaki, drwali przy pracy... po prostu - zwyczajną sielanką. To dobry pomysł na rozgrywkę dla tych, którzy jednocześnie chcąc trochę ruszyć głową i jednocześnie są po dość męczącym dniu pracy ;)
Sama gra wygląda dość ładnie, a przy tym jest wybitnie lekka dla samego komputera. Jej instalacja to dosłownie chwilka i właściwie... nie dziwię się temu. Poza kilkoma rodzajami budynków, drogą, mapkami i statystykami nie zawiera praktycznie nic, co może być jednocześnie jej wadą i zaletą: jeśli szukacie czegoś o rozbudowanym świecie, który trzeba non stop odkrywać to Banished nie będzie czymś dla Was, ale jeśli lubicie minimalizm i prostotę, w której nic nie jest zbędne to jak najbardziej tę grę możecie sobie zakupić.

Ja osobiście przy Banished bawiłam się całkiem dobrze. Wprawdzie po pewnym czasie gra po prostu zrobiła się dla mnie zbyt monotonna, ale nie żałuje chwil spędzonej przy niej i pewnie co jakiś czas będę do niej wracać :) To fajna, lekka pozycja o której warto pamiętać w czasie leniwych, jesienno-zimowych wieczorów.

piątek, 28 października 2016

Planeta wygnania: Miłość międzyrasowa w czasach wojnyI

Po poprzedniej książce z cyklu Sześć Światów Hain długo nie mogłam się przemóc do przeczytania kontynuacji... W końcu jednak się przemogłam i po dość długiej przerwie jestem już po lekturze :) Czy dobrze zrobiłam, przymuszając się do czytania?

Tytuł: Planeta wygnania
Tytuł serii:  Ekumena / Sześć światów Hain
Numer tomu: 2
Autor: Ursula Le Guin
Liczba stron: 128
Gatunek: science fiction

Na jednej z planet Ligii mieszkają dwie nieprzepadające za sobą rasy: przybysze z innego świata, farbonowie, oraz wajowie. Gdy ma nadejść Zima okazuje się, że barbarzyńskie plemiona Gaalów zjednoczyły się i niedługo mają zaatakować miasta tych dwóch ludów. Muszą zjednoczyć się, albo zginą, atakowani przez tysiące zbrojnych...
W międzyczasie dwójka urodzonych w niewłaściwym czasie osób: Rolery oraz Jacob Agat zakochują się w sobie mimo różnicy w rasie i kulturze, która ich rozdziela.

Po Świecie Raccanona nie miałam większej ochoty sięgać po kontynuacje serii: pierwsza część bardzo mnie wymęczyła, choć nie wiem do końca, czy winna była autorka, czy ja, bo akurat nie miałam większej ochoty na czytanie czegokolwiek. W końcu jednak przemogłam się, sięgnęłam po Planetę Wygnania... i spokojnie mogę powiedzieć, że to jest dokładnie taka historia, za jaką uwielbiam Ziemiomorze Le Guin. Epicka, pięknie napisana, pełna refleksji i baśniowa. Przede wszystkim baśniowa.
Nie jest to pozycja nadzwyczaj lekka. Le Guin stawia na piękne, lecz obszerne opisy, nie buduje za bardzo akcji. Narrator w tej pozycji stoi jakby z boku, obserwuje, unika wnikania głębiej w umysły bohaterów. Całość jest utrzymana w klimacie wielkiej, baśniowej historii. 
Planeta Wygrania to krótka historia. Trudno więc w niej o rozbudowaną, potężną fabułę. Wszystko właściwie sprowadza się do dwóch kwestii: sporu między dwoma rasami w obliczu wojny oraz relacji Jacoba Agata i Rolery. Obydwa wątki są oczywiście ze sobą bardzo mocno powiązane i właściwie jedno bez drugiego nie istnieje. Ale osoby uczulone na wątki miłosne - nie bójcie się. Le Guin jest wręcz mistrzynią w eleganckie wplatanie miłości w całość tekstu. Romans tu obecny jest tylko idealnym dopełnieniem całości, pokazującym, jak bardzo te dwie pozornie inne od siebie rasy mogą się do siebie zbliżyć.
Świat wykreowany przez Le Guin jest barwny i logiczny, a choć jest to science-fiction mnie osobiście przez klimat bardziej kojarzy się z powieścią high fantasy.  Naprawdę zasługuje na uwagę. Przy tym wszystkim, mimo całej tej szczegółowości jest tak naprawdę tłem do refleksji jakie snuje autorka. Planeta wygnania zastanawia się między innymi nad różnicami rasowymi, miłością pomiędzy członkami różnych nacji, czy nad homoseksualizmem. Wprawdzie dziś literatura sięga po te tematy wyjątkowo często, ale wydaje mi się, ze Le Guin robi to subtelniej i ładniej od większości współczesnych twórców, dlatego jeśli interesują Was takie kwestie myślę, że jest to lektura obowiązkowa.
Ta powieść nie zaskakuje samą historią. Jest dobrze napisana, ładna, ale pod względem fabularnym - bardzo prosta. Z drugiej strony przez obecne w niej rozmyślania i poetycki styl nie jest pozycją wyjątkowo prostą. Polecam ją z zupełnie czystym sumieniem, ale sięgając po nią należy pamiętać, że założeniem tej pozycji nie jest sprawienie czytelnikowi radości, a pokazanie mu tego, w jaki sposób Le Guin postrzega współczesny świat. Wydaje mi się, że jeśli z takim podejściem podejdziecie do lektury możecie być z niej naprawdę zadowoleni. Jeśli jednak szukacie zwykłej, lekkiej pozycji fantastycznej to lepiej zrobicie unikając Planety wygnania - podobnie jak w przypadku całego Ziemiomorza tak i do tej pozycji trzeba się psychicznie przygotować.


* * * 

— Co życie wykazuje? 
— Zdolności adaptacyjne. Dostosowuje się. Reaguje. Zmienia! Przy odpowiedniej presji warunków naturalnych i odpowiedniej liczbie pokoleń zaczyna dominować forma o korzystniejszych zmianach przystosowawczych. Czy promieniowanie słoneczne może na dłuższą metę działać w kierunku dopasowania struktur biochemicznych do miejscowej normy? W takim razie wszystkie poronienia i martwe porody niekoniecznie byłyby wynikiem niezgodności między matką, a przystosowanym płodem, ale też efektem adaptacji... — Przestał wymachiwać nożycami do cięcia bandaży i ponownie pochylił się nad robotą, ale już po chwili podniósł głowę i wpatrując się na powrót gdzieś przed siebie niewidzącym spojrzeniem, mruknął: — Dziwne, dziwne, bardzo dziwne... Czy wiesz, co z tego wszystkiego wynika? Że krzyżowe zapładnianie może być jednak możliwe.
— Słucham cię jeszcze raz - szepnęła Rolery.
— Że ludzie i wify mogą mieć razem dzieci!


Fragment z Planety Wygniania Ursuli K. Le Guin

wtorek, 25 października 2016

Czytanie to coś wielkiego


Czytanie rozwija wyobraźnie. Sprawia, że stajemy się lepszymi ludźmi, dlatego lepiej czytać cokolwiek, niż nie czytać wcale. Poza tym należy ludzi do tego zachęcać, by mogli się rozwijać, prawda?
Tak się zwykle argumentuje czytanie. Mówi się o tym, jakie jest wielkie, cudowne, wspaniałe i pozytywne. Sama z resztą do całkiem niedawna tak mówiłam... a potem się zastanowiłam, zmieniając zdanie o 180*.

Książka na swój sposób rozwija - jasne, że tak. Wszystko co nas otacza nas rozwija i sprawia, że wiemy więcej. Ale... granie w gry czy oglądanie filmów wcale nie jest gorsze od tej konkretnej czynności! Wszystko zależy od tego, kto co lubi i kto w jaki sposób to robi.

Jak wiedzie, raczej nie lubię młodzieżówek i nie polecam ich. Już kilkukrotnie mówiąc o tym usłyszałam, że hej, ale chyba lepiej, by ci ludzie czytali cokolwiek, niż by nie czytali nic. I tak są o krok w przód przed resztą społeczeństwa, prawda?
Nie. Nie prawda. 
Jeśli czytamy tylko i wyłącznie jeden rodzaj książek, jeśli oglądamy tylko jeden rodzaj filmów, albo jeśli gramy tylko w jeden rodzaj niewymagających gier - to przepraszam, nie jesteśmy o jeden krok przed kimkolwiek. Jesteśmy na dokładnie tym samym poziomie co większość :) Rodzaj rozrywki w tym przypadku nie ma większego znaczenia, bo... jest tylko rozrywką, która w gruncie rzeczy praktycznie niczego nowego nas nie uczy. 

Kiedy więc kultura - w jakiejkolwiek formie - nas rozwija? Dopiero, gdy nie czerpiemy tylko z jej powierzchownej warstwy. Gdy interesując się nią, zmuszamy się do myślenia, a nie czytamy kolejną bardzo podobna do siebie lekturę nie ruszając umysłem.
Jeśli miałabym wybrać rodzaj rozrywki, która rozwija najbardziej wybrałabym gry, nie książki. Wiecie dlaczego? Bo każda dobra gra wymaga myślenia. Nie ważne, czy to RPG, gra sportowa czy strategia - biorąc udział w grze musisz myśleć. Jeśli przestajesz - przegrywasz. Przy czytaniu, oglądaniu, lub słuchaniu czegokolwiek możemy po prostu się wyłączyć i nic się nie stanie. Przy grach nie ma takiej możliwości. To chyba jedna z najbardziej wymagających form kulturalnej rozrywki. 
Czytanie i oglądanie staje się wartościowe dopiero, gdy poznając dzieła twórców zastanawiamy się co autor miał na myśli, po co i w jaki sposób coś zrobił. Gdy wchodzimy głębiej w tej świat, starając się go zrozumieć i pojąć, tworząc z czytania, albo oglądania swoistą zagadkę dla naszego umysłu. Dopiero wtedy kultura naprawdę nas rozwija. Samo tępe wpatrywanie się w kartkę, lub ekran naprawdę nic poza czystą rozrywką nie daje. A przynajmniej nie na tyle, by robić z samego faktu czytania wielki wyczyn.

 Także jeśli myślisz, że czytając jesteś wielki - przemyśl to jeszcze raz. Jeśli robisz to tylko dla rozrywki nie jesteś wcale lepszy od tych, którzy nagminnie oglądają seriale, przysypiając przy tym. A jeśli lubisz literaturę i kochasz zagłębiać się w jej świat choć wiesz więcej od poprzedniej grupy to fanów filmu również wcale nie przerastasz. Po prostu lubicie inne rzeczy, macie inne hobby... ale czy to jest powód do dumy? Nie wydaje mi się. Tak po prostu jest, to Cię kręci i fajnie. Nie ma się jednak po co nad tym rozpuszczać i panoszyć się, bo Ty wiesz, czym jest 50 twarzy Greya, a Twój znajomy nie, mimo, że jest w stanie podać Ci nazwiska wszystkich twórców muzycznych od lat 50. włącznie.

sobota, 22 października 2016

Struktura: Pierwsza taka powieść


Lubicie SF? Tak? Nie? Nie istotne. Jak pewnie część z Was wie - ja nie bardzo. Obejrzę, owszem, ale często po prostu tego nie czuję i nie potrafię w to wsiąknąć. Mimo to nie byłabym sobą, gdybym widząc książkę polskiego autora za 8zł nie wzięła jej do domu :D

Tytuł: Struktura
Autor: Michał Prostasiuk
Liczba stron: 264
Gatunek: korporacyjne science-fiction

Warszawa, niedaleka przyszłość. Maciej prowadzi swoją jednoosobową, upadającą firmę, gdy kontaktuje się z nim kolega z dawnych lat. Okazuje się, że korporacja, w której pracuje szuka kogoś, kto mógłby się zająć pewnym tajnym projektem dotyczącym sztucznej inteligencji. Po chwili wahania Maciej wyraża zgodę. Prędko jednak okazuje się, że firma ma coś do ukrycia...

Według opisy na tyle okładki Struktura to pierwsza polska korporacyjna powieść science-fiction. Czy to prawda? Możliwe. Czy po pierwszej historii tego typu autorstwa kogoś z mojego kraju spodziewałabym się czegoś dobrego? Owszem. Czy to dostałam...? Niestety, nie. 
Przede wszystkim samo wydanie jest bardzo niedopracowane. Tekst wewnątrz zlewa się w jedną całość, rozdziały potrafią zaczynać się w połowie strony. Leży też interpunkcja - nie raz i nie dwa spotkałam się w Strukturze z nieprawidłowym zapisem dialogu. Zdecydowanie ta książka wydawniczą perełką Dolnośląskiego nie jest, oj nie!
To jednak nie wizualna oprawa książki, a treść mówi o jej wartości, a ta... jest dość marna. Styl autora pozostawia wiele do życzenia. Jest chaotyczny, przy tym często miałam wrażenie, że ze zdaniami coś nie gra, że były niepoprawnie napisane. Czytanie pierwszej połowy Struktury było dla mnie wielką katorgą i ledwo przez nią przebrnęłam. Później albo do tego przywykłam, albo po prostu było ciut lepiej, jednak dalej pozycji do ideału brakowało całkiem sporo.
Muszę też wspomnieć o tym, że przynajmniej raz zaobserwowałam zmianę sposobu narracji autora, który z trzeciej osoby przeskoczył na chwilę w pierwszą, by ostatecznie znów pisać w trzeciej - i cóż, nie uważam, by to było dla tej pozycji korzystne.  
W chwili, w której styl leży aż tak bardzo i jest aż tak irytujący trudno mi się skupić na fabule i bohaterach, dlatego nie bardzo nawet mam jak na te dwie rzeczy narzekać. Historia w miarę dawała radę: nużyła, zwłaszcza na początku, ale od jakiegoś momentu stała się dla mnie stosunkowo angażująca. Nie uważam jednak, że mogę jej słodzić. Była zbyt przewidywalna, zwykła i... źle napisana.
Bohaterzy - są. I tyle. Niby są jakoś zarysowani, ale tak naprawdę powieść jest zbyt przegadana, byśmy mogli ich bardziej poznać. Wprawdzie możemy zaglądać do głowy Macieja poprzez czytanie jego pamiętnika, ale ten jest napisany bardzo irytującym dla mnie stylem pana Portasiuka i nie powiem, by zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Wszyscy wokół to wyraźnie maszynki, mające zmusić go do ruchu, mające jedną, może dwie cechy charakterystyczne. Przy okazji często miałam wrażenie, że autor chce zrobić z czytelnika głupa, bezustannie nazywając bohaterów z imienia i nazwiska, tak, jakby to było nadzwyczaj istotne.
Chociaż bardzo bym chciała - bo uważam, że o polskich autorach powinno się jak najwięcej mówić - to nie mogę tej pozycji nikomu polecić. Jest chaotyczna i irytująca, dlatego moim zdaniem po prostu szkoda na nią czyjegokolwiek czasu.

czwartek, 20 października 2016

Moja kolorowa kolekcja cz. II

Hej :) Zapraszam Was na drugi post z kolorowymi kosmetykami, które można znaleźć u mnie. Część pierwszą możecie znaleźć TUTAJ i jeśli jeszcze jej nie widzieliście - serdecznie tam zapraszam :) A teraz, bez zbędnych wstępów czas na konkretną treść.

Konturowanie 
To, co widzicie powyżej to wszystko, co posiadam do konturowania twarzy. Co jest czym i jak się sprawuje? Już mówię i wyjaśniam ;D
  • Wibo Secret Duo Color - kupiłam ten zestaw szukając bronzera dla siebie. Niestety, produkt okazał się kompletną wtopą. Rozświetlasz w opakowaniu nie wygląda źle, ale uważam, że na skórze nie wygląda najlepiej, zaś bronzer... cóż, go nawet nie mam ochoty komentować. Nie dość, że ma słabą pigmentacje to na dodatek ma zbyt ciepły, nieprzyjemny odcień. 
  • Kobo Professional Face Sculping Palette - mój strzał w dziesiątkę. Wprawdzie paletka jest trochę mała, przez co czasem łatwo zanurzyć pędzel w złym kolorze, ale jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza. Bronzery są bardzo przyjemne, całkiem dobrze napigmentowane. Puder rozjaśniający rzeczywiście rozjaśnia, zaś odcień matowego różu po prostu mi odpowiada. Naprawdę więcej nie potrzebuje :)
  • Wibo Daimond Illuminator - uwielbiam ten rozświetlacz i na tą chwilę nie potrzebuje żadnego innego :) Nie był drogi, a ma ładny odcień i daje bardzo ładny blask. Z trwałością też nie ma raczej problemów. Mogę go spokojnie polecić. 
  • Wibo Smooth'nWear Blusher nr 5 - róż jest dobrze napigmentowany i po prostu go lubię, niestety ostatnio przestał mi odpowiadać jego kolor, przez co rzadko go używam. Niemniej, jestem zadowolona z posiadania go i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła sprawdzić inne róże z tej linii :)

Pudry
Przez moje ręce przeszło już kilka opakowań pudrów, jednak obecnie mam w swojej kosmetyczce dwa z których jestem zadowolona. No OK, nie tak w pełni - jeszcze chyba nie trafiłam na puder idealny, który matowiłby moją twarz na cały dzień (puder ryżowy też testowałam).
  • Paese puder sypki transparenty - dobry puder, który dobrze matuje, jednak mam wrażenie, że nie jest do końca transparenty. W każdym razie jest bardzo wydajny. Niestety, mój egzemplarz zaczął się nieco psuć: już kilkukrotnie podczas wysypywania pudru na wieczko wysypywałam nie odrobinkę, a cały produkt, co po prostu nieco mnie irytuje.
  • Kobo Proffesional Matt Powder - prasowany puder w ładnym opakowaniu z dobrej jakości lusterkiem. Nie daje pełnego matu, ale jest po prostu przyjemny w użytkowaniu. Jeśli macie skórę suchą, albo normalną myślę, że możecie go spokojnie przetestować. 


Podkład, korektory i bazy
Nie ma tego dużo, dlatego pozwólcie, że omówię wszystko za jednym zamachem :)
  • Golden Rose BB Cream - lekki, wyrównujący kolor skóry krem. Po prostu go lubię: nie potrzebuje bardzo mocnego krycia i to jest dla mnie wystarczające. Niestety, o ile kolor 1 był dla mnie dobry, tak 2 nawet na wakacje okazała się dla mnie trochę za ciemna... W każdym razie produkt jest przyjemny i godny polecenia.
  • Essence I love stage Eyeshadow Base - baza pod cienie do powiek, która po prostu działa. Na moich powiekach niestety nic nie utrzyma cieni przez cały dzień, ale ta bądź co bądź się u mnie po prostu w miarę sprawdza. Nie jest droga, działa i wyrównuje koloryt powieki - polecam, jeśli szukacie czegoś takiego.
  • Bell HYPOAllergenic Liquid Eye Concealer - bardzo przeciętny produkt. Niby jakoś działa pod tymi oczami, ale nie ma szczególnie dużego krycia. Raczej go więcej nie kupię, choć mi to bardzo nie przeszkadzało - nie mam za dużych cieni :)
  • Kobo Perfect Cover Stick - bardzo fajny korektor z całkiem znośnym kryciem. Lubię go i używam z przyjemnością.
  • Paese Kamuflaż w Kremie - nie zauważyłam, by miał jakieś wyjątkowe krycie, ale też szczególnie go nie używałam: jest dla mnie nieco za ciemny i jeśli go używam to tylko do konturowania na mokro, czego nie robię zbyt często.
Mascary, kredki i takie tam
Na zdjęciu mały misz-masz rzeczy, których nie chciałam o prostu pokazywać osobno ;) Już tłumaczę co jest czym. 
  • Cien Mascara Volume - jeszcze nie otwarta :) Na razie czeka na swoją kolej. 
  • Ace of Face Eyeryle no 1 - co tu dużo mówić: świetna mascara. Daje ładny kolor, nieźle rozdziela rzęsy, wydłuża je, ale nie jakoś spektakularnie, dobrze nadając się do codziennego użytku. Po prostu ją lubię :)
  • Paese Automatic Eyeliner 453 - jestem głupia, wiecie? Używałam tego jako... kredki do brwi, gdy jest to po prostu eyeliner. Dlatego szczerze mówiąc niewiele o tym produkcie mogę powiedzieć... Cóż, wtopa absolutnie w moim stylu.
  • Maybelline kredka do brwi dark brown - dobry produkt do wypełniania brwi. Niestety, strona z pudrem u mnie już nie działa (zepsułam zakrętkę), jednak kredka jest cały czas dobra i fajnie mi się sprawdza. Zdecydowanie kupiłabym ją raz jeszcze, choć w jaśniejszym kolorze.
  • Inglot Precision Eyeliner nr 41 - brązowa kredka, miękka i trwała. Niestety, mam wrażenie że jakość drewna z którego została wykonana zostawia wiele do życzenia. 
  • Inglot Kohil Pencil nr 05 - bardzo miękka, bardzo łamliwa i mam wrażenie, że niezbyt trwała, przynajmniej nie na linii wodnej. Bardzo trudno się ją ostrzy i... mam wrażenie, że więcej po nią po prostu nie sięgnę...
  • Nyx Jumbo Eye Pencil Milk - daje radę jako baza, zwłaszcza pod ciemniejszy makijaż, choć nie widzę różnicy między tą kredką, a bazą z Essence. Niemniej, świetnie nadaje się jeśli chcemy wykonać różne charakteryzacje: uważam, że to taka baza, jeśli chcemy zaszaleć.
  • Eveline Liquid Precision Liner 2000 Procent - mój jedyny eyeliner, którego właściwie nie używam. Jest bardzo trwały i nie mam nic przeciwko niemu, tylko po prostu mam za małą powiekę, by dobrze na mnie wyglądał.
Usta
Wszystkie moje produkty do ust. Jak widać -wszystkie kolorowe są z Golden Rose, bo... tak po prostu wyszło :D Już mówię co jest czym.

  • Nivea Pure & Natural milk & honey - miałam już inne pomadki ochronne z tej serii, ale to jest zdecydowanie mój ulubieniec. Nakłada się na usta dosłownie jak miód z mlekiem i jest po prostu niezwykle przyjemna w użytkowaniu.
  • Lippen Pflege, Sun SPF 20 - kupiłam ją na lato przez obecny w niej filtr, ale zakupu zdecydowanie bym nie powtórzyła. Jest bardzo tępa, twarda i nieprzyjemna. 
  • Golden Rose Matte Crayon Lipstick 06 i 07 - kolor 06 to klasyczna czerwień, 07 zaś to czerwień wpadająca z róż/malinę. Obydwie są bardzo intensywne i obydwie bardzo lubię, z tym, że numeru 07 używam w słabszym kryciu. Tak mi się po prostu bardziej podoba :)
  • Golden Rose Velvet Matte Lipstick 02 i 03 - numer 02 uwielbiam. Pomadka jest trwała, bardzo przyjemna i o idealnym dla mnie kolorze. Niestety, z 03 jest zdecydowanie gorzej. Mam wrażenie, że źle się rozprowadza, poza tym w ogóle nie pasuje do mojego typu urody.
  • Golden Rose Dream Lip Liner nr 517 - używam jej do pomadki o nr 06 i po prostu... działa :) Dobra, tania konturówka, nic dodać, nic ująć.

Jej, przebrnęliśmy przez wszystko! Jak Wam się podobały te posty? Macie jakieś z tych rzeczy u siebie w domu? Co o nich sądzicie?

poniedziałek, 17 października 2016

Triduum SI: Ex Machina (2015)

Był akcyjniak, był film z plejadą gwiazd... więc na koniec w naszym małym maratonie czas na dość mały i tani obraz. Mam nadzieję, że ta tematyka Was jeszcze nie znudziła i chętnie przeczytacie kolejny post o tej tematyce :)
Szczerze mówiąc o tym filmie miałam pisać już dawno, tylko do tej pory jakoś nie umiałam się za to zabrać. Ale lepiej późno, niż wcale!

Ex Machina (2015)
thiller, science-fiction
reż. Alex Garland

Ex Machina to debiut reżyserski Alexa Garlana. Spodziewać się można było dosłownie wszystkiego... Przy okazji film nie miał wcale dużego budżetu, co sprawia, że teoretycznie efekty specjalne mogły wypaść gorzej niż w wielkich produkcjach, a przecież to science-fiction - bez nich dobrego filmu po prostu nie będzie. Na całe szczęście po seansie okazało się, że nie musiałam obawiać się kompletnie niczego...

Przyszłość. Caleb pracuje w firmie, która jest odpowiednikiem Google. Bierze udział w jakimś konkursie organizowanym przez swojego szefa, Nathana i niespodziewanie wyrywa go. W ramach nagrody ma spędzić tydzień w rezydencji razem ze swoim pracodawcą - na końcu świata, wśród przepięknych lasów i wodospadów. Okazuje się jednak, że nie mają to być beztroskie wakacje. Nathan prosi Caleba o wykonanie testu Turinga na robocie, na którym pracuje i który podobno jest sztuczną inteligencją...

Nie brzmi to jakoś nowatorsko, prawda? Słyszeliśmy o takiej fabule nie raz i nie dwa, na pierwszy rzut oka całość wydaje się być... dość zwyczajna. I choć trochę tej zwyczajności w Ex Machnie rzeczywiście jest to muszę przyznać, że film zdecydowanie zwraca na siebie uwagę.
Chyba z racji niewielkiego budżetu obraz jest bardzo minimalistyczny. Mamy zaledwie trzech aktorów, którzy mają rolę w jakiś sposób istotną dla fabuły: przepiękną Alicie Vikander grającą Ave, Gleesona grającego Caleba i Oscara Isaaka w roli Nathana. Akcja filmu zaś odbywa się właściwie tylko w rezydencji szefa głównego bohatera oraz w jej okolicy, czyli po prostu w przepięknych górach. Nawet efekty specjalne są tu minimalistyczne: tytułowa Ex Machina to po prostu aktorka z nałożonymi efektami na swoje ciało i.... to właściwie wszystko. Alicia Vikander rzeczywiście gra w tym filmie i porusza się, dzięki czemu jej postać jest bardzo... rzeczywista.
Taki minimalizm sprawił, że filmowi bardzo łatwo było zbudować napięcie godne thilleru. Film bazuje na relacjach między tymi trzema postaciami, a przez budynek, który przypomina bardziej bunkier, niż dom widz może czuć się wręcz klaustrofobicznie. Tworzy to niezwykły klimat, dzięki czemu choć w filmie wcale nie dzieje się tak dużo to cały czas oglądamy go w napięciu. 
Właściwie nie ma tu źle zbudowanych bohaterów. Nathan i Ava są tak zbudowani, że trudno zaufać któremukolwiek z nich. Szef Caleba jest z jednej strony fajnym kumplem, z drugiej - ma głowę na karku, jest stanowczym i silnym charakterem. Ava zaś niby jest milutka, ale przecież mamy świadomość tego, że to sztuczna inteligencja, nie wiemy, ile w jej zachowaniu jest zachować ludzkich, a ile z tego zaprogramował Nathan. Caleb zaś miota się od jednej strony w drugą, sam dość długo nie wiedząc, kto z tej dwójki ma racje.

Szczerze mówiąc po prostu nie widzę w tym filmie kompletnie nic, do czego mogłabym się przyczepić. Lubię go, i to bardzo. Wygląda niezwykle, mimo niskiego budżetu. Jest logiczny i mimo wszystko, przy tym w miarę ciężki. Reżyser Transcendencji próbował ze swojego filmu zrobić coś wielkiego i inteligentnego, co mu nie wyszło, a Ex Machina, choć jest zdecydowanie mniejszą produkcją robi to w sposób doskonały. To nie jest najlżejszy film:  on ma zmusić do myślenia i skupienia, zapraszając widza do zabawy w zgadywanie: kto tu tak naprawdę jest dobry i po czyjej stronie mam stanąć? 


Osobiście uwielbiam Ex Machinę i będę ją polecać każdemu. Niestety, muszę spojrzeć realistycznie - nie każdemu film o tak gęstym klimacie przypadnie do gustu i o tym należy pamiętać, sięgając po niego. Mimo to polecam spróbować go obejrzeć, nawet, jeśli nie czujecie się do końca przekonani. 


PS. Wybaczcie mi taki sposób zapisu informacji o filmie, ale plakat nie chciał ze mną współpracować :c


niedziela, 16 października 2016

Tridiuum SI: Transcendencja (2014)

Kto nie lubi Jonnego Deppa? Pamiętam, że już w podstawówce moje koleżanki były w nim po uszy zakochane. Ja jednak jakoś nigdy specjalnie za nim nie przepadałam. Po prostu był dla mnie kolejnym bardzo neutralnym aktorem, który nie robi na mnie większego wrażenia. Jak więc wypadł w Transcendencji z 2014 roku? 

Oto wielki film z wielkimi aktorami! W Transcendencji możemy znaleźć całą plejadę gwiazd. Johnny Depp, Rebbeca Hall, czy Morgan Freeman to tylko niektóre z nazwisk, które na pewno znacie.  Po takim filmie spodziewałabym się z jednej strony - porządnie zrobionego obrazu, z logiczną fabułą i ładnym wyglądem, z drugiej: czegoś stosunkowo prostego, kręconego dla mas. Co jednak dostałam? O tym już za chwilę.

Johny Depp wciela się w Willa Castera - pracującego nad stworzeniem sztucznej inteligencji naukowca, który wraz ze swoją ukochaną żoną, Evelyn Caster tworzą dość znany i raczej powszechnie lubiony zespół. Gdy są już o krok od odkrycia czegoś wielkiego Will zostaje zaatakowany przez ludzi przeciwnych ich badaniom. Lekarze nie dają mu szans - wkrótce ma odejść. Evelyn nie potrafi się z tym pogodzić i postanawia wgrać osobowość swojego męża do komputera, tworząc najprawdziwszą sztuczną inteligencje. 
Transcendencja (2014)
ang. Transcendence
science-fiction, dramat
reż. Wally Pfister

Przede wszystkim film wygląda... naprawdę ładnie, jak na wysokobudżetowy obraz przystało. Zdjęcia są bardzo czyste i wyraźne, nie ma w nich żadnych zgrzytów. Kadry nie są w żadnym razie artystyczne - nie, to typowe, hollywoodzkie kino, które ma podobać się widzowi, trafiając w jego poczucie estetyki. Ma zwracać uwagę, ale przy tym właściwie nie różni się jakoś szczególnie od wielu innych filmów. Szybko jednak okazuje się, że dobre zdjęcia to nie wszystko: by obraz działał, film musi mieć porządna fabułę, a tu.... trochę tego brakło.

Twórca Transcendencji wyraźnie chciał sprawić, by film był wyjątkowo inteligentny i patetyczny zarazem. Początkowo zadaje ogrom pytań moralnych i próbuje poruszyć nas w każdy możliwy sposób. Niestety, zamiast brnąć w rozkminy filozoficzne i budowanie bohaterów reżyser szybko zmienia kierunek filmu wrzucając wybuchy, łkającą Evelyn, dużo łkającej Evelyn, ogrom akcji, która często nie ma większego znaczenia i po prostu wszystko, poza próbą odpowiedzenia na zadane przez siebie pytania. Przez to film przestaje w pewnym momencie interesować i mimo, że wygląda ładnie zaczyna nudzić i się po prostu dłużyć. 
Uwielbiacie Johnny'ego Deppa i dla niego chcecie obejrzeć ten film? Jeśli tak, to też nie macie po co na niego iść. Mimo, że Will Caster to niby główny bohater to tak naprawdę jest go tu bardzo mało, ma niewiele do grania i... właściwie nie pokazuje niczego ciekawego. Z resztą, pozostali aktorzy też nie mogą zaprezentować swoich umiejętności, bo jak już wspominałam reżyser bardzo mocno stawia na akcje i próbę chwytania widza za serce, a nie na bohaterów, czy logiczną fabułę. 
Transcendencja wygląda ładnie, jej zakończenie jest ciekawe, poza tym widzę w tym pomyśle spory potencjał. Twórcy jednak zgubili się w tym wszystkim, chyba nie wiedząc, co tak naprawdę chcą pokazać...  I tak oto zamiast mieć ciężki film science-fiction mamy marną podróbę tego, która może spodoba się masom, ale raczej do mnie nie trafia. Odebrałam go jako po prostu coś nudnego i męczącego. 

Jeśli zaliczacie się do typowych odbiorców masowego kina, którzy nie zwracają uwagi na dziury fabularne, dla których istotne jest, że gdzieś tam zobaczą Freemana, Deppa, albo Hall i całość będzie wyglądała ładnie - spokojnie możecie po ten film sięgnąć. Jest spora szansa, że przypadnie Wam do gustu, bo dla takich właśnie osób Transcendencja została stworzona. Niestety, starym wyjadaczom szukającym mądrego filmu science-fiction odradzam, bo możecie się na nim tylko wynudzić.

sobota, 15 października 2016

Triduum SI: Chappie (2015)


Zapraszam Was na kolejne Tridiuum Filmowe, czyli trzy dni pod rząd z filmami z jakiejś tematyki :) Przez kolejne dni na tapet weźmiemy obrazy, w których główną rolę odgrywa sztuczna inteligencja. Liczę, że spodoba Wam się zarówno temat, jak i filmy, także zaczynajmy!

Chappie od początku zapowiada się całkiem ciekawie. Jego reżyser, Neil Blomkamp nagrał w 2009 roku Dystryk 9 - bardzo specyficzny film science-fiction. Poza tym jedne z głównych ról w filmie należą do członków zespołu Die Antwoord. Jeśli kojarzycie, jaką muzykę tworzą i jak wyglądają nie sądzę, że nie jesteście zainteresowani tym obrazem, o ile oczywiście go jeszcze nie widzieliście.

Chappie (2015)
film akcji, science-fiction
reż. Neil Blomkamp
O czym jednak jest Chappie? Cóż... o sztucznej inteligencji, a jakby inaczej! Policja wprowadza nowy system robotów, dzięki którym przestępczość w mieście maleje. W tym czasie jeden z głównych programistów tworzących je tworzy coś, co podobno może rzeczywiście myśleć jak człowiek. Kradnie więc jeden z oddanych na złom robotów i postanawia wypróbować system. Niestety, niefortunnie wpada w ręce grupy przestępczej, którzy postanawiają wykorzystać wynalazek do swoich celów.

Jeśli szukacie połączenia filmu akcji i science-fiction z elementem, który chwyta za serce zdecydowanie powinniście sięgnąć po Chappiego i piszę to z zupełnie czystym sumieniem. Ten obraz doskonale łączy te dwie rzeczy, sprawiając, że choć nie jest to może coś bardzo artystycznego to jednak ogląda się go niezwykle przyjemnie. Film nieźle gra na emocjach, jednocześnie dając dam sporą dawkę wybuchów i ucieczek.
Tytułowy Chappie to - jak już się pewnie domyśliliście - robot z wbudowaną sztuczną inteligencją. Uczy się i zachowuje jak niewinne dziecko. Jest ufny i naiwny, a przy tym - niezwykle uroczy. Nie rozumie otaczającego świata, ale przy tym ponad wszystko chce go poznać. To charakter, który zdecydowanie chwyta za serce i... chyba po prostu nie da się go nie lubić. 
Drugą postacią, która szczególnie zwraca uwagę jest Yolandi - kolorowa i ekscentryczna gangsterka, w której jest więcej matczynych uczuć, niż można było się spodziewać. To jedna z tych postaci, za którą się stoi murem, nie zależnie od tego, co dzieje się na ekranie. 
Deon Wilson, stwórca Chappie'go wypada niestety przy nich nieco blado, ale spełnia dobrze swoją rolę i w zasadzie nie mam mu nic do zarzucenia, podobnie jak innym aktorom: odgrywali swoją rolę raczej poprawnie, nie niszcząc mi seansu, a to jest dla mnie najbardziej istotne.

Jako, że mimo wszystko jest to akcyjniak pogoni i wybuchów nie mogło zabraknąć. Niestety... te chyba trochę mi się dłużyły. Mocna strona Chappie'go to zdecydowanie jego relacje z otaczającymi go ludźmi i po prostu wolałam obserwować je, niż wielkie strzelaniny, niemniej to tylko i wyłącznie moje zdanie, a mi się takie sceny łatwo przejadają. Nie sądzę więc, aby osoby lubiące taką rozrywkę miały na co narzekać :)

Jak to w science-fiction w samej fabule pewnie dałoby się znaleźć kilka dziur, albo nielogiczności. Przykładowo, zgranie ogromu danych w Chappie'm trwa ledwie kilka sekund i... wydaje mi się, że była to drobna przesada. Nie są to jednak najbardziej istotne elementy akurat tego filmu, dlatego nie mam najmniejszej ochoty ich rozgrzebywać. Chappie jako postać - działa. Chwyta za serce, bawi i sprawia, że cały obraz  jest po prostu dobrą rozrywką na wieczorny relaks. Jeśli więc tego szukacie - śmiało, sięgajcie po tą produkcję. Niestety, jeśli zaliczacie się do tych fanów science-fiction, którzy chcą głębokich rozmyślań na temat egzystencji i sensu tworzenia sztucznej inteligencji to... może lepiej sobie go odpuście, bo tego tu nie uświadczycie, a raczej - nie uświadczycie w takiej ilości, w jakiej występuje w wielu innych filmach tego typu.


środa, 12 października 2016

Ekspozycja: Amerykański akcyjniak w polskim wydaniu

O Mrozie słychać dużo, wszędzie, przez cały czas. A jako, że nie mam nic przeciwko sensacji czy kryminałom uznałam, że kiedyś po niego sięgnę. Zwlekałam oczywiście z powodu fantastyki, którą postanowiłam sobie przeczytać wcześniej. Ale gdy okazało się, że jego Ekspozycja jest dostępna w mojej bibliotece od razu ją wypożyczyłam, bo... czemu nie? :) Jeszcze nigdy nie czytałam czegokolwiek z tego gatunku autorstwa Polaka, więc nadszedł czas, by to zmienić :D


Tytuł: Ekspozycja
Tytuł serii: Trylogia z komisarzem Forstem
Numer tomu: 4
Autor: Remigiusz Mróz
Liczba stron: 480
Gatunek: sensacja, kryminał

Pewnego ranka na Giewoncie pojawia się trup, a wraz z nim policja. Wśród niej jest Wiktor Frost - niezbyt lubiany, ale genialny w swoim fachu komisarz. Mężczyzna podejmuje się śledztwa, jednak zaledwie chwilę później zostaje wydalony z pracy... Postanawia jednak rozwiązać zagadkę i wraz z Olgą Szerbską, poznaną na miejscu dziennikarką, robi wszystko, by dowiedzieć się, kto jest mordercą.

Wielkie kryminały i sensacje kojarzą mi się raczej ze Stanami. Oglądając film akcji jestem w stanie uwierzyć w niemal każdą bzdurę, jaką wciskają mi autorzy, o ile wszystko choć trochę trzyma się kupy. Twórcy amerykańscy więc mają ode mnie zielone światło, jeśli o tępe twory przepełnione krzykami, bijatykami i strzelaninami chodzi. Czy jednak tyczy się to polskich twórców? Cóż, niekoniecznie.
Ekspozycja to książka na siłę próbująca być amerykańską sensacją z polską duszą. Nie muszę chyba mówić, że efekt tego połączenia wypada dość marnie... Nie wiem, jak Wam, ale mnie Polska zupełnie nie pasuje do wielkich, międzynarodowych akcji i wiecznie żywych bohaterów, których nie ruszy nawet dziesięć kulek w głowę. A Mróz jak najbardziej to tworzy, przy okazji między wierszami wciskając tonę nawiązań do polskich wydarzeń, co mnie po prosty cholernie irytowało. Nie chcę się jednak rozpędzać. Pozwólcie, że omówię wszystko po kolei.
źródło
Główny bohater, Wiktor Forst to przede wszystkim cholernie irytujący dupek. Co chwilę rzuca nawiązaniami seksualnymi, nie liczy się z nikim i z niczym. Jest kreowany na boga... i nie raz miałam wrażenie, że jest swego rodzaju alter-ego autora. Czemu? Bo zdaje się mieć wszystkie cechy, który idealny facet według faceta powinien mieć. Walczy o sprawiedliwość, zalicza tyle pań, ile się da i każda mu ulega. Nie jest świętoszkiem, ale robi swoje. Rzuca mięsem i bije się doskonale, podobnie jest ze strzelaniem, a z migreną radzi sobie niczym najlepszy wojownik. Jego poglądy polityczne nie różnią się od poglądów typowego, osiedlowego Janusza. Przy tym wszystkim ogląda Grę o Tron, wie czym jest Pyrkon i w najgorszych chwilach nawiązuje do Skazanego na Śmierć. Iii.... akurat to ostatnie zdecydowanie mi się z jego charakterem kłóci. Człowiek, który nieźle pamięta czasy PRLu miałby się czymś takim interesować? Zwłaszcza, że żyje pełnią życia wykonując swój czasochłonny zawód...?
Pozostałych bohaterów wcale nie jest łatwo opisać. O ile Szerbska była jakkolwiek zarysowana - choć często też sprawiała wrażenie bota, który ma pociągnąć monolog Forsta - to pozostałe postacie były po prostu zupełnie papierowe i równie dobrze na drodze naszego bohatera mogłyby stawać pluszowe króliki. Naprawdę, nie zrobiłoby to dużej różnicy.
O kolejnej irytującej części tej pozycji już wspominałam. Autor co chwilę nawiązuje do naszej współczesności i nie pozostawia nam złudzeń co do swoich poglądów politycznych, a tego zdecydowanie w sensacji nie trawię. Amerykańskie filmy mają do siebie to, że często pozostają neutralne politycznie, albo nawiązują do przyjętych już od jakiegoś czasu, ogólnych i modnych zagadnień. Mróz w zasadzie robi to drugie, tyle, że zdecydowanie bardziej wchodzi w szczegóły, pozwalając co chwilę swoim postacią nawiązywać do pozycji politycznej Rosji, albo Rzezi Wołyńskiej. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu czytelników, którzy nie mają pojęcia o działaniu państwa, a jedyną wiedzę czerpią z telewizji to będzie atutem książki. No bo jak to tak, czytasz i wow, widzisz, że ten koleś myśli TAK JAK TY. Jest fajnie. Lubisz go. I nawet nie skupiasz się na fabule, po prostu... ten człowiek Cię rozumie. Niestety, ja do tej grupy zdecydowanie się nie zaliczam, choć naprawdę, rozumiem, jeśli ktoś ten zabieg Mroza pochwali.
Akcja i styl autora to dwie rzeczy, które bezbłędne nie są, ale jako jedyne tą książkę ratują. Fabuła powieści jest bardzo naciągana i często miałam wrażenie, że autor na siłę utrudnia postaciom działanie, by jednak na końcu dać im banalnie proste wyjście z sytuacji. Mimo to, akcja brnie szybko, raczej się nie dłuży. Możemy to zawdzięczać właśnie stylowi Mroza, który nie skupia się za bardzo na opisach, a stawia na szybkie wymiany zdań między bohaterami. Nie uważam tego za idealne wyjście, bo jego polszczyzna w żadnym razie mnie nie urzekła, ale przynajmniej była znośna. Bynajmniej do czasu, w którym uznał, że pora nam po raz setny przypomnieć o tym, jak ciężkie są zmagania Forsta z migreną, albo rzuceniem palenia...
Jeśli miałabym zrobić portret psychologiczny osoby, dla której jest ta książka, byłoby to zadanie nadzwyczaj poste. Typowy Polak, którego wiedza na temat obecnych wydarzeń nie odbiega od tego, co jest w telewizji, przy tym prawdopodobnie uwielbiający o polityce i sprawach z nią powiązanych rozmawiać. Człowiek ten powinien też przepadać za amerykańskimi akcyjniakami, a bycie mężczyzną będzie tu dodatkowym atutem. Wpasowujesz się w ten profil? To kupuj książkę Mroza bez wahania. W innym przypadku zastanów się dwa razy, bo możesz wydać pieniądze na coś, co może się okazać nieco obleśnym i irytującym doznaniem.

* * *

W trakcie swojej pracy dziennikarskiej przekonała się, że najmocniejsze motywacje mieli ludzie kierujący się albo żądzą pieniędzy, albo potrzebą akceptacji Boga. Jedno i drugie było potężnym orężem zarówno dla szlachetnych, jak i niecnych zachowań.

Fragment z książki Ekspozycja Remigiusza Mroza

źródło



niedziela, 9 października 2016

Tworzenie recenzji - jak to u mnie wygląda?

źródło

Hej :) Dzisiejszy post może Was choć trochę zainteresuje, bo mam zamiar podzielić się z Wami tym, jak wygląda u mnie samo pisanie recenzji, ich publikacja etc., także nie przedłużając - zapraszam!


Przygotowanie
Chcąc nie chcąc do recenzji muszę się choć trochę przygotować i nie mówię tu o przeczytaniu książki. Chodzi mi raczej o kwestie... techniczne, które muszę ogarnąć. Przede wszystkim staram się, aby w recenzjach było co najmniej jedno moje zdjęcie okładki, a zrobienie go i obróbka trwa przez chwilę. Nie zawsze ma to miejsce przed napisaniem recenzji, bardzo często już po - po prostu raz na jakiś czas zbieram wszystkie książki do przeczytania i robię im zdjęcia.
Przy okazji dość istotne jest zrobienie metryczki, jednak to zajmuje mi zwykle tylko chwilkę. To akurat zawsze robię przed :)

Pisanie
źródło
Być może powinnam pisać w Wordzie, ale... chyba jestem na to ciut za leniwa, dlatego wszystkie moje teksty powstają na samym blogu :) Nie jestem osobą, która kiedykolwiek planowała z dużą dokładnością, co ma napisać, dlatego zwykle recenzje powstają dość spontanicznie. Mam w głowie mniej więcej obraz tekstu, ale nie notuje tego. Po prostu siadam i próbuję ułożyć to w sensowną całość. Pisanie zajmuje mi do 30 minut, zależnie od tego, jak długi jest tekst. Później jest przeze mnie jeszcze raz czytany, całość jest przygotowywana pod względem graficznym i trafia na bloga, lub czeka w kolejce na swoją kolej.

Publikacja
Post pisany jest na blogu, jednak zwykle recenzja musi chwilę zaczekać, aby tu się pojawiła. Wcześniej jednak publikuje ją praktycznie zawsze w księgarniach (jeśli mają książkę w ofercie), takich jak Tania Książka, Matras, Dobra Książka, czy Platon. Następnie post zwykle pojawia się na blogu, a dopiero na końcu na portalu lubimyczytać.pl.
Skąd taka kolejność? Cóż, księgarnie mają najkrótszą datę ważności - kto wie, czy książka, która dziś na niej jest jutro nie zniknie z półki? A tak, publikując ją tam mam szansę kogoś zachęcić, lub zniechęcić do zakupu :) A portal lubimyczytać.pl jest ogólnodostępny, Wy macie do niego wgląd.... i po prostu nie chciałabym, byście czytali coś tam, nim wpadniecie na bloga :D


Cóż, to tyle miałam dziś dla Was! Post nie jest zbyt długi, ale czasem i takie muszą się pojawić, prawda? Na koniec, jestem ciekawa - jak Wy piszcie posty i jak u Was to wygląda?

czwartek, 6 października 2016

Moja kolorowa kolekcja! cz. I

Hej :) Dzisiejszy post będzie zdecydowanie inny niż wszystkie, które były do tej pory. Czemu? Bo pokaże Wam w nim moją aktualną kolekcje kosmetyków do makijażu. No, przynajmniej jej część. Wiem, że większość czytających mnie osób to dziewczyny, także liczę, że przynajmniej część z Was się tym zainteresuje. Piszę ten post głównie po to, by po prostu powiedzieć Wam co się u mnie sprawdza, a co nie - może akurat podpatrzycie tutaj coś dla siebie :) Od razu mówię, że jest to pierwszy post z kilku - bo dziś zaprezentuje Wam tylko pędzle oraz cienie do powiek. W przyszłości pokaże Wam kolejną część mojej kolekcji oraz wyjaśnię moje podejście do makijażu samego w sobie.
Oczywiście, nie jestem profesjonalistką, także traktujcie moje opinie z przymrożeniem oka. 
Co istotne przy recenzji kosmetyków, to mój typ skóry. Moja twarz ma raczej skłonności do przetłuszczania się i do wyprysków, przy okazji mam bardzo trudną powiekę (opadającą i tłustą), przez co mam problem z doborem jakichkolwiek cieni. No, skoro to sobie już wyjaśniłyśmy, idźmy po kolei! Mam nadzieję, że Was nie zanudzę.

Pędzle

Zestaw 9 pędzli z Sunshade Minerals
Kupiłam ten zestaw chcąc mieć bazę pędzli, by móc na czymkolwiek pracować z myślą, że powoli będę dokupywać kolejne. I co tu dużo kryć - to nie są pędzle najlepszej jakości, ale... masakry też nie ma, da się z nimi coś zrobić. Najbardziej lubię pędzel-kuleczkę do blendowania cieni. Nie mam też nic do zarzucenia pędzelkowi do ust oraz szczoteczce do brwi, ale poza tym... jest bardzo średnio. Pędzel do pudru ma trochę za twarde włosie, a podczas mycia kojarzy mi się z pędzlem do golenia, pędzle do oczu są niezbyt dokładnie wykonane, a skośny pędzel do brwi/kreski jest trochę twardy. Pędzel do różu/bronzera daje radę, ale chyba to nie jest mój ulubiony kształt pędzla. Polecam na początek, jeśli nie macie za dużej ilości funduszy, ale jeśli już macie jakieś inne pędzle lepiej odłóżcie na lepszy komplet.

Pędzle z Elite + losowa pacynka
Pędzle Elite - czyli te, które możecie kupić w Rossmannie - to moje najstarsze pędzelki i bądź co bądź, są całkiem OK. Pędzel do pudru może nieco się rozczapierza, ale jest wystarczająco miękki. Pędzel do różu/bronzera trzyma się bardzo dobrze swojego kształtu, choć jak pisałam już wyżej, nie jestem wielką fanką akurat takich pędzli. Używam go, ale nie do końca mi pasuje ;) Jak widzicie obydwa nie mają już ozdobnych koralików, ale pędzla mają prawie 2 lata, także nie dziwię się, że ozdóbki się odkleiły.
Sama pacynka po prostu była przy jakiś cieniach. Używam jej tylko do nakładania czegoś w wewnętrzny kącik i... w tym jest całkiem dobra.

Pędzle z Hakuro: H13 i H69
H13 to mój najnowszy nabytek i... uwielbiam go za wszystko. Jest miękki i ma doskonały kształt do konturowania, czego mi w kolekcji brakowało. Używam go też czasem do rozświetlacza ;) H69 służy mi znacznie dłużej (bo ponad rok) i jak na  razie świetnie sprawdza się do modelowania oka: nakładam nim zwykle najpierw bazowy cień, a potem ciemniejszy cień w załamanie powieki. Działa, dobrze się trzyma i nie mam po co na niego narzekać.


Puszek do pudru z Inglota oraz gąbeczka For Your Beauty
Puszek jest po prostu dobry jakościowo i nie mam co na niego narzekać. Sama zaś gąbeczka... cóż, używam jej czasem do podkładu, jeśli nie mam ochoty brudzić sobie palców, ale nie do końca podoba mi się wykończenie, jakie zostawia. Poza tym wchłania sporo produktu. Jest tania, także jeśli ktoś chce można sobie w Rossmannie kupić cały komplet, poza tym dobrze sprawdzi się do np. malowania twarzy dzieciom, niemniej, nie jest to strzał w 10.


Cienie do powiek

Paletki z Make up Revolution - Iconic 3 oraz Mermaids vs unicorns
Te dwie sztuki to moje dwie pierwsze duże paletki. Kupiłam je po to, by sprawdzić, czy w ogóle będę ich używać. Prędko okazało się, że Iconic 3 używam codziennie i przez dłuższy czas ją uwielbiałam, zaś Mermaids vs unicorns po prostu sprawiała mi radochę. Nie używam jej często, ale... po prostu lubię mieć coś tak kolorowego w szafie. Nie będę jednak ukrywać, że pigmentacja jest dość średnia, a przy mojej trudnej powiece często wchodzą mi w załamania, aczkolwiek... jako paletki w tak niskich cenach są naprawdę OK.
Jak część z Was wie, Iconic 3 to zamiennik Naked 3. Czy mając przez ponad rok zamiennik zdecydowałabym się na oryginał? Nie. Choć ta paletka sprawdziła mi się całkiem nieźle to z połowy cieni po prostu nie korzystałam, a obecnie kolory wydają mi się dość mdłe i nijakie.

The Balm - Nude Dude
Ta paletka to moja nowa miłość. Uwielbiam pracować z tymi cieniami, kocham ich pigmentacje i uwielbiam jej opakowanie. Jest warta każdej złotówki, którą na nią poszła :) Nie miałam jeszcze u siebie ceni tak wysokiej jakości. Niestety, i te cienie nie utrzymują się na mojej powiece przez cały dzień, nie zmienia to jednak faktu, że trzymają się znacznie dłużej niż cienie z Make up Revolution.



Różne cienie
Moje pojedyncze cienie i jedna mała paletka :) Jako, że są naprawdę różne, pozwólcie, że ocenie je po kolei, od myślników.
  • Kobo Professional Fashion Eyeshadow nr 201 - mój strzał w dziesiatkę. Trzyma się prawie tak długo, jak cienie z The Balm i jest baardzo przyjemny w dotyku. Używam go albo na całej powiece, albo do rozjaśniania kąciku oka.
  • Pierre Rene Professional no 40 nude - używany tylko jako baza do blendowania, albo na całą powiekę, by wyrównać jej koloryt. Wydaje się być OK, nie zauważyłam różnicy między nim, a beżowym cieniem z Iconic 3, aczkolwiek jako że na mojej powiece jest niewidoczny trudno mi powiedzieć coś wiecej.
  • Pierre Rene Professional no 130 white metallic - miał mi służyć do rozjaśniania kącika i... niby się w tym sprawdza. Niestety, odstaje jakością od innych cieni, często np. nieładnie odklejając się od reszty. Reszta oka dalej się trzyma, a z nim coś jest już nie tak. Nie polecam.
  • Smart girls get more eyeshadow no 105 - kupiony na próbę, okazał się być totalną porażką. Wygląda i zachowuje się jak cień dla dziewczynek, taki zabawkowy. Pigmentacja bardzo słaba, na mojej powiece jest praktycznie niewidoczny. 
  • Bell 4 matt eyeshadow - matowe cienie, z którymi niestety praktycznie nie pracowałam. Ich pigmentacja nie jest zła, ale po prostu nie mam pojęcia, kiedy mam ich użyć ;) Boje się zwłaszcza fioletów, po bo nich moje oko wygląda, jakby było podbite.

Paese Kashmir cienie do powiek odcień 669
Ten cień jest osobno, bo zapomniałam o nim przy robieniu zdjęć ;)  To cień, któremu chciałabym dać jeszcze szanse, ale jak na razie na moim oku wyglądał masakrycznie, zmieniając się w jedną, wielką plamę. Jeszcze go wypróbuje, ale... chyba się nie polubimy.

No, i to byłoby tyle na dziś :) Post i tak wyżedł nieco przydługi. Mam jednak nadzieję, że w czymś Wam pomógł, a przynajmniej Was czymś zaciekawił, czy zainteresował. Wiem, że nijak ma się do dotychczasowej tematyki bloga, ale... naprawdę, po prostu chce się tym z Wami podzielić. 

poniedziałek, 3 października 2016

Prawo Mojżesza: Mój Boże, KUCYKI!

Tej książki teoretycznie nie powinnam nigdy mieć w swoich rękach. W końcu to New Adult, no nie? Po co byłaby mi w formie papierowej? Na własność? Los jednak zadecydował, że do mnie trafi - dzięki konkursowi u Aredhel do którego się zgłosiłam bo czemu nie jeden egzemplarz trafił prosto do mnie. 
Właściwie, recenzje wrzucam nie w takiej kolejności jak powinnam - wynika to z tego, że Prawo Mojżesza jest dość świeżą książką na rynku i cóż... uznałam, że chyba lepiej będzie, gdy ten post się pojawi w trakcie, w którym pozycja gdzieś tam się pojawia. Skoro i tak bardzo rzadko pojawiają się u mnie nowości... No ale dość już gadania...


Tytuł: Prawo Mojżesza
Tytuł serii:  Prawo Mojżesza
Numer tomu: 1
Autor: Amy Harmon
Liczba stron: 360
Gatunek: new adult, romans

Mojżesz został zostawiony przez swoją matkę w koszyczku w pralni jako niemowlak. Nic więc dziwnego, że jako dorastający, młody mężczyzna ma problemu ze sobą i nie potrafi poradzić sobie z otaczającym go światem. Dzięki pomocy swojej babci w wakacje zostaje zatrudniony na farmie rodziców Georgii, aby móc zająć czymś myśli.
Nastolatka zdaje się być nim zafascynowana - nim, tajemniczym i zamkniętym sobie człowieku, który odpycha i przyciąga ją zarazem.


W fotografii, czy malarstwie istnieje coś takiego, jak mocne punkty - zdjęcie dzielimy na dziewięć kwadratów, a w miejscach, w których się łączą powinno znajdować się to, co najbardziej chcemy przedstawić odbiorcy. Nie jest to jednak jedyny sposób, aby je wyznaczyć. Mocnym punktem może być plama czerwieni, albo okrąg, czy trójkąt. Zdarza się też, że odbiorca sam wybiera sobie to, co najbardziej zwróci uwagę - jego dziecko w grupie, koszulkę, którą też ma w szafie, albo motylka w tle, zależnie od swojego charakteru i przeżyć, a nie od umiejscowienia przedmiotu na pracy. Podobnie miałam z Prawem Mojżesza: prawdopodobnie nie poczułabym się w ogóle zainteresowana tą historią, gdyby nie realia, w których autorka osadziła powieść. Kto mnie zna, ten dobrze wie, że konie i Dziki Zachód to coś, do czego mam olbrzymią słabość, a to właśnie w takich klimatach rozgrywa się akcja powieści. Ale... może przejdę do początku, zamiast zaczynać od środka.
Z Amy Harmon nie miałam wcześniej do czynienia. Nie czytuje zwykle młodzieżowych obyczajówek, dlatego nie ma w tym zupełnie nic dziwnego. Zaczynając, nie spodziewałam się więc kompletnie niczego i podchodziłam do powieści zupełnie neutralnie. Szybko okazało się, że powieść jak najbardziej, wciągnęła mnie i przyniosła mi chwilę dobrej rozrywki, ale przy tym mając w sobie kilka problemów, które sprawiły, że mina prędko nieco mi zrzedła. 
Styl autorki jest lekki i przyjemny, nie dłuży się i naprawdę wciąga. Kompletnie nie mogę się do niego przyczepić. Niestety, powieść cierpi na kilka problemów związanych z tłumaczeniem... już pomijam imię Mojżesza, które zostało przetłumaczone jako jedyne, co przez tytuł i nawiązania do biblijnej postaci mogę zrozumieć, ale... przez język polski czytelnik traci gry słowne, które autorka niewątpliwie zastosowała (co wiemy po przypisach tłumacza), a jak zwykle w przypadku końskiego słownictwa mogłam znaleźć parę błędów. Może nie były karygodne, ale jednak były... Cóż, dlatego niby lubię motywy zwierzęce w książkach, ale z drugiej strony zawsze się ich obawiam. Nigdy nie trafiłam na książkę o koniach, która po tłumaczeniu nie zawierałaby w sobie ani jednego błędu. Historia też nie jest najgorsza. Akcja idzie płynnie, bohaterowie dają radę i jako czytadło jest naprawdę w porządku, zwłaszcza, że mamy tu i wątek miłosny, i wątek kryminalny, i wątek paranormalny... dlatego właściwie każdy może tu coś dla siebie znaleźć. Obiektywnie - to jest dobra historia i tyle. 
Ale... ja zawsze muszę mieć jakieś ale...
Okej, okej, wątek paranormalny jest w porządku, nie mam zamiaru się go czepiać samego w sobie, ale... tego jak autorka go przedstawiła... już trochę tak. To znaczy, wiecie, tytułowy Mojżesz to chłopak, który odczuwa potrzebę malowania. Gdy go najdzie - po prostu maluje. Wszędzie, gdzie tylko się da. I choć ma już osiemnaście lat wszyscy wokół niego nie dość, że to bagatelizują, to jeszcze olewają, tylko wzywając policje, zamiast naprawdę coś z tym zrobić. Poza tym... nie mam pojęcia, w jaki sposób tak naprawdę chłopak został połączony z byciem członkiem gangu. Do licha, co mają malowidła ścienne, i to ponoć całkiem dobre, do losowego graffiti i młodych zabójców...? 
Wprawdzie relacja Georgii z Mojżeszem na początku jest bardzo przesłodzona, ale przymknęłam na to oko. I wszystko byłoby OK, gdyby nie zakończenie części pierwszej książki i rozpoczęcie drugiej - nie będę Wam mówić, o co dokładnie chodzi, by nikomu nic nie spoilerować, ale wiedźcie, że autorka, mając naprawdę olbrzymi wachlarz możliwości, by opisać pewne wydarzenie wybrała chyba najgorszą możliwą opcje, która w moim odczuciu była tak naciągana, jak śmierć Hanki Mostowiak. Naprawdę...? Nie dało się tego inaczej obmyślić? Dało się, wiem, że się dało. Ale niestety autorka nie pozwoliła sobie na rozwinięcie w tym temacie skrzydeł.
Mam też mały problem co do zakończenia. Mianowicie, na wstępie powieść próbuje wzbudzić w nas bardzo intensywne, smutne odczucia. Na okładce widzimy informacje, że ta historia nie kończy się dobrze, a w prologu bohaterka wyjaśnia nam, jak bardzo jest jej źle i smutno... i jak bardzo zraniła ją historia, którą zaraz poznamy. Nie lubię takiego naciągania na emocje, ale przymknęłam na to oko. Pod koniec zaś nieźle się rozczarowałam, gdy okazało się, że albo czegoś nie zrozumiałam, albo zapewniania twórcy okładki są po prostu kłamstwem. Dobrze, być może to odnosi się do całego cyklu, a nie tylko do tego tomu, ale... czułam tu dość duży zgrzyt. Na początku wymusza się na nas płacz, by później zrobić wredny plot twist i uznać, że jednak wszyscy będą szczęśliwi. No przepraszam, ale tak się nie robi. I być może nie powinnam tego tu pisać, ale... myślę, że taka wtopa wydawnictwa jest istotna i należałoby o tym wspomnieć. 
Nim zakończę, pozwólcie jeszcze, że powiem słówko o bohaterach. Mojżesz i Georgia przedstawieni są w miarę porządnie. Mają swoje charaktery i problemy. Obserwuje się ich bardzo przyjemnie. Stary, czy niestety tylko oni są tu porządnie zarysowani. Wszystkie postacie w tle są bardzo nijakie i większość z nich można określić jako porządni ludzie ze wsi. A to nie jest opowiadanie, dlatego mimo wszystko życzyłabym sobie, aby inni bohaterowie też dostali jakieś konkretne cechy... i nie byli opisywani jako Babcia Mojżesza, Wybitna Pianistka, albo Idealni Rodzicie Georgii...
Mimo wad, książka nie była zła, miała fajny klimat Dzikiego Zachodu, a przy tym potrafiła rozczulić i zainteresować. Jeśli szukacie porządnego new adult - sięgajcie po nią, bo naprawdę nie ma się czego bać. Cieszę się z tego, że ją mam i że mogłam ją poznać. Niemniej... zwłaszcza zakończenie historii sprawia, że mam co do niej mieszane uczucia.

* * *

— Georgia myśli, że mnie kocha. —  Skrzywiłem się przy tym wyznaniu. Oczy doktor June nieznacznie się powiększyły. Właśnie zaoferowałem jej ociekającą treścią łyżkę psychologicznego gulaszu i zaczęła się ślinić.
A ty jej nie kochasz? —  spytała, próbując opanować zadowolenie.
 Ja nikogo nie kocham —  odparłem bez namysłu.

Fragment Prawa Mojżesza Amy Harmon


Nomida zaczarowane-szablony