środa, 29 listopada 2017

Książę mgły: Poprawna fantastyka dziecięco-młodzieżowa

Carverowie przeprowadzają się razem z trojgiem swoich dzieci – Maxem, Alicją i Iriną – do starego do domu na plaży, położonej niedaleko niewielkiego miasteczka. Nie mija wiele czasu, a     młodzi ludzie zaczynają odkrywać tajemnice tego miejsca, powiązaną z byłymi właścicielami budynku, Fleischmannami. Ich syn, Jacob, utonął w morzu. Razem z Rolandem, synem latarnika, dzieci próbują rozwikłać tajemnice najbliższej okolicy.

Carlos Ruiz Zafon to autor, który ciągle mi się gdzieś przewijał, a że udał o mi się trafić na jego „Trylogię mgły” na przecenie, postanowiłam sprawdzić jego debiutancką serię. Okazało się, że tom pierwszy, „Książę mgły” to całkiem przyjemna powieść dziecięco-młodzieżowa, której raczej nie mam nic do zarzucenia. Niemniej, trudno mi uwielbiać coś, co zostało napisane przede wszystkim dla zdecydowanie młodszego ode mnie czytelnika.
Tytuł: Książę mgły
Tytuł serii: Trylogia mgły
Numer tomu: 1
Autor: Carlos Ruiz Zafon
Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodan Cassas
Liczba stron: 221
Gatunek: fantastyka dziecięco-młodzieżowa
Wydanie: Muza SA, Warszawa 2013
To niedługa książeczka: ma niespełna dwieście stron. To, w połączeniu z bardzo lekkim stylem sprawia, że sama byłabym w stanie przeczytać to w jeden dzień. W przypadku literatury tego typu uważam to za zaletę: przy osobach, które dopiero zaczynają przygodę z czytaniem, często dość istotne jest, by pozycja nie odstraszyła grubością. A ta raczej tego nie zrobi, przy okazji przedstawiając nam pełnoprawną historię.
Skłamałabym, mówiąc, że czegoś takiego już nie widziałam. Dzieci, które postanawiają same rozwiązać jakiś problem, chyba wszyscy już w popkulturze widzieliśmy. A „Książę mgły” na tym właśnie polega. Grupa przyjaciół ma przed sobą niebezpieczną tajemnicę i musi ją rozwikłać, by uratować swój mały świat, korzystając z drobnej pomocy osób dorosłych. To bardzo bezpieczna, ale jednocześnie całkiem sympatyczna fabuła, która raczej wielu osobom przypadnie do gustu. Z tym, że choć autor we wstępie tłumaczy, że pisał tę pozycję „dla każdego” to ja sama nie mogę się zgodzić, że jest zupełnie ponadpokoleniowa. Jest po prostu zbyt prosta dla dorosłego czytelnika.
Jeśli miałabym powiedzieć, czym początek „Trylogii mgły” różni się od innych książek tego typu, powiedziałabym, że zakończeniem. Oczywiście, nie będę go tu zdradzać, ale sądzę, że jest jednak trochę brutalniejsze, niż mogłabym się po takiej lekturze spodziewać. Nie wykracza jednak za bardzo z przyjętych dla literatury dziecięco-młodzieżowej ram.
Nie mam nic do zarzucenia stylowi Zafona, ale jednocześnie nie uważam, aby jego język w tej pozycji był najpiękniejszy na świecie. „Książę mgły” napisany jest adekwatnie do swojego tematu: lekko i bez dłużyzn. Muszę jednak przyznać, że chwilami potrafi być klimatyczny. Ma w sobie nieco z horroru dla dzieci i być może na młodszych czytelników jak taki by zadziałał. Mi osobiście trudno to jednak określić: książki raczej nie wzbudzają we mnie strachu, zwłaszcza te napisane dla młodszej grupy wiekowej.

Nie uważam, by była to najlepsza pod słońcem książka, ale na pewno w swojej roli się sprawdzi. Pierwsze spotkanie z Zafonem uważam za w miarę udane. Jak na debiut, prezentuje się naprawdę nieźle. Nie wzbudza we mnie jednak żadnych większych emocji.

* * *

Dopiero z upływem lat zaczyna się dostrzegać pewne rzeczy. Teraz wiem na przykład, że życie dzieli się zasadniczo na trzy etapy. Najpierw człowiek nawet nie myśli o tym, że się starzeje, że czas płynie i że od pierwszej chwili, od samych narodzin, zmierzamy do wiadomego końca. Kiedy mija pierwsza młodość, wkraczamy w drugi okres i uświadamiamy sobie, jak kruche jest nasze życie. To, co z początku jest tylko bliżej nieokreślonym niepokojem, przebiera na sile, stając się wreszcie morzem wątpliwości i pytań, które towarzyszą nam przez resztę dni. I w końcu u kresu życia rozpoczyna się trzeci etap, okres pogodzenia się z rzeczywistością. Wówczas nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zaakceptować naszą kondycję i czekać.

Fragment „Księcia mgły” Carlosa Ruiza Zafona

poniedziałek, 27 listopada 2017

Ruda sfora: Wśród syberyjskich mitów

Stary szaman z jednego z jakuckich rodów odchodzi do zaświatów, zawołany przez duchy swoich przodków. Jego następca, młody Ergis, nie jest wcale zachwycony rolą, jaka została mu przypisana. Gdy jednak ujawniają się jego moce, odkrywa, że z tym drugim światem coś jest nie tak... Razem z przyjaciółmi, którzy staną mu na drodze, próbuje odkryć co.

Maja Lidia Kossakowska uwielbia szamanizm i wszelakie mitologie. „Ruda sfora” doskonale to potwierdza: pisarka sięgnęła do świata syberyjskich mitów i postanowiła stworzyć na ich bazie swoją własną opowieść.
Jednak o ile jej „Takeshi”, czy „Zastępy anielskie” to książki lekkie, ale kierowane raczej dla starszego czytelnika, tak „Ruda sfora” wypada bardzo młodzieżowo. Przede wszystkim nasz główny bohater, Ergis, ma czternaście lat, co już sprawia, że trudno traktować go poważnie. Wprawdzie ma dorosłego opiekuna, wojownika Elleja, który prowadzi go przez całą powieść i pilnuje, by nie stała mu się krzywda, jednak tu pojawia się kolejna cecha typowa dla książek kierowanych ku młodszym czytelnikom. Mimo że heros jest zdecydowanie dorosły, wydaje się być co najwyżej jego starszym bratem. To samo dotyczy innych postaci, które poznajemy nieco bliżej: jeśli ich główną rolą nie jest wniesienie rozrywki do tekstu, to zachowują się podobnie jak nasz główny bohater.

Tytuł: Ruda Sfora
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Liczba stron: 488
Gatunek: fantasy
Wydanie: Fabryka Słów, Lublin 2014
Poza tym mimo bardzo ciekawego świata przedstawionego, fabuła jest wyjątkowo prosta i wręcz oklepana: mamy chłopca, który jest wyjątkowy i który jako jedyny ma moc pokonania zła, dlatego z grupą przyjaciół musi stawić mu czoła. A szkoda... bo z tego świata mogłoby wyjść coś naprawdę  nietuzinkowego. On sam jest bardzo barwny i ciekawy, zwłaszcza, że o ile mitologii słowiańskiej, czy greckiej mamy od groma w literaturze, o tyle na książki traktujące o mitologii syberyjskiej nie tak łatwo już wpaść.
Zdecydowanym atutem tej powieści jest jej zakończenie: choć po części się go domyśliłam to zdecydowanie pokazało, że „Ruda sfora” jako powieść młodzieżowa do książek tego typu może jeszcze wnieść powiew świeżości. Niestety, to dotyczy tylko książek kierowanych do nastolatków: dla czytelnika nieco bardziej obytego z literaturą to będzie co najwyżej ciekawy i miły akcent.
Styl Kossakowskiej jest lekki, ciepły i dość barwny, co sprawia, że „Rudą sforę” czyta się szybko i przyjemne. Wprawdzie nie jest to autorka o wybitnym piórze, ale lubię jej książki za to, że pozwalają czytelnikowi się odprężyć i jednocześnie zawierają w sobie sporo ciekawych pomysłów, nawet, jeśli nie są w pełni wykorzystane.
Na koniec muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy dotyczącej powieści. Mianowicie, w mitologii syberyjskiej ogromną rolę pełni koń. Dlatego „Ruda sfora” może okazać się bardzo dobrym wyborem dla osób, które te zwierzęta sobie cenią i przy okazji lubią fantastykę. Zwłaszcza, że Kossakowska także zdaje się za nimi przepadać i zwierzęta zarówno w tej, jak i w innych jej książkach, są naprawdę przyjemnymi i pełnowartościowymi charakterami. Choć nie przeczę: w przypadku „Rudej sfory” główna postać z kopytami zamiast stóp pełni jednak w sporej mierze rolę rozrywkową.
Jeśli szukacie książki młodzieżowej, bez nadmiaru romansu, która będzie dość kreatywna i ciepła, „Ruda sfora” powinna sprawdzić się Wam doskonale. Będzie również dobrą odskocznią po ciężkim dniu, która wprowadzi Was w świat północnych legend. Nie jest to jednak lektura, którą koniecznie i na pewno trzeba przeczytać, zwłaszcza, że bardzo podobne motywy można znaleźć choćby w „Siewcy wiatru” tej samej autorki, którą uważam za bardziej uniwersalną, jeśli chodzi o wiek czytelnika: „Ruda sfora” jest po prostu wyraźnie kierowana dla nastolatków.

* * *

A teraz powiadają pewnie, że oszalałem. Ale ja muszę ocalić pamięć. Błysk, iskrę, blady cień pamięci. Dusze wędrują, dzielą się i znikają. Rosną niczym kryształy. Wystarczy, że pozostanie odprysk, drobny jak najmniejsze ziarenko. Nasz świat został brutalnie napadnięty. Nie przetrwa. Istoty zrodzone daleko stąd z cierpienia i gniewu, żądzy i podłości, smutku i pragnienia pokonają nas, bo nie chcą zrozumieć, że wszystko przenika duch życia.

Fragment „Rudej sfory” Mai Lidii Kossakowskiej


sobota, 25 listopada 2017

Książki, a wydawnictwa

Gdy kupuje coś do czytania raczej nie zwracam większej uwagi na to, kto jest odpowiedzialny za druk i oprawę mojej nowej zdobyczy. Ale chcąc nie chcąc, wydawnictwa z czasem się powtarzają i tak powstały moje niewielkie „kolekcje”, stworzone przez ten sam zespół.
Dziś przedstawię Wam mniej więcej niektóre z nich. Ocenię wydawnictwa przez pryzmat tego, co znam i mam na swojej półce. Pamiętajcie jednak, że na zdjęciach zwykle nie znajdują się wszystkie książki, które posiadam (bo by się po prostu nie zmieściły) i że nie są to wszystkie wydawnictwa, dlatego może kiedyś pojawi się drugi podobny wpis :)
Dla jasności powtórzę raz jeszcze: oceniam TYLKO przez pryzmat tego co znam, posiadam. Zwłaszcza w przypadku tak dużych wydawców jak np. Rebis nie jest możliwe, bym oceniła ich całokształt. Oceniam też produkty jako klient: nie osoba współpracująca z wydawcami i także nie osoba, która wie, jak to robić „od środka”.


Zacznijmy od wydawnictwa, które przez mocną promocję w blogsferze jest dosłownie WSZĘDZIE. Mowa oczywiście o SQN. W przeciwieństwie do wielu z Was nigdy z nimi nie współpracowałam. Wszystkie książki, które mam kupiłam sama, dlatego nie mam ich nadzwyczaj wiele, choć w ostatnim czasie sporo takowych do mnie przybyło :) To dość nowe i niezbyt duże wydawnictwo z młodym zespołem ludzi „wewnątrz” (a przynajmniej tak oceniam po Instastory :D).
Uważam, że książki wydają ładnie, poprawnie, ale niekoniecznie w przepiękny sposób. Ich egzemplarze mają ładne grafiki na okładce i zwykle wewnątrz znajdziemy obrazki, za co naprawdę sobie ich cenię. Zwykle wydają książki w wersji ze skrzydełkami, ale osobiście nie posiadam i nie wiem, czy w ogóle wydają twarde oprawy. Ich pozycje są idealne „do torebki”: dość lekkie i niekoniecznie bardzo duże. Czcionka zwykle jest stosunkowo duża, ale ponieważ wydają wiele młodzieżówek bez problemu im to wybaczam, bo do takiego typu literatury duże litery po prostu pasują :) Każda z książek jest dostępna także w wersji e-bookowa.

Mój „problem” z tym wydawnictwem polega na tym, że... często wydają młodzieżówki, których ja po prostu nie kupię, bo ich nie chce i nie potrzebuje. Pewnie częściowo przez blogsferę często mam wrażenie, że to jedyny typ książek, które się u nich pojawiają. Wiem jednak, że to mylne wrażenie i podejrzewam, że jeszcze niejedna pozycja od nich pojawi się na mojej półce.
Ich książki często można znaleźć na promocjach, pod względem ceny wypadają raczej standardowo :)

Fabrykę Słów zna chyba każdy zainteresowany polską fantastyką. To u nich zaczynał Jakub Ćwiek, to oni wydają Grzędowicza, Kossakowską, Ziemiańskiego, Pilipiuka... Nie da się obok nich przejść obojętne, po prostu nie!
Niestety, zbierają dość dużo negatywnych opinii odnośnie między innymi korekty. Osobiście mam wrażenie, że zwykle sięgam po ich „flagowe” dzieła, poza tym żaden ze mnie grammar nazi, dlatego osobiście na to nie zwróciłam większej uwagi, ale trudno o tym zapomnieć. Często też wznawiają swoje książki, zmieniając okładki: czasem w całości, czasem pod względem układu graficznym. Z jednej strony: fajnie, z drugiej – gdy chcemy później skompletować serię często rodzi się nam niemały problem.
Wydają książki w przeróżny sposób: mamy „zwykłe” okładki, zintegrowane, których chyba jest najwięcej i oczywiście oprawy twarde. Tak jak SQN, ich znakiem rozpoznawczym są ilustracje wewnątrz książek. Pod względem okładek Fabryka Słów ma już swój wyrobiony styl, który raczej nie każdemu przypadnie do gustu. Ja zwykle uznaje je za „normalne” – nie zachwycają mnie, ale też nie kują w oko.
Większa część z tego, co wydają, to książki, po które z różnych powodów mogłabym sięgnąć. Zwykle odstrasza mnie jednak cena: mam wrażenie, że często dostajemy mniej, niż powinniśmy, a niełatwo je dorwać na promocjach. Fabryka Słów lubi dzielić książki na tomy, litery wewnątrz są ogromne, a na niemal każdej okładce widnieje dopisek: 39.90zł... 

Wydawnictwo Literackie znam chyba najsłabiej ze wszystkich tu przedstawionych, ale po prostu muszę o nim Wam tu napisać. Na ten moment posiadam ich trzy książki (chyba, że jakaś gdzieś mi się zawieruszyła, a o niej nie wiem) i wszystkie pod względem wydania szczerze uwielbiam.
Moja trójca kojarzy mi się z lekko unowocześnioną elegancją. Mimo że książki nie mają wewnątrz ilustracji to po prostu uwielbiam je brać w ręce. Mają piękne grafiki i ładny krój tekstu. Zarówno okładki zintegrowane, jak i twarda oprawa „Lodu” wydają się całkiem porządnie wykonane... no czego więcej chcieć?
Poza tym wydają często naprawdę dobrych twórców. To u nich znajdziecie Lema, Czesława Miłosza, czy Olgę Tokarczuk.
Każda książka ma swoją wersję w e-booku. Same ceny prezentują się raczej dość standardowo i są zależne od tego, jak powieść została wydana, ale to raczej nie powinno nikogo dziwić :)

Parę lat temu byłam przekonana, że to najlepsze wydawnictwo fantastyki w Polsce: w końcu wydają Sapkowskiego, jak mogłoby być inaczej? Mowa oczywiście o SuperNowej. Dziś podchodzę do nich z nieco większym dystansem, ale jednocześnie sporym szacunkiem.
Jedyne książki od nich, które posiadam, są autorstwa Zajdla i Sapkowkiego. Osobiście przepadam za ich krojem tekstu. Same okładki prezentują się dość... różnie. Saga Wiedźmińska w wersji z gry ma skrzydełka i niekoniecznie bardzo ładne okładki, choć jako seria nie wygląda źle. Nowsze wydania mają piękne grafiki, ale brakuje im skrzydełek, wyglądają na zdecydowanie tańsze. Trylogia husycka raczej wygląda przeciętnie, ale klimatycznie. Podobnie jest z książkami Zajdla, które zdecydowanie piękne nie są.
Ich książki mają jedną unikalną cechę: z tyłu okładek nie znajdziecie cen. W niektórych przypadkach brak także patronów, czy nawet kodu kreskowego.
To zdecydowanie wydawnictwo z historią, o którym jednak nie jest raczej zbyt głośno, a przynajmniej nie poza fantastycznymi kręgami. Chętnie pozbierałabym więcej ich egzemplarzy, ale nie uwielbiam ich wydań, tak po prostu :) Wydaje mi się, że to wydawnictwo cały czas jest nieco staromodne, nie idzie za trendami, przez to po prostu jest niezbyt widoczne.



Już sama nazwa Wydawnictwa MediaRodzina sugeruje, że ich książki niekoniecznie są dla mnie. Nie mam ich wiele, nie śledzę też nowości: obecnie na mojej półce zalegają przede wszystkim ich „Opowieści z Narnii”, „Harry Potter” i trylogia „Arkadia”.
Wydają zwykle młodzieżowe, rodzinne książki, przynajmniej jeśli chodzi o fantastykę. Ich okładki raczej są zadbane, ale nie rozkładają na łopatki, wydania wypadają dość zwyczajnie. Ale jednak mają parę istotnych dla literatury nazwisk, za co trudny ich nie docenić.
Raczej nie mają w książkach ilustracji, jakość papieru też nie zachwyca, wypadając po prostu przeciętnie.
Ich książek raczej kupować nie będę: a przynajmniej nie w masowej ilości. Ale wielu młodszych czytelników na pewno się w ich klimatach odnajdzie. W końcu to oni mają prawa do takich serii jak „Trylogia Czasu”, czy „Igrzyska Śmierci”.
Cenowo raczej wypadają dość przeciętnie.

Olbrzymie wydawnictwo, które szczerze uwielbiam? Oczywiście, że Rebis! Od kiedy zaczęłam nieco świadomiej patrzeć na książki uwielbiam ich, choć nawet w przypadku fantastyki wydają tak olbrzymi wachlarz literatury, w tak różny sposób, że nie da się ich jednoznacznie ocenić.
Ich krój czcionki podobny jest zazwyczaj do tego stosowanego przez SuperNową i przez to naprawdę mi odpowiada. Same wydania wypadają dość różnorako: większość książek wygląda porządnie, ale nie każda jest doskonała. Na przykład trylogia „Imperium” ma tak białe kartki, że w słońcu po prostu nie da się jej czytać. Na szczęście ich nowsze pozycje, które mam u siebie – „Czerwień” i „Problem trzech ciał” wypadają naprawdę dobrze. Eleganckie okładki, ładny krój czcionki, skrzydełka... Ja więcej nie potrzebuje.
Nie potrzebuje... a dostaje! To Rebis ma prawa autorskie do książek Franka Herberta, czy Philipa K. Dicka. I w żadnym razie tego nie marnuje. Już parę lat temu na rynku pojawiła się „złota” i „srebrna” seria z tymi klasykami w roli głównej i obydwie szczerze uwielbiam. Książki w grubych oprawach, z ilustracjami, na kredowym papierze... ich się nie da nie uwielbiać.
Rebis jest jednym z wydawnictw, które bardzo sobie cenię i cały czas chce więcej i więcej pozycji od nich.

Na sam koniec kolejny duży wydawca, który dla fantastyki robi nie mało. Wydawnictwo Mag zajmuje się głównie zagranicznymi fantastami.
Słyną chyba przede wszystkim z wydawania Uczty Wyobraźni: serii książek w twardych oprawach, do których nie robią dodruków. Zwykle jest to literatura z wyższej półki, która zmusza do myślenia i ruszenia wyobraźni właśnie. To książki kolekcjonerskie, z których chętnie miałabym wszystkie, choć nie powiem, bym te wydania uwielbiała. Jednak bialutki papier nie jest moim ulubionym.
Wydają takich twórców jak Graiman, Paolini, Sanderson, czy Simmons. Jeśli lubicie fantastykę, nie sposób obok niego przejść obojętnie, choć mam pewne zastrzeżenia do wielu ich wydań samych w sobie.
Cenię je sobie i zapewne jeszcze niejedną książkę od nich kupię. Poza tym podobno Mag ma całkiem dobre ceny...


Jak to wygląda u Was? Wybieracie książki po wydawnictwach? Jakie serie zbieracie?

czwartek, 23 listopada 2017

Ukryty kwiat: Romans w powojennej Japonii


Rodzina Josui wróciła do Japonii pięć lat temu: młoda Azjatka wychowała się w Ameryce, jednak przez wybuch wojny musiała opuścić kraj, w którym przyszła na świat. Jej ojciec robi wszystko, by stać się godny swojego ojczystego kraju i planuje wydać córkę za mąż zgodnie z tamtejszymi zwyczajami. Serce Josui wybrało jednak inaczej: zabiło mocniej tylko dla Allena, młodego amerykańskiego oficera.

Tytuł: Ukryty kwiat
Autor: Pearl S. Buck
Tłumaczenie: Magdalena Jędrzejewska
Liczba stron: 256
Gatunek: powieść obyczajowa
Wydanie: Muza, Warszawa 2009

„Ukryty kwiat” to już moje piąte spotkanie z twórczością Pearl S. Buck. Choć niezbyt znana w Polsce, autorka po raz kolejny mnie nie zawiodła. Jak jednak mogłoby być inaczej, skoro w końcu to laureatka Nagrody Nobla, którą zdobyła za swoją trylogię „Ziemski Dom”?
Im starsza jestem, tym bardziej doceniam styl autorki. Pisze dojrzale, kobieco i poetycko – ale nie nadzwyczaj lekko. Przy tym mimo wszystko nie przesadza z ilością opisów i wie, kiedy przestać, by nie zburzyć harmonii swojej pracy. Dzięki temu powieść czyta się naprawdę przyjemnie.
Choć „Ukryty kwiat” zapowiada romans to tak naprawdę nie on jest tu najważniejszy. Autorka skupia się nie na relacji między młodymi ludźmi, która wypada stosunkowo naiwnie, a na reakcjach ich rodzin i otoczenia. Dzięki temu mamy okazję doskonale wczuć się zarówno w japońskie, jak i amerykańskie realia w powojennym świecie, które wcale nie były zbyt kolorowe. Kraj kwitnącej wiśni był okupowany przez USA, ich stosunki były bardzo napięte, a mieszkańcy niemal nienawidzili się wzajemnie. Dlatego to właśnie oni, obywatele, stanowili największą przeszkodę w przypadku mieszanych związków.
Główną bohaterką powieści jest zdecydowanie Josui – to wokół niej kręci się dosłownie wszystko i to ją najczęściej obserwujemy. To delikatna dziewczyna, która sama nie wie, gdzie przynależy: chce czegoś, ale jeszcze nie zdecydowała czego. Na przestrzeni powieści można bez problemu zobaczyć jak dorasta: jak przeżywa swoją pierwszą miłość, bunt wobec rodziców i swojego pochodzenia, a potem jak powoli, stopniowo się z tym godzi. Jej ukochany, Allen, również jest wyraźnie zarysowany, jednak w jego przypadku trudno dostrzec jakąś większą przemianę. To nie on jest tematem „Ukrytego kwiatu”.
Zakończenie raczej nie nazwałabym wesołym: jest słodko-gorzkie, bardzo życiowe i w gruncie rzeczy prawdziwe. To jeden z elementów, który czyni tę powieść tak niezwykłą.
U Pearl S. Buck bardzo cenię sobie jej fascynację i pasję wschodem. Szanuje tamtejsze kultury, nie obraża ich i nie próbuje w nie ingerować, pokazując, że to amerykański sposób myślenia jest lepszy. Nie próbuje nikogo przekonywać do jakichkolwiek racji, skupiając się na perypetiach rodzinnych głównych bohaterów, w tle przemycając tamtejsze zwyczaje.
Podejrzewam, że zupełnie młodych czytelników „Ukryty kwiat” po prostu znudzi. Ale każdemu zainteresowanemu serdecznie polecam tę powieść. To dobrze napisana, piękna historia, która mimo wątku miłosnego sprawdzi się zarówno jako lektura dla pań, jak i panów, pozwalając czytelnikowi poznać powojenną Japonię i USA od podszewki.

* * *

Widziałem tyle okrucieństwa, że jedynym sposobem, dzięki któremu będę mógł przetrwać to życie, jest upór w życzliwości.

Fragment „Ukrytego kwiatu” Pearl S. Buck


wtorek, 21 listopada 2017

Warkot: Fantastyczne morderstwa w powojennym Wrocławiu

Początek lat 50. XX wieku. We Wrocławiu zaczyna panoszyć się seryjny morderca. Przypadkiem w sprawę zostaje wmieszany student, Jan Warkot. Razem ze swoim kolegą z pracy, porucznikiem milicji oraz pewnym specyficznym starszym panem zaczyna badać jej tropy.

Fantastyka mnie prześladuje. Sięgając po „Warkot” Jarosława Rybskiego byłam przekonana, że to po prostu retrokryminał. Dopiero w trakcie odkryłam, że jednak ma w sobie sporo z urban fantasy! Mimo tego, ten wątek śledczy wysuwa się w powieści na pierwszy plan, dlatego nawet osoby, które fanami nierealistycznych wątków nie są, mogą powieścią się zainteresować.
Tytuł: Warkot
Autor: Jarosław Rybski
Liczba stron: 384
Gatunek: kryminał, urban fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2017
„Warkot” to debiut literacki. Tego jednak po powieści nie widać, z dość prostej przyczyny: Jarosław Rybski jest tłumaczem i z książkami pracuje od dawna. Lecz choć to powieść przyjemna, nie uważam, by była idealna.
To, co od razu rzuciło mi się w oczy to styl autora, który dobrze oddaje klimat, jaki mógł panować w latach 50.: niezbyt przyjazny, dość mroczny i brudny, przepełniony propagandą. Naprawdę dobrze łączy się z tematyką, zwłaszcza, że opisy powojennego Wrocławia odgrywają w „Warkocie” dość dużą rolę.
No i właśnie... tu zaczyna się mój drobny problem z tą powieścią. Jarosław Rybski niewątpliwie ma dużą wiedzę na temat swojego miasta i same realia oddaje bardzo wiarygodne. Trudno nie uwierzyć w to, co nam przedstawia, zwłaszcza, że podaje nawet nazwy istniejących ówcześnie lokali. Z tym, że zwłaszcza na początku powieści, miałam wrażenie, że tej ekspozycji jest po prostu za dużo. Wręcz pod nos dostajemy wiele informacji, w tym także te, które dotyczą zagadki postawionej przed bohaterami. W niektórych momentach tych opisów mogłoby być po prostu mniej, albo mogłyby zostać nieco inaczej rozłożone.
Pod względem fabularnym dostajemy kryminał, który jednak nie jest typową powieścią detektywistyczną. Nie mamy tu wielu tropów i poszlak, za którymi możemy podążać. Dość szybko dowiadujemy się, „kto zabił” i obserwujemy bohaterów, którzy próbują coś z tym fantem zrobić. Przy okazji pojawiają się oczywiście różne trudności, nowe fakty i stopniowe rozwijanie wątku fantastycznego. Nie jest to zły zabieg, ale po prostu ten, kto liczy na stopniowe rozwiązywanie zagadki, jak to jest na przykład u Agaty Christie, może się na tej lekturze nieco zawieść.
Wątek fantastyczny nie jest jednak nadzwyczaj kreatywny. Nie chce tu zbyt wiele zdradzać, ale po prostu porusza się po dość typowych schematach i raczej sam w sobie nie zaskakuje. Ale w końcu to ta kryminalna część powieści miała być wyraźnie na pierwszym planie: tak naprawdę można by go spokojnie podmienić na cokolwiek innego, bardziej realistycznego, a dzięki takiemu dodatkowi historia ma większą szansę czymś czytelnika zaskoczyć.
Muszę pochwalić pokazanie propagandy w powieści: tego, jak młodzi ludzie głęboko wierzą w to, co słyszą i tego, jak stopniowo uczą się, że to, co słyszą nie jest do końca prawdziwe.
Przy tym wszystkim chociaż to jest dobrze skonstruowana i nieźle napisana powieść to... osobiście nie poczułam się jakoś szczególnie zaangażowana w przedstawioną historię. Postacie i ich relacje po prostu sobie istniały, a sama zagadka niczym szczególnym mnie do siebie nie przyciągała. Niemniej, nie kryminały po prostu zwykle nie porywają i są dla mnie jedynie przerywnikiem dla innych historii, dlatego możliwe, że to w tym tkwi mój problem.
„Warkot” jest naprawdę bardzo dobrym debiutem. Nie jest doskonały, ale już sam klimat opowieści zasługuje na uwagę. Jeśli więc tylko interesuje Was zagadka kryminalna z odrobiną fantastyki, której akcja rozgrywa się w powojennym Wrocławiu istnieje spora szansa, że to właśnie będzie dobra lektura dla Was.

* * *

Kiedy mijała gąszcz rododendronów, zauważyła coś dziwnego. Ktoś podrzucił, albo zgubił skórzaną teczkę zapinaną na dwie klamry. Podeszła bliżej i dostrzegła wystającą z krzaka nogę. Nogę w męskim bucie, brunatnej skarpetce, z podciągniętą do połowy łydki nogawką.
„Ach, te pijaki” – pomyślała odruchowo, bo dość często widywało się zapóźnionych balowiczów, którzy ucinali sobie drzemkę pod chmurką.
Kiedy przyjrzała się dokładniej nodze, spostrzegła, że jest nienaturalnie sina. Odskoczyła. Nie może być. Rozgarnęła gałęzie i zamarła.

Fragment „Warkotu” Jarosława Rybskiego

niedziela, 19 listopada 2017

Pogadajmy o książkach IV: Szykujcie się na konkurs!

 
Po raz kolejny w poniedziałek o godzinie 20:00 na antenie Radia MORS będziecie mogli wysłuchać Raportu Literackiego, który współtworzę. Tym razem poruszymy dość ciekawy temat, bo porozmawiamy sobie o książkach, w którym dużą rolę odgrywa mafia. Jeśli nie zdążycie wysłuchać nas w poniedziałek, zapraszam we wtorek: o godzinie 14:00 będziecie mogli usłyszeć powtórkę.

To nie wszystko! W trakcie tej audycji organizujemy konkurs! Dzięki Wydawnictwu Dolnośląskiemu mamy do rozdania trzy egzemplarze książki „Byłem gangsterem” Greka, dlatego tym bardziej zapraszam do słuchania. Oczywiście o samej książce powiemy coś więcej w trakcie audycji.

sobota, 18 listopada 2017

Paradyzja: Poznajcie Polaka, który przerósł Orwella!


Paradyzja to kraj mlekiem i miodem płynący: raj, choć nie na Ziemi, a na orbicie niebezpiecznego Tataru. Niestety, ta kolonia raczej nie przepada za jakimikolwiek kontaktami z zewnątrz i niełatwo się dostać do jej wnętrza. Po dziesięciu latach od poprzednie wizyty Ziemianina, zgodę dostaje Rinah, młody literat, który planuje napisać powieść na jej temat.

To nie jest zwykła powieść! Dla świata fantastyki „Paradyzja” była – można by rzec – przełomowym dziełem. To dzięki niej nagroda im. Janusza A. Zajdla właśnie tak się nazywa: gdy w 1985 roku Nagrodę Fandomu Polskiego wręczano po raz pierwszy, zdobyła ją właśnie ona, wręczona pisarzowi pośmiertnie. Choćby dlatego każdy zainteresowany tematem powinien się z nią zapoznać. Nie jest to jednak jedyny powód: „Paradyzja” to literatura z naprawdę wysokiej półki, w niczym nieustępująca orwellowskiemu „Rokowi 1984”, którą po prostu warto znać.
Mimo że mamy do czynienia z antyutopią, „Paradyzja” to powieść dość przystępna. O ile Orwell potrafi zmęczyć i przytłoczyć, tak styl Zajdla jest jednocześnie jasny, klarowny i interesujący. Czytając, czułam lekkość w jego piórze. To autor, który wiedział, jak pisać: i zdecydowanie robił to dobrze!
Kolejną przewagą Zajdla nad Orwellem jest... jego pochodzenie. Nie mam oczywiście zamiaru dyskryminować wielkiego Brytyjczyka! Po prostu dla Polaka wizja Zajdla będzie dużo bliższa. Bardziej „swojska”. A przy trudnych tematach to zdecydowanie duży atut.
Tytuł: Paradyzja
Autor: Janusz A. Zajdel
Liczba stron: 196
Gatunek: antyutopia
Wydanie: SuperNowa, Warszawa 2004
No ale może skończmy z tymi porównaniami. W końcu poza tematyką „Paradyzja” nie ma aż tak wiele z „Rokiem 1984” wspólnego. W porównaniu do niej jest o wiele prostsza fabularnie, bo na historii wcale się nie skupia. Ta jest wręcz wyjątkowo prosta: Rinah przybywa do obcego sobie świata i go poznaje, razem z nami, czytelnikami. Powoli, spokojnie. Bez nadmiaru akcji i szaleństw. Zajdel skupił się na przedstawianiu nam mechanizmów świata, ale... moim zdaniem bardzo dobrze wybrał. Bo jego wizja przyszłości jest bardzo ciekawa i wciągająca, chociaż dzisiaj może już niekoniecznie innowatorska. W „Roku 1984” mamy jednak nieco bardziej rozwiniętą tą część.
Budowanie napięcia Zajdel także zdecydowanie opanował. Nie będę oszukiwać: zwykle mam gdzieś to, co stanie się z postaciami. Nie w tym wypadku! Wyjątkowo, naprawdę bałam się o to, co się stanie z Rinahem, który przecież nie jest nauczony życia w Paradyzji, a którego obowiązują dokładnie te same zasady co jej obywateli.
Zdecydowanie podobało mi się to, że początkowo mamy naprawdę wrażenie, że Paradyzja to dobrze działający, przemyślany świat. Ma swoje ograniczenia, owszem! Ale wydaje się logiczne, że kolonia orbitalna powinna działać inaczej, niż zwykła planeta. Dopiero stopniowo jako czytelnicy odkrywamy, że coś tu jednak nie gra, że coś tu jest nie tak... dzięki czemu naprawdę skupiamy się na tekście.
Kolagen, którym porozumiewają się mieszkańcy Paradyzji to też niezwykle ciekawa sprawa. Ciekawa i jednocześnie w pewnym sensie nieco humorystyczna, choć wole nie zdradzać więcej, tak, byście nie tracili zabawy z poznawania świata Zajdla.
Muszę przyznać, że nie narzekam też na zakończenie, które wypada... zaskakująco zwyczajnie. Zwyczajnie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Gdybym miała wybrać, czy to Orwell, czy Zajdel powinien znaleźć się na liście lektur (zakładając, że obydwaj nie mogą się tam znaleźć) zdecydowanie postawiłabym na polskiego autora. Jego „Paradyzja” to naprawdę kawałek dobrej literatury z wysokiej półki, którą absolutnie każdy powinien poznać.


 * * *

Prawa jednostki są u nas w pełni respektowane! Na przykład ja posiadam aktualnie około półtorej j e d n o s t k i, a ci, których wysyła się do pracy na Tartar, mogą posiadać po pół i mniej... To chyba jasne, że na p ó ł jednostki ludzkiej przypada p o ł o w a praw i przywilejów!'
Fragment „Paradyzji” Janusza A. Zajdla

piątek, 17 listopada 2017

Książki, które warto znaleźć w bibliotece


Nie czytam od wczoraj: jako dziecko, czy nastolatka też poznawałam sporo książek. Nic dziwnego, że część z tych, które wtedy uwielbiałam, dziś są po prostu niedostępne. Niemniej, niektóre z nich dalej sobie cenie. Choć w blogsferze pojawiają się rzadko (jeśli w ogóle), a w księgarni ich raczej nie znajdziecie to zapraszam: może niektóre z tych powieści Was zainteresują i może akurat będą w Waszej bibliotece. Oczywiście, większość z nich to literatura dziecięco-młodzieżowa, ale wiem, że wielu z Was za takową przepada.


„Król złodziei” Corneli Funke



Po śmierci matki dwójka braci ucieka od wrednej ciotki i kieruje się ku Wenecji: miasta, które kochała ich matka. Tam znajduje ich król złodziei, który przygarnia ich pod swoje skrzydła.

Ta książka, to jedyny audiobook, jaki „przeczytałam” ­– nie potrafiłam jej nigdzie znaleźć i tylko w ten sposób mogłam się z nią zapoznać. Osobiście uwielbiam tę powieść: to magiczna historia, dzięki której zakochałam się w Wenecji, co zostało mi do dzisiaj.  Oczywiście, jak na literaturę dziecięco-młodzieżową jest nieco naiwna, ale naprawdę to po prostu jest prześliczne.




„Princetta i kapitan” Anne-Laure Bondoux


Malwa, następczyni tronu, nie chce go objąć i nie ma zamiaru wychodzić za mąż wbrew swej woli. Dlatego ucieka z pałacu drogą morską. W ślad za nią zostaje wysłana załoga, która ma sprowadzić królewnę do domu.

Trafiłam na tę książkę w podstawówce i wtedy zupełnie mnie zaczarowała: podróż, przygoda i bardzo delikatnie zarysowany wątek romantyczny w pełni do mnie przemówił. To high fantasy, stworzone z myślą o tych starszych dzieciach, czy też prawie młodzieży. Bardzo chciałabym przeczytać ją jeszcze raz, ale... wydaje mi się, że zdania bym nie zmieniła. Jeśli więc szukacie czegoś takiego, albo macie dzieci, czy młodsze rodzeństwo polecam sprawdzić, czy Wasza biblioteka ma swój egzemplarz tej książki.



„Narzeczona Fabiana” Margit Sandermo


Gdy na tronie zasiada słaby psychicznie książę, młoda i inteligentna Bianka dostaje bardzo odpowiedzialną rolę: ma zostać jego żoną i dopilnować, by do władzy nie doszedł hrabia-tyran.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie tę książkę czytałam, ale... jeśli szukacie czegoś przyjemnego w czytaniu, z nutką intrygi i przygody oraz delikatnym romansem warto sprawdzić tę pozycje. Czytało mi się ją jak lekką fantastykę i wielokrotnie do niej wracałam. A że nie jest to powieść młodzieżowa to niezależnie od wieku możecie spróbować ją sobie sprawdzić.





„Gobelin” Henry’ego N. Neffa 


Max pewnego dnia trafia na tajemniczy, celtycki gobelin, który prowadzi go wprost do szkoły magii. W niej odkrywa swoje niezwykłe zdolności i poznaje przeznaczenie, przed którym nie ma odwrotu.

Obecnie podobnych książek mamy bardzo dużo: uzdolnione dziecko, uczy się magii, aby zwalczać zło. Wiem jednak, że zwolenników takiej literatury nie brakuje i jeśli to jest to, co lubicie, tę serię warto sprawdzić: być może nie jest doskonała, ale ja te kilka lat temu całkiem dobrze się przy niej bawiłam.




„Włóczęga” Kathe Koji


Reachel pracuje jako wolontariuszka w schronisku dla psów. Gdy trafia do niego półdzika suka collie, dziewczyna postanawia ją uratować.

Nie raz i nie dwa wspominałam Wam o tej książce, ale zrobię to jeszcze po raz kolejny. Lubicie zwierzęta? Lubicie powieści młodzieżowe? Jeśli tak – szukajcie i bierzcie się do czytania. Zwłaszcza, że to bardzo krótka powieść, która nie zajmie wam wiele czasu.





„Tajemnica rajskiego wzgórza” Elizabeth Goude


Do Księżycowego Dworu, starej i pięknej posiadłości, przybywa Marynia, dziewczynka odkrywa, że okolica skrywa tajemnice, w której dużą role odgrywa biały konik.

Ta powieść to po prostu dziecięca magia.  To książka przesycona baśniowością , która powinna spodobać się każdej dziewczynce, która lubi czytać. Nawet, jeśli nie jesteście już dziećmi, warto zwrócić na nią uwagę.





„Kroniki Świata Wynurzonego” Lici Torsi


Nihal wyróżnia się na tle sowich rówieśników przez inny kolor włosów i oczu.  Od lat marzy, by uczyć się w Akademi Jeźdźców Smoków, jednak jest dziewczyną, a takich tam po prostu nie przyjmują. Jej opiekun wysyła ją jednak, by poznała podstawy magii, ucząc się u swojej ciotki.

Jeśli lubicie młodzieżowe high fantasy, przygodę, wielkie przyjaźnie i smoki – ta trylogia jest dla Was. Osobiście nawet po latach bardzo ją sobie cenie. To po prostu przyjemna historia: jedyne, co mnie w niej bolało, to polskie nazwy krain, które były stosunkowo stereotypowe. Poza tym jednak nawet wątek romantyczny wypada bardzo naturalnie i uroczo.


Nomida zaczarowane-szablony