sobota, 26 grudnia 2015

Ocean Lodowaty Wzywa: Przygodówka rodem z socjalistycznych czasów

Jak wspominałam na blogu, mam u siebie trochę starych i trudno dostępnych książek. Ta, którą widzicie na obrazku poniżej została wydana w 1956 roku i chyba nigdy nie była nazbyt popularna, dlatego dziś na prawdę trudno ją dostać - nie byłam w stanie znaleźć nawet jej elektronicznej wersji, na Allegro można wygrzebać stare egzemplarze. Dlatego też ta recenzja to bardziej ciekawostka, mająca pokazać Wam coś, o czym prawdopodobnie nie słyszeliście, chociaż, jeśli ktoś będzie miał ochotę ją przeczytać, jak najbardziej zapraszam :)


Tytuł: Ocean Lodowaty Wzywa
Autorzy: Alex Wedding
Liczba stron: 242
Gatunek: powieść przygodowa (dla dzieci)

Ta niedługa książeczka opowiada nam dwie historie, z których jedna w zasadzie bezpośrednio wpływa na drugą. Niebezpieczna misja radzieckiego statku Czeluskin kończy się niepowodzeniem - próba przepłynięcia zamarzniętego Oceanu Północnego okazała się złym pomysłem i jego pasażerowie muszą uciekać ze statku. Na krze, czekają na ratunek.
W tym samym czasie, w Pradze, gromadka dzieciaków, z Antonim na czele, dowiaduje się o całym wydarzeniu. Postanawiają oni wybrać się na ratunek rozbitkom i planują ekspedycje, aby ich ocalić. 
Wiedząc, że powieść została wydana w '56 roku, po przeczytaniu kilku stron miałam w głowie już obraz całej powieści. Nie pomyliłam się co do niej. Ocean Lodowaty Wzywa to mieszanka historii w stylu Dzieci z Berberyn wraz z ideologiczną sieczką Związku Radzieckiego.
Nigdy, nawet w podstawówce, nie przepadałam za takim rodzajem historii dla dzieci.Wtedy były dla mnie zbyt surowe, za mało kolorowe, teraz zaś są po prostu bardzo proste i przerysowane. W tym przypadku jednak smaczku dodaje nieco wpływ polityki na światopogląd i twórczość autora. By nie było, Ocean Lodowaty Wzywa to nie traktat polityczny, ale w tekście można znaleźć ogrom odniesień do cudowności Związku Radzieckiego, który nie zostawia na lodzie (dosłownie) swoich ludzi i na pewno jego lud pomoże swoim wysłannikom. Z tego też powodu i dzieciaki postanawiają wyruszyć - przecież jakaż to chwała, aby pomóc tym, którzy narażają swoje życie dla wielkiego imperium!  Z tego powodu raczej nie dałabym powieści Weddinga do ręki dziecka, ale dla dojrzalszego czytelnika, ta pozycja może być ciekawym odkryciem.
Sama linia fabularna i bohaterowie są... bo są. Powieści nie czyta się bardzo źle, mimo, że dla mnie jest zdecydowanie zbyt surowa i naiwna, jak wcześniej wspominałam. Kartki jakoś lecą, treść nie jest trudna do przyswojenia. Postacie również nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Dzieciaki mają jakieś swoje cechy, ale nie zwalają z nóg swoim charakterem (mimo, że akurat pomysłowości im nie brakuje), a postacie z załogi Czeluskina po prostu nie są zbyt rozwinięte. Nie dość, że jest ich po prostu za dużo jak na tak krótką książkę, by to zrobić, to na dodatek to przecież przygodówka dla dzieci. Raczej po takim rodzaju literatury nie spodziewałabym się pokrętnej fabuły i psychoanalizy bohaterów :) 
Tak, Ocean Lodowaty Wzywa to powieść napisana dla dzieci, mimo, że z powodów zawartej w niej ideologii odradzałabym dawania jej pociechom. Jeśli jednak macie ochotę na powrót do dzieciństwa, połączony z poznaniem historii literatury i odczucia klimatu propagandy socjalistycznej na własnej skórze, to polecam po nią sięgnąć. Nie ma się czego bać, a dla własnej wiedzy, czy na wypracowanie maturalne będzie jak znalazł :P

środa, 23 grudnia 2015

Wesołych Świąt!

Miało nie być niczego świątecznego... ale jednak, coś tam dla Was mam :) Niewiele, ale jednak - kilka jakby-świątecznych zdjęć zrobionych na szybko z moją siostrą. Życzę Wam wesołych świąt i zapraszam do obejrzenia ich.




sobota, 19 grudnia 2015

Filozofia: Podręcznik dla zielonych

Męczyłam tą pozycje dość długo... ale w końcu, przebrnęłam, więc czemu miałabym o niej nie napisać tutaj :)

Tytuł: Filozofia
Autorzy: Richard H. Popkin, Avrum Stroll
Liczba stron: 527
Gatunek: podręcznik

Filozofia to temat niezwykle obszerny i gdy czasem człowiek chce nieco o niej poczytać, dowiedzieć się czegoś, nie wiadomo, co pierwsze wziąć do ręki. Właśnie dla takich osób Popkin i Stroll napisali podręcznik, zawierający wszystkie najważniejsze zagadnienia filozoficzne - ze swojego założenia miał po prostu nauczyć podstaw i pokazać kilka podstawowych nurtów.
Książka trafiła w moje ręce, ponieważ akurat potrzebowałam tego typu wiedzy i bądź co bądź, sprawdziła się całkiem dobrze. Styl autorów jest bardzo swobodny, dość lekki. Oczywiście, potrafi zmęczyć, w końcu filozofia to nie jest coś zbytnio odprężającego, ale na prawdę dobrze się to czyta. Pod tym względem Filozofia nie powinna przestraszyć nikogo, jeśli tylko sięga po nią z własnej woli :) Wyjaśnia wszystkie podstawy, przechodząc między innymi przez etykę, filozofie polityczną, metafizyczną i logikę. Całość jest zgrabnie ułożona, a co ważniejsze fragmenty tekstu napisane zostały pogrubioną kursywą, dzięki czemu nie sposób przegapić ważniejszych myśli, nawet, jeśli na chwilę skupienie podczas czytania gdzieś uleciało. Na prawdę, jako podręcznik, mający wyjaśnić pewne kwestie sprawdza się na prawdę dobrze.

Niestety... jeśli szukacie czegoś, co da wam konkretne filozoficzne poglądy i po to szukacie tego typu literatury, nie polecam po nią sięgać. Filozofia to podręcznik, opracowanie, często opisujące poglądy innych przez pryzmat poglądów autorów. Z tego powodu o ile do konkretnych faktów zawartych w tej pozycji można podejść bez żadnych lęków, o tyle zalecałabym raczej sceptycznie odnosić się do opinii wyrażanych przez nich i jeśli dany filozof, wspomniany w tekście wzbudzi zainteresowanie kogoś z Was, lepiej sięgnąć po coś, co sam napisał, niż uznawać przeczytany fragment za najwspanialszą i jedyną racje. Nie, nie mówię, że autorzy podają złe informacje - po prostu chcąc nie chcąc, filozofia jest rzeczą dość obiektywną i nie da się wyjaśnić pewnych kwestii w pełni oddzielając je od emocji... Szczególnie, że jak już napisałam wcześniej, styl autorów jest dość swobodny.
Do filozofa mi daleko, nie mam ogromnej wiedzy w tym temacie, dlatego trudno mi napisać coś więcej na temat jakości tekstu - ale myślę, że spokojnie można ten podręcznik polecić wszystkim zainteresowanym tematem, w tym również uczniom, czy przyszłym studentom. Wiedza z tego podręcznika na pewno przyda się czy to na lekcji polskiego, czy choćby na pierwszym akademickim roku :) Przy czytaniu jednak nie zapominajcie o krytyce tego, co macie przed oczami i myśleniu - w końcu w tej dziedzinie nauki właściwie wszystko może być względne i jeśli autorzy zaczynają swoje dygresje nie zawsze oznacza to, że muszą mieć racje. 

ps. W gruncie rzeczy, to tyczy się każdego podręcznika ;P

środa, 16 grudnia 2015

Za co uwielbiam fotografię?

Ci, którzy na bloga zaglądają, doskonale wiedzą, że interesuje się fotografią :) Dziś chciałabym napisać Wam o tym nieco więcej.

Jako dziecko, duży rysowałam i malowałam. Jakby nie było, spora w tym zasługa mojej mamy :) Wprawdzie nigdy nie wychodzili mi ludzie, ale lubowałam się w zwierzakach i jakiś krajobrazach. Wygrywałam nawet jakieś tam drobne konkursy. Zawsze jednak brakowało mi jednej cechy - cierpliwości. Nie potrafiłam ślęczeć zbyt długo nad jednym rysunkiem, a fakt, że malując nieźle bałaganiłam sprawiał, że gdy pytałam, czy mogę rozłożyć farby, słyszałam odmowę. Wiecie, nie zawsze jest czas, by posprzątać po dziecku, nim farbki zaschną.
Z biegiem czasu skupiłam się bardziej na pisaniu, niż malowaniu i rysowaniu, na jakiś czas zapominając o tworzeniu obrazu w jakimkolwiek sensie. Rzecz jednak powoli zaczęła się zmieniać...
Po pierwsze, po zakupie psa w 2007 roku zaczęłam z siostrą prowadzić bloga o nim i oczywiście, musiałyśmy robić mu zdjęcia, by mieć co wrzucać na bloga. W sumie, mogłabym uznać, że jakoś w tamtym czasie zrobiłam pierwszą sesje zdjęciową psu koleżanki :) Nie było to jednak jakieś moje duże zainteresowanie tematem, ot tak, potrzebowałam zdjęć, to zrobiłam i tyle.
Rok później moi rodzice kupili lustrzankę. Czasem brałam ją do rąk, jednak nie ma konkretnego momentu z którym odkryłam, że zdjęcia to jest to. Ot tak, czasem fociłam, przy okazji oglądając fotoblogi końskich fotografek i też chcąc mieć tyle zdjęć tych zwierząt.
Moje zainteresowanie tematem rosło. Na samym początku 2012 roku wyciągnęłam znajomą na pierwszą w moim życiu nieco bardziej poważną sesje - wykonywana w trybie automatycznym, w stajni, w której jeździła. Na tamtą chwilę to było moje spełnienie marzeń :D
Rok 2012 był dla mnie rokiem zmian. Oj, tak, poważnych zmian. Wtedy też zrobiłam chyba największy skok, jeśli o fotografie chodzi. Nauczyłam się w miarę obsługiwać mój aparat, poza tym dane było mi być na kilku sesjach, zawodach jeździeckich. Pierwszy raz odwiedziłam również Włochy, z aparatem rzecz jasna :)
Teraz, pod koniec 2015 roku mam sporo nowego sprzętu, w miarę opanowanego, małą stronę na Facebooku i sporo planów odnośnie roku kolejnego :) W końcu jestem w odpowiednim wieku, by robić  i móc robić coś konkretniej.

Ale wracając do tytułu posta, za co tak uwielbiam robić zdjęcia?
Po pierwsze i chyba najważniejsze, jestem wzrokowcem. Uwielbiam obrazy, a do tych malowanych, czy rysowanych po prostu nie mam cierpliwości. Zostały mi więc te malowane światłem :) Fotografia jest czymś stosunkowo szybkim i dynamicznym, a dla mnie przy tym wszystkim w miarę prostym. Mogę zrobić wszystko szybko i wyjdzie nie gorzej, niż obraz nad którym ktoś męczył się kilka dni, czy nawet tygodni.
Druga sprawa, to zróżnicowany sposób pracy. Studio, plener, las, restauracja, plac zabaw... zdjęcia można robić wszędzie, w przeróżnych warunkach. Nigdy nie jest tak samo. Jestem osobą, która dość szybko się nudzi, a taka różnorodność sprawia, że tu po prostu nie ma na to możliwości.
Pracę fotografa można podzielić na dwie części - pracę z klientem i pracę samodzielnie, w domu. I znów jest to coś, co bardzo mi odpowiada. Lubię obcować z ludźmi, jednak wole bezpieczny dystans, a po dłuższym czasie potrafi być to dla mnie męczące. Sesje zdjęciowe dają mi więc idealne wyważenie tego: podczas pracy z klientem mogę spokojnie porozmawiać na jakieś tematy, bo często jest na to chwila (np. w plenerze, gdy przechodzi się z jednego miejsca w inne), a przy okazji, po wszystkim mogę bez problemu zamknąć się sama w pokoju i na spokojnie popracować z grafiką.
Który etap wole? Hmm... mimo wszystko, chyba drugi. Gdy już wiem, co mam, a nie tylko liczę na to, że coś mi dziś fajnego wyjdzie.
Odnośnie powyższego, trzeba zauważyć, że fotografia to współpraca. Fotografa z modelem, wizażystą, pogodą, zwierzęciem. Zdjęcie to rzadko kiedy wynik tylko pracy osoby trzymającej aparat. By zrobić idealne zdjęcie wszystko musi ze sobą współgrać. I pozujący, i fotograf, i wszystko inne wokół, ze szczęściem włącznie.
Dziś zdjęcia to chyba jedna z niewielu bardzo pożądanych form sztuki - obecna wszędzie, codziennie. Wykorzystujemy ją, by uwiecznić informacje, chwile, wspomnienie, widzimy ją w książkach, gazetach, telewizji. Jest wokół nas. Daje ogromne pole popisu i ogromne możliwości - to kolejna sprawa, za którą tak ją cenie. Jakby nie było, trudniej jest dziś zarobić na malarstwie, niż fotografii :)

Tak, to co wymieniłam, to zdecydowanie najważniejsze punkty. I choć tak, tak, mogłabym mówić o chwytaniu chwili, o tym, jak fotografia pokazuje dusze człowieka... tak, mogłabym pleść tego typu banały. Ale te zdecydowanie mi się już przejadły, a powyższe elementy uważam za zdecydowanie ważniejsze dla tego, co w tej chwili robię :)

sobota, 12 grudnia 2015

Grudniowe urodziny

Ostatnio po raz pierwszy zawitałam na urodzinach obcej dla mnie osoby :) Byłam fotografem na imprezie 6-letniego Oliwiera. Poniżej umieszczam zdjęcia - zapraszam do oglądania.

















Oczywiście, zainteresowanych zdjęciami zapraszam na Facebooka:



środa, 9 grudnia 2015

Więzień Labiryntu: Uwielbiany schemat?

Wpadałam na nią w sieci, ale nigdy nie zwracałam na tą pozycje większej uwagi, niespecjalnie nawet czytając, o czym jest... zapadła mi jednak w pamięć i chyba dzięki odrobinie szczęścia, wpadła w moje ręce. Mowa, jak już pewnie widzicie, o Więźniu Labiryntu, czyli książkę, którą przygotowałam dla Was na dziś :)

Tytuł serii: Więzień Labiryntu
Tytuł: Więzień Labiryntu
Autor: James Dashner
Liczba stron: 421
Gatunek: fantastyka postapokaliptyczna, science-fiction


Thomas budzi się w ciemnej windzie, pozbawiony swoich wspomnień: wie tylko, jak się nazywa. Gdy wysiada, jego oczom ukazuje się dziwny widok: grupa nastolatków, na pustym placu, używających dziwnego słownictwa i unikających odpowiedzi na pytania, które im zadaje. Dowiaduje się jednak, że znajduje się w wielkim labiryncie, w którym jakiś sposób zostali uwięzieni.
Zdarzenia, które mają miejsce wkrótce po jego przybyciu świadczą, że coś się zmienia... już wkrótce dla mieszkańców Labiryntu nic nie będzie takie samo, jak przedtem. 
Wiedząc, że Więzień Labiryntu to popularna powieść, z góry wiedziałam, czego mogę się spodziewać. I... nie, nie pomyliłam się w jej wcześniejszej ocenie. Ta powieść jest typową pozycją dla bestsellerowych powieści młodzieżowych z krztyną przygody.
Jak na tego typu książkę przystał, historia, którą opowiada nam Dashner napisana jest prostym, lekkim językiem. Dzięki temu czyta się ją niezwykle szybko, nawet, jeśli fabuła nie okaże się dla nas nadzwyczaj wciągająca. Niestety, przez swoją prostotę, styl autora jest przy tym nieco naiwny, a o ile opisy stoją na jakimś poziomie, o tyle czytając dialogi czasami można na prawdę złapać się za głowę.
Jak przystało na żyjącą w odizolowaniu grupę, mieszkańcy Labiryntu mają swoje własne słownictwo. Niestety, w tym przypadku nie dodało sytuacji ani dystopicznego klimatu, ani humoru. Sama, te wciskane pod koniec zdania słówka, albo nazwy własne uznaje za, krótko mówiąc, żałosne. Przykładowo, rozumiem, że to powieść przeznaczona dla młodszych czytelników, ale wciskanie słowa krótas, jakby w zastępstwie słowa kutas? To brzmi po prostu śmiesznie, w negatywnym znaczeniu tego słowa, rzecz jasna.
Wprawdzie może i to po części jest wina tłumacza, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, niemniej, po prostu niezmiernie mnie to irytowało.
Dość może już jednak o stylu Dashnera. Co z samą fabułą? Jest schematyczna. Nie jest w pełni logiczna. Łatwo ją przewidzieć, w końcu podobne historie przerabiane były wielokrotnie. Mimo to, nie jest wcale zła. Ot, po prostu, to kolejny typowo amerykański wytwór, który już na starcie, z założenia, miał się dobrze sprzedać. Jakoś to się wszystko klei, nawet, jeśli nie do końca i w szczególności młodszych czytelników, może wciągnąć i zainteresować. Szczerze mówiąc, mi cała ta historia kojarzy się z Igrzyskami Śmierci - z tą różnicą, że w nich główni bohaterowie mieli ze sobą rywalizować, w tym zaś przypadku, współpracują.
Przedstawienie bohaterów również jest... nijakie. Na prawdę, w tej powieści właściwie wszystko jest średnie - styl daje radę, ale nie jest wybitny, podobnie jak historia, czy postacie właśnie. Thomas jest chyba najbardziej typowym z typowych nastoletnich bohaterów. Ma 16 lat, mimo to, gdy rozmawia z dużo młodszym od siebie Chuckiem nie widać między nimi tej różnicy wieku. Niby jest skromny, nowy i zagubiony, ale od początku pcha się do wielkich czynów. Wszystko uchodzi mu na sucho i wszystko mu wychodzi. Przy okazji, ma przy swoim boku nadzwyczaj cudowną dziewczynę, grono przyjaciół i kilku wrednych chłopaków, którzy uprzykrzają mu życie. 
Może jednak zatrzymam się na chwilę nad wrogami Thomasa. To, co jest w przypadku tej powieści dość ciekawym wyjściem, to zrobienie z nich osób nie tylko niezrozumiałych, ale przy tym mających powody, logiczne powody, by naszego głównego bohatera nienawidzić. I to w Więźniu Labiryntu jest zdecydowanym plusem.
W każdej dystopii dość istotny jest sam świat przedstawiony i sytuacja, w której znajdują się nasze postacie. I tu znów, nie ma nic zachwycającego, ba, pojawia się nam nieco nieścisłości. Na przykład, strasznie irytowała mnie kwestia zaników pamięci u osób przybywających do Strefy. Nie pamiętają wspomnień, ale doskonale wiedzą, kim są rodzice, ulice, wiedzą, jak wyglądało życie przed tym wszystkim? Widzicie, rozumiem, że nie stracili pamięci całkowicie, ale takie informacje powinny pojawiać się w ich głowach gdy zobaczą ulicę, kobietę z dzieckiem, kominek etc., a nie w danym momencie, gdy sobie tylko o czymś niezbyt konkretnym pomyślą.
Szarość, nijakość, ukryta pod kolorową otoczką - tak właśnie postrzegam tą powieść. Nie powiem, by była zła, bo w porównaniu do innych młodzieżówek, na prawdę nie jest. Z tego powodu każdy, kto ma naście lat, albo lubi tego typu klimatu spokojnie może po nią sięgnąć i na pewno będzie się przy Więźniu Labiryntu dobrze bawił. Tyle, że, moim zdaniem, ta powieść nie oferuje niczego więcej, poza przyjemnym stylem i powtarzającymi się od lat schematami, które zna chyba każdy z nas.

sobota, 5 grudnia 2015

Hannibal, sezon 1: Morderstwo wzniesione do rangi sztuki

Nie jestem serialomaniaczką. Od czasu, do czasu coś obejrzę, szczególnie, jeśli mam z kim, jednak żaden ze mnie znawca. Mimo to, postanowiłam, że podzielę się z Wami moją opinią na temat ostatnio oglądanego przeze mnie tasiemca.


Hannibal to serial, który swoją premierę miał w 2013 roku, nie jest już więc zupełną nowością. Oparty jest na serii książek Thomasa Harrisa, z którymi nie miałam jednak żadnej styczności. Z zewnątrz przypomina nieco zwykły kryminał. Młody Will Graham to specjalista w wyłapywaniu seryjnych morderców: jest człowiekiem o niezwykle wrażliwej psychice, który potrafi wczuć się w rolę psychopaty, dzięki czemu tworzy portrety psychologiczne, ułatwiające złapanie takowych. Niestety, nadwyręża do jego nerwy do tego stopnia, że jest przełożony wysyła go do genialnego psychologa, Hannibala Lectera.


To, co ten serial zdecydowanie różni od innych, typowych kryminałów to... sposób rozegrania fabuły. W przeciwieństwie do na przykład NCIS, czy Wzoru, tu każdy odcinek łączy się ze sobą i choć owszem, w każdym odcinku mamy kolejne morderstwa, nie są one myślą przewodnią, a jedynie dodatkiem do całości, pozwalającą nam lepiej poznać psychikę głównych bohaterów. Sam ten fakt zmusza wręcz do oglądania dalej: bo przecież nie mogę w połowie wydarzeń zostawić bohaterów, chce wiedzieć, do czego to wszystko doprowadzi. 

Nie tylko sama konstrukcja odcinków różni Hannibala od innych seriali tego typu. To, co mnie osobiście w nim zachwyciło to... sam sposób przedstawienia morderstw. Są tak piękne, tak wymyślne, a jednocześnie przepojone niezwykłym okrucieństwem, że po plecach przechodziły mi ciarki, za każdym razem gdy widziałam co kolejne. Uważam, że to zdecydowanie ogromny plus dla twórców tego serialu - w końcu udawane morderstwo może wzbudzić jakieś emocje! Nie jest tylko kolejnym sztucznym trupem, z przestrzeloną czaszką do których już dawno przywykliśmy, oj nie.

Na uwagę zasługuje także dobór aktorów, w szczególności tytułowego Hannibala. Gra go Mads Mikkelsen, który ze swoim specyficznym wyrazem twarzy i wyrachowaniem wprowadza do serialu niezwykły klimat. I choć pozostała kadra sprawdza się dobrze, to zdecydowanie, on gra tu główne skrzypce. Jego tajemnicza postać zwraca na siebie uwagę i sprawia, że nie można od niej oderwać wzroku.
Skoro już o wzroku mowa, nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o samym sposobie kadrowania. Jako fotograf-amator, mam nie tylko nieco wyrobiony wzrok, ale pewne oczekiwania od filmowców. W końcu te dwie dziedziny mocno się ze sobą łączą :) I tak, również tu serial nie zawodzi. Uwielbiam kadry przedstawione w tym serialu - mroczne, często intymne, wzbudzające napięcie. W połączeniu z niezłą muzyką, efekt jest na prawdę wyśmienity.


Jeśli tylko lubicie tajemnice, mrok, w połączeniu z zagadkami i odrobiną obrzydliwości, Hannibal, a przynajmniej jego pierwszy sezon, jest zdecydowanie czymś dla was. Nie będziecie się przy nim nudzić, być może nawet co wrażliwszych nieco przestraszy. Nie polecam jednak oglądania go z pustym brzuchem. Po zobaczeniu ogromu pysznych potraw, których w Hannibalu nie brakuje na pewno i tak pobiegniecie do lodówki, a biorąc pod uwagę charakter serialu jedzenie w czasie jego oglądania może okazać się kiepskim pomysłem.

środa, 2 grudnia 2015

Too Much Inspirations Tag

Dawno nie było u mnie żadnego tagu, dlatego uznałam, że przyda się taki przerywnik, szczególnie, że to jest setny post na blogu :) Mój wybór padł na TMI Tag :) Nie byłam przez nikogo nominowana, poza tym, moje pytania do tego tagu pochodzą od kilku osób - postanowiłam je połączyć, wybierając co ciekawsze. Życzę więc Wam miłego czytania.

  • Która fikcyjna postać ma najlepszy styl?
Trudno mi wybrać jedną, szczególnie, że w książkach na sposób ubierania raczej się nie patrzy, a seriali za dużo nie oglądam. W każdym razie uwielbiam suknie postaci z Gry O Tron (z wersji serialowej, oczywiście). Bardzo lubię również klimat, w jakim przedstawiana jest postać Yennefer z Wiedźmina i nie wątpię, że na żywo jej strój bardzo by mi się podobał :)

  • Czy kiedykolwiek kochałaś jakiegoś bohatera, ale później zaczęłaś go nienawidzić?
Hmmm.... nie. Ogólnie rzecz biorąc, raczej nie kocham i nie nienawidzę bohaterów. Mogę nie lubić ich kreacji, sposobu przedstawienia, ale do samych postaci raczej nic nie mam. 

  • Twoje fikcyjne zauroczenie?
Od dawna brak takowego. Chyba moja pierwszą miłością był Harry Potter, jeszcze w czasie podstawówki. Później Murtagh z Dziedzictwa, Edward ze Zmierzchu (również podstawówka :P)... następnie zaś powoli z fikcyjnych miłostek chyba zaczęłam wyrastać. Ostatnią postacią o której sporo myślałam był L z Death Note'a, ale... trudno nazwać moją fascynacją nim zauroczeniem. Ot, cudownie wykreowany bohater.

  • Największa książka na twojej półce?
Biblia, Słownik ortograficzny i Księga Wszystkich Dokonań Sheclocka Holmesa, którą kocham najszczerszą miłością.

  • Akcja czy romans?
Zdecydowanie akcja. Romanse mnie nudzą, chyba, że są jakoś elegancko wplecione w całość - wtedy potrafią na prawdę ładnie wypaść. Wystarczająco mam swoich emocji, by jeszcze skupiać się na cudzych.


  • Masz jakieś książkowe plakaty?

Nie. Nie przywykłam obwieszać czymkolwiek swoich ścian :) 


  • Dlaczego zaczęłaś pisać bloga?
To chyba dłuższa historia. Gdy miałam z 10 lat moja ciocia posiadała swojego. Wybłagałam ją o stworzenie jakiegoś dla mnie i... cóż, zrobiła to, a ja nie miałam pojęcia jak z tego korzystać. Z czasem jednak zaczęłam się tego powoli uczyć i coś tam skrobać w sieci.
A czemu powstał ten konkretny? Bo brakowało mi mojego miejsca w sieci, gdzie mogłabym wrzucać kompletnie wszystko. Ot, co.


  • W świecie której książki chciałabyś żyć?
Raczej w żadnym...? Wiecie, nie sądzę, abym przeżyła w lore wykreowanym przez Tolkiena, czy Sapkowskiego, jeszcze będąc zdaną na łaskę i niełaskę pisarza...


  • Masz jakąś książkową biżuterię?
Yup, wyczekany wiedźmiński medalion o którym już na blogu wspominałam.


  • Gdzie idziesz kiedy w książce są smutne momenty?
A gdzie miałabym iść? Czytam dalej, chyba, że akurat zabrakło mi kartek. Wtedy napada mnie ewentualnie chwila przemyślenia tego, co przeczytałam... i w sumie tyle.
  • Straszna książka?

Kiedyś trzęsłam się ze strachu czytając Księgę Bez Tytułu Anonima. Obecnie jednak na nic strasznego jakoś nie trafiam, a nawet ta przeze mnie wymieniona jawi mi się jako bardziej śmieszna, niż straszna.
  • Ostatnia książka, której dałaś 10/10?
Czekajcie, otworzę LubimyCzytać. Starcie Królów Martina. Wow, dawno nie dałam dziesiątki. Dziewiątki były, ale jednak ta maksymalna liczba punktów zostawiona jest tylko dla tych perełek, które są i cudownie skonstruowane, i zazwyczaj - popularne. Czemu? Bo jeśli autor potrafi stworzyć coś dobrego, co jeszcze będzie miało czytelników jest totalnym mistrzem. Po prostu.


  • Piszesz coś?
A no, bloga i prace do szkoły. A tak zupełnie na serio - obecnie przez nadmiar obowiązków odstawiłam pisanie na kiedyśtam. Niestety, czasem trzeba wybrać to, co jest ważniejsze.

* * *

Mam nadzieję, że odpowiedzi się Wam spodobały :) Jeśli ktoś chce, zapraszam do zrobienia tego TAGu u siebie jednak nikogo nie nominuję.
Nomida zaczarowane-szablony