sobota, 31 grudnia 2022

Opowieści sieroty. Tom 1: Jedna z najtrudniejszych książek, jakie przeczytałam

W ogrodach sułtana mieszka ciemnowłosa sierotka. Dziewczynka budzi powszechny przestrach. Młody książę, wiedziony przez ciekawość, odnajduje ją i zaczyna wsłuchiwać się w opowiadane przez nią historie.



Już chyba dawno żadna książka nie przyprawiła mnie o ból głowy. To udało się dopiero tomowi pierwszemu „Opowieści sieroty”, książki napisanej przepięknym stylem, której konstrukcja wymaga jednak pełnego skupienia w trakcie czytania. Inaczej, niestety, da się wyjątkowo łatwo pogubić w samej historii.

Teoretycznie głównymi bohaterami powieści jest tytułowa sierotka oraz młody książę, jednak tak po prawdzie, nie ma ich tu zbyt dużo. Stanowią przerywnik, główną rzeczywistość, prawdę i trzon. Opowieści zaś są baśniami, legendami, które mogą zwierać w sobie prawdę, ale nie muszą i to czytelnik samodzielnie musi uznać, czy traktuje je jako legendy świata przedstawionego, czy jako faktyczne wydarzenia.

Opowieści sieroty. Tom 1
Catheryne M. Valente
wyd. Mag, 2009

Trudność polega na tym, że w tej powieści o szkatułkowej konstrukcji opowieść rodzi opowieść. Bohaterka coś opowiada, a następnie jej bohaterowie opowiadają kolejne historie sobie nawzajem, bohaterowie opowieści bohaterów opowiadają następne itd. To wszystko oczywiście łączy się ze sobą, tworząc jedną, pełną historię, jednak taka konstrukcja wymaga pełnego skupienia i pamiętania, kto, gdzie i w jakim momencie zaczął opowiadać którą opowieść. Na szczęście fragmenty książki podzielone są na naprawdę krótkie rozdziały i to troszeczkę ułatwia przyswajanie całości.

Styl autorki, Catherynne M. Valente, jest absolutnie przepiękny. Baśniowy i epicki, choć chwilami również żartobliwy, i to w bardzo współczesnym sensie. Jednocześnie autorka nie raz sięga po prostu do mitologii, innym razem bawi się absurdem (choć w akceptowalnym dla mnie stopniu: nie lubię go za bardzo), łączy różnorodne historie i wierzenia, tworząc swoją własną historię, co sprawia, że również nie jest najłatwiejszy. Mnie to nie przeszkadza, ale warto pamiętać o tym jeszcze przed lekturą. 

Bohaterka opowiada na łamach tego tomu (jednego z dwóch) dwie opowieści. Przyznaję, że pierwsza podobała mi się dużo bardziej. Być może dlatego, że przy drugiej czułam już trochę zmęczenie samą formą. Pierwsza zaś rozpoczyna się od opowieści o księciu, który wyruszył na wyprawę i zabił gęś starej kobiety… a potem zaczęły się dziać rzeczy. Takie pełne magii, dziwnych stworzeń i najróżniejszych przygód.

Żałuję trochę, że tak niewiele jest tu tych teoretycznie głównych bohaterów, bo osobiście naprawdę ich polubiłam. Brakowało mi szczególnie jakiegoś podsumowania pod koniec opowieści, jakiejś puenty, która podsumowałaby ich linię czasową, ale podejrzewam, że to dostanę w drugim tomie, który już czeka na mnie na półce.

Chociaż pewnie jeszcze trochę sobie poczeka, bo nie oszukujmy się, czuje się po prostu trochę zmęczona prozą Valente. Niemniej, wszystkim zainteresowanym polecam sprawdzić, bo to kawałek ciekawej literatury, która po prostu zasługuje na uwagę.


 


wtorek, 27 grudnia 2022

Cyberpunk girls: czy wychodzi ponad przeciętność?

Jako że w ostatnim czasie stałam się małym zbieraczem antologii, „Cyberpunk girls” również musiały wpaść w moje ręce. Przyznaję, stało się tak głównie przez Martynę Raduchowską, która napisała do tego zbioru dwa teksty, a którą po prostu bardzo lubię jako pisarkę. Niestety, muszę z przykrością stwierdzić, że docierające do mnie mieszane opinie były jak najbardziej uzasadnione.

Cyberpunk girls
antologia wielu autorów
wyd. Uroboros, 2020

Poza Raduchowską w tym zborze znajdują się opowiadania Magdaleny Kucenty (nieznana mi autorka), Jagny Rolskiej (znana mi z jednego opowiadania), Krystyny Chodorowskiej (znana mi ze słyszenia), Gabrieli Palniki (nieznana dla mnie) i Agaty Suchockiej. Nie ma tu więc żadnego szczególnie dużego nazwiska ani pod względem popularności, ani jakości potwierdzonej nagrodami. Oczywiście to nie może skreślać antologii: o to w nich chodzi, aby móc poznać nowych autorów. Niestety, ten brak choćby jednego wybitnego jakościowo nazwiska był tu dość mocno widoczny.

Martyna Raduchowska dostarczyła dwa opowiadania: dłuższe i krótsze. „Heartbyte” jest solidnym, rozrywkowym tekstem, który czytało mi się naprawdę nieźle. Niemniej, nie wychodzi poza ten pułap, podobnie jak krótszy „Mindblow”. Lubię pomysły tej autorki, lubię jej styl, mam do niej ogólną słabość, ale to nie są teksty na tym najwyższym fantastycznym poziomie (choć solidną rozrywkę zawsze chętnie przyjmuje, coby nie było wątpliwości).

Tekstem z dobrym potencjałem było „Dotknąć ciemności” autorstwa Chodorowskiej i Paniki. To opowiadanie kryminalne, ze światem, który ma potencjalnie ciekawy background. Z tym że wydało mi się zbyt chaotyczne. Miało dobre i wciągające sceny bądź pomniejsze sekwencje, nie brakowało w nim interesujących pomysłów, ale sprawiało wrażenie niedopracowanego.

Poza tymi właściwie dwoma tekstami (krótszy tekst Raduchowskiej traktuje trochę jak bonus) żadne z opowiadań nie rzuciło mi się pozytywnie w oczy. Były albo przeciętne, albo poniżej i wręcz szkoda tracić czasu na rozpisywanie się o nich. Niestety. 

Cieszy mnie każda antologia, która ukazuje się na polskim rynku. Takie zbiory pozwalają oddać głos pisarzom, pozwalają porównać różnorodne koncepcje i cieszyć się wspólnie dobrymi historiami. Niemniej, stworzenie dobrego zbioru nie jest też proste, z czego w pełni zdaje sobie sprawę. Tu niestety nie do końca się to udało.



piątek, 23 grudnia 2022

Tajemnica godziny trzynastej: Nina w nieco post-apokaliptycznej odsłonie

Nina wyrusza wraz z przyjaciółmi na ferie. Niestety, sprawy nie idą najlepiej, bo nastolatka budzi się, nie pamiętając zupełnie nic. Co wydarzyło się w niewielkim miasteczku w górach i o co chodzi z tajemniczą godziną trzynastą?



Pierwszy tom był nieco nudny, drugi – wyjątkowo klimatyczny i naprawdę mocny, a trzeci… cóż, był dobry i solidny, choć jednak od drugiego nieco słabszy. „Tajemnica godziny trzynastej” Anny Kańtoch to ostatni tom cyklu o Ninie, ponieważ wydawca postanowił, że nie będzie publikował kolejnych. A szkoda, bo to naprawdę unikatowe powieści, zaś zakończenie tego tomu wyraźnie sugeruje, że kontynuacja miała się pojawić.

Tajemnica godziny trzynastej
Anna Kańtoch
wyd. Uroboros, 2018
Cykl Tajemnica diabelskiego kręgu, t. 3

Bez wątpienia ta część tematycznie jest po prostu lżejsza, bo zniknął bat pod postacią komunistów, którzy po prostu są gotowi w każdej chwili skrzywdzić dzieci i faktycznie to robią. Dostajemy tutaj dosyć prostą historię kryminalną, z ograniczoną ilością bohaterów, ale za to taką, która odrobinkę zahacza o klimaty typowe dla post-apo. Być może nie mamy tu jakiegoś końca świata, ale Nina w tym tomie musi poradzić sobie w opuszczonej miejscowości, co oznacza m.in. szukanie zapasów, które jeszcze się nie zepsuły. To daje tej części taki fajny, moim zdaniem, twist.

Poza tym w tej części odkryłam, że moim ulubionym bohaterem ze wszystkich trzech tomów jest Lis. To postać dorosłego mężczyzny, która pojawiła się po raz pierwszy w tomie poprzednim i generalnie pojawia się na trzecim planie. Nie ma go więc zbyt dużo, ale to po prostu całkiem solidny charakter. Człowiek, który wie, że czasem należy postępować niekoniecznie zgodnie z ogólnie przyjętą moralnością, tak aby uzyskać najbardziej moralny efekt. To byłby doskonały główny bohater dla powieści kryminalnej i naprawdę trochę żałuje, że Kańtoch nie zrobiła właśnie z niego pierwszoplanowej postaci. 

No ale cóż: to w gruncie rzeczy powieść dla młodzieży. Chociaż dalej uważam, że ta autorka ma trochę zbyt dobry warsztat i zbyt specyficzną wrażliwość na taką prozę. Ona jest po prostu zbyt „inna”, by mogła szturmem podbić serca „wszystkich nastolatków”. 

Kańtoch to naprawdę dobra polska pisarka fantastyki, która potrafi napisać różnorodne historie na wysokim poziomie. „Tajemnica godziny trzynastej” to dobra kontynuacja interesującego cyklu i pozostaje mi tylko żałować, że kolejnych tomów przynajmniej na razie nie będzie. 

Na koniec muszę jednak dodać, że każdy tom to osobna, zamknięta historia, która dzieje się w ramach większej opowieści. Dlatego, choć da się wyczuć, że całokształt nie został domknięty, to konkretna fabuła danego tomu zawsze jest domykana. Z tego powodu nie widzę przeszkód, by mimo niedokończonego cyku, sięgnąć po te trzy tomy.


poniedziałek, 19 grudnia 2022

Wampirologia. Prawdziwa historia upadłych: książka-zabawka warta uwagi

 

Nie sądziłam, że taka książka kiedykolwiek trafi w moje ręce… a jednak! Czekając w grudniu 2021 na pociąg do domu, wycieczka do księgarni skończyła się tym, że opuszczałam ją z „Wampirologią. Prawdziwą historią upadłych” w ręku. Akurat była na promocji, a zauroczyła mnie swoją formą, więc uznałam: dlaczego nie?

Wampirologia. Prawdziwa historia upadłych
Nicky Raven
Wydawnictwo Debit, 2012

W teorii to książka-zabawka dla dzieci. W praktyce mam wrażenie, że i dorosły fan fantastyki może się przy niej dobrze bawić. O co chodzi z tym tytułem? To książka z różnorodnymi wklejkami, ukrytymi elementami i „ręcznie” pisanymi listami, która stanowi podręcznik do wampirologii z komentarzami kogoś, kto na te wampiry natrafił. 

Oczywiście treść to tylko pewne ciekawostki, wybrane przez twórcę bądź twórców cechy, które następnie zostały zebrane w całość i raczej nie należy tego traktować na poważnie. Ale jednocześnie… ta książka to naprawdę kawał dobrej zabawy. Samo jej przeglądanie, szukanie ukrytych treści i dotykanie różnych tekstur jest po prostu interesujące. Dlatego to może okazać się świetna książka np. dla nauczyciela wczesnoszkolnego, który w trakcie wydarzenia typu Halloween pokaże uczniom coś innego i ciekawego.

Dla dorosłych książka sprawdzi się wcale nie gorzej, choć tu już można zauważyć pewnie niedociągnięcia. To może być dobry dodatek na sesje RPG, szczególnie jeśli prowadzicie wampirzą kampanię. Niestety, po prostu niektóre wklejki nie są najlepszej jakości. Metalowe elementy to kawałki wypukłego papieru, kule do broni to plastikowe koraliki itd. Niemniej, rozumiem, że jest to kwestia masowej produkcji, ostatecznej ceny i celu tej książki: tytuł dla dzieci nie może być przecież w żaden sposób groźny.

Niemniej, w dalszym ciągu książka może bawić, a przy okazji może stanowić doskonałą inspirację, np. do stworzenia własnego dziennika łowcy wampirów z dopracowanymi wklejkami. Ba, to może być dobry pomysł i dla dzieci, i dla dorosłych!

Trudno jest o niej napisać właściwie cokolwiek więcej, zważając na to, że treść, choć przyjemna w przyswajaniu, jest po prostu dobrą zabawą. Ona nie próbuje udawać, że tak faktycznie jest, że treści o wampirach to naukowo zbadane dane. Ale dla mnie była i jest po prostu ciekawym elementem kolekcji, który podoba się każdemu, komu ją pokazuje!



czwartek, 15 grudnia 2022

Triumf Endymiona: nie wiem, co Simmons sobie myślał

Raul spędził z Eneą cztery spokojne lata na Starej Ziemi. Szesnastoletnia dziewczyna zdradza mu jednak, że muszą ponownie wyruszyć w podróż. Tym razem jednak konieczne będzie rozdzielenie się. W tym czasie armia Paxu próbuje ich odnaleźć i zabić.


Triumf Endymiona
Dan Simmons
wyd. Mag, 2018
Cykl Hyperion, t. 4
Gdy zaczynałam czytać „Hyperiona”, nawet nie przypuszczałam, jak kiepsko skończy ten cykl. Już „Endymion” nie wypadał najlepiej, ale „Trium Endymiona” jest nie tylko ogólnie kiepską powieścią, ale również jej główny wątek sprawia, że myślę o tej dylogii ze sporą dawką obrzydzenia. 

Zacznijmy może od tej kwestii, bo ona po prostu dla mnie przysłania wszystkie inne elementy książki. [Możliwe SPOILERY] W tej dylogii Dan Simmons przedstawia niczym swoją największą fantazję coś, co dziś określamy mianem child groomingu. Już w tomie pierwszym relacja Raula i Enei sugerowała, że pomiędzy 12-latką, a prawie 30-letnim pojawia się coś więcej, niż tylko przyjaźń, ale gdy ona ma lat 16, jego myśli coraz częściej zbaczają na tory romantyczne, zaś gdy w wyniku podróży kosmicznej ona starzeje się o 5 lat, a dla niego mijają 4 miesiące (z czego większość przespał) nie ma żadnego zawahania, aby po prostu się z nią przespać. A to wszystko przedstawione jest w najlżejszy i niefrasobliwy sposób, z dość dokładnym opisem zbliżeń. 

Twórca ma prawo pisać o wszystkim. Jednakże jeśli w taki sposób przedstawia naprawdę okrutną zbrodnię, tworząc na jej bazie fantazję i to na niej opierając bazę fabularną książki (choć to NIE byłoby potrzebne: po prostu narrator skupia się na tej relacji) to osobiście zaczynam żałować, że dopiero co zamówiłam jego kolejną powieść…

Jeśli to jest już wyjaśnione, przejdźmy do innych, jednak mimo wszystko dla mnie pomniejszych kwestii. „Triumf Endymiona” jest ponownie przegadaną powieścią przygodową, w której dzieje się niemal dokładnie to samo, co w tomie pierwszym. Jedynie autor dodaje trochę pseudofilozoficznej narracji, która przy tym, jak wyglądały dwa pierwsze tomy, brzmi naprawdę… słabo. Simmons niczego nie wyjaśnia w sposób satysfakcjonujący. 

Paradoksalne jest dla mnie to, że o ile wątek Raula czytało się płynnie, o tyle fragmentu z innych perspektyw były dla mnie już po prostu męczące. Na jakimś etapie w ogóle przestałam interesować się otoczką, biorąc pod uwagę mój główny zarzut do tej książki. Simmons naprawdę NIE MUSIAŁ tworzyć żadnego romansu. Miał do wyjaśnienia masę wątków, wyjaśnił miernie co najwyżej część, a zamiast tego skupił się na naprawdę niesmacznych opisach, które sprawiały, że w trakcie lektury raczej myślałam o tym, czy autor nie powinien przypadkiem udać się na terapię.

Czuje się rozczarowana i zawiedziona. Naprawdę nie sądziłam, że tak ceniony cykl fantastyczno-naukowy może kończyć się w taki sposób…



niedziela, 11 grudnia 2022

Lód: przerobiona, nie przeczytana


Alternatywna rzeczywistość, w której świat został skuty lodem, a Polska nigdy nie odzyskała niepodległości. 1924 rok, Benedykt Gierosławski zostaje wysłany przez władze na Syberię, gdzie ma odnaleźć swojego ojca.



Do „Lodu” miałam trzy podejścia. Pierwsze na początku studiów, gdy przeczytałam ok. 300 stron. Drugie 2-3 lata później: dotarłam wówczas do 410 stron. I ostatnie, rok po ich zakończeniu, gdy książkę przerobiłam… ale nie mogę powiedzieć, że ją po prostu przeczytałam.

Miałam nadzieję, że do tej monumentalnej powieści Jacka Dukaja po prostu dorosnę. Jednak jak się okazało, mi po prostu najzwyczajniej w świecie proza tego autora nie do końca pasuje. I „Lód”, i „Imperium Chmur” to książki, których tak po ludzku nie lubię, nawet jeśli podziwiam umiejętności lingwistyczne autora.

Lód
Jacek Dukaj
wyd. Literackie, 2007

Bo bez wątpienia sam styl Dukaja w przypadku obydwu tych dzieł jest unikatowy. „Lód” jest stylizowany na mieszankę języka polskiego z okresu międzywojnia z rosyjskim (na moje oko), co z jednej strony utrudnia czytanie, zwłaszcza na początku, ale z drugiej wprowadza w unikatowy klimat. Sama baza koncepcyjna również bardzo mi się podoba. Dukaj wychodzi od prawdziwego wydarzenia i kreuje świat przedstawiony, o którym ja naprawdę chciałam czytać.

Mój problem polega jednak na tym, że dla mnie jego proza jest absurdalnie… nudna. Bo co z tego, że same koncepty są ciekawe, skoro fabuła skupia się na filozoficznych rozmowach bohatera z innymi postaciami, które szybko (dla mnie) stały się niestrawne i są ogółem trudne do przyswojenia? Wydaje mi się, że jeśli ktoś nie jest szczególnie zainteresowany fizyką i historią Polski z początku XX wieku to również, jak ja, może mieć po prostu problem z przyswojeniem tego wszystkiego.

Książka Dukaja sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać nad tym, gdzie leży granica pomiędzy artyzmem i grafomanią. Nie jestem przecież czytelnikiem, który nie sięga po trudniejsze książki. I choć mogę po prostu nie lubić i nie przyswajać stylu autora (bywa) to wiem, że od tej powieści wielu innych czytelników również się odbija. A mimo wszystko dzieła kultury tworzone są trochę po to, by były konsumowane, zaś Dukaj wyraźnie pisze przede wszystkim dla samego siebie.

Przerobiłam. Wystarczy. Raczej nie będę do książki wracać w celu głębszego zrozumienia treści. Wolę katować się powieściami, których czytanie sprawia mi choć trochę radości, a „Lód” był po prostu małą męczarnią.


środa, 7 grudnia 2022

Gwiezdny pył: komfortowa i urokliwa powieść drogi

Tristan żyje w miasteczku Mur, w którym znajduje się przejście do innego świata. Jest zauroczony w Victorii, która jednak nie jest nim zainteresowana. Jednak pod naciskiem chłopaka obiecuje, że zrobi dla niego wszystko, jeśli ten przyniesie mu spadającą gwiazdę. Tristan wyrusza więc w podróż do świata magii.



„Gwiezdny pył” Naila Gaimana to moje drugie spotkanie z powieścią tegoż twórcy. Poprzednie („Amerykańscy bogowie”) nie skończyło się najlepiej, ale w tym przypadku właściwie nie mam na co narzekać. Ta niedługa powieść to przede wszystkim urokliwa baśń, którą po prostu szybko się pochłania.

Mamy tu do czynienia z klasyczną powieścią drogi. Tristan podróżuje, uczy się i w trakcie przeżywa przygody i poznaje różnorodne postacie. Często takie powieści nieco mnie nudzą, ale nie w tym przypadku. Gaiman wie, ile powiedzieć, aby nie napisać za dużo, ale jednocześnie dać poczucie przeżytej przygody. Ponadto protagonista faktycznie jest innym człowiekiem na początku i na końcu powieści, a trochę o to w tego typu historiach przecież chodzi.

Gwiezdny pył
Neil Gaiman
wyd. Mag, 2016

Mamy tu też nieco przerysowanych antagonistów, może w zbyt dużej liczbie jak na tak krótką powieść, jednak to wszystko po prostu pasuje do przyjętej przez Gaimana konwencji. 

W porównaniu do filmowego „Gwiezdnego pyłu” oryginał dość mocno różni się w pewnych kwestiach. Ogólny klimat jest w moim odczuciu dobrze oddany w ekranizacji, jednak np. wątek związany z kapitanem Szekspirem w książce jest zdecydowanie krótszy. Wynika to trochę z obecności innego bohatera, który nie występuje w adaptacji, a którego rolę po prostu przejmują po trochu inne postacie (co jest jak najbardziej OK). Ponadto książkowe zakończenie jest dużo bardziej gorzkie, ale przyznam, że obydwa dobrze pasują do danego środka przekazu. W końcu oryginalne, spisane baśnie zwykle mają niezbyt szczęśliwe zakończenia, w przeciwieństwie do ich adaptacji właśnie.

Cała powieść kręci się wokół tematyki miłości do drugiej osoby. Jednak nie jest to typowy, współczesny romans. Oczywiście, taki wątek się tu pojawia, ale jest rozgrywany raczej na płaszczyźnie relacji bohaterów, a nie ich dotykania się, co mi jak najbardziej odpowiada. No i właściwie to po prostu pretekst, by trochę o miłości i tym jak może, czy powinna wyglądać, opowiedzieć.

Nie jest to być może powieść będąca przełomem w literaturze. Jednak przy okazji jest książką urokliwą, komfortową, a przy okazji sprawnie napisaną. Na dodatek jako jednotomówka doskonale nadaje się na krótką odskocznię i wydaje mi się, że naprawdę większość czytelników powinna być z lektury zadowolona.



sobota, 3 grudnia 2022

Światy Dantego: najlepszy zbiór polskich opowiadań?



Twórczość Anny Kańtoch jest niezwykle klimatyczna i najzwyczajniej w świecie – unikatowa. A choć widać to w jej powieściach to opowiadania, przez swoją zwartą formę, uwydatniają jej umiejętności jeszcze bardziej. Nic dziwnego, że „Światy Dantego” to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jaki trafił mi w ręce.

Światy Dantego
Anna Kańtoch
wyd. Uroboros, 2015

Teksty z tego zbioru są zebrane z różnych innych antologii, z różnych okresów twórczości Kańtoch (do 2015 roku, wtedy wyszedł ten zbiór). I choć wszystkie są od siebie różne, to mają pewne punkty wspólne. Na przykład, większość z nich horrorem nie jest, ale ma w sobie przynajmniej odrobinę klimatu grozy. Najlepiej określa je słowo „creepy”: są nieco dziwne, bardzo kreatywne, niepokojące. Ale jednocześnie większość z nich nie idzie aż tak bardzo w absurd, choć w jednym przypadku tekst jest bardzo bliski pod względem treści „Niepełni”.

Przygodę otwierają tytułowe „Światy Dantego”, czyli tekst z antologii o epidemii [sic!], która powoli wybija ludzkość. Udało się nam jednak odnaleźć bramy do innych światów, w których być może znajduje się lek. I w ten sposób nasza grupa badaczy sprawdza jedną z bram, w głębi której kryje się prawdziwe piekło. To klimatyczna fantastyka naukowa, która jednocześnie nie boi się czerpać z mitologicznych i literackich motywów. Następnie mamy „Duchy w maszynach”, w których pojawia się post-apokaliptyczna wizja świata przejętego przez duchy zmarłych (cudo!), „Cmentarzysko potworów” z antologii o strachu, „Szczęścia i wielkiej pomyślności” z antologii anielskiej (acz anioły w formie bezpośredniej się w nim nie pojawiają), czy „Za siedmioma stopniami” z baśniowego zbioru. 

Nawet nie mam ulubionego tekstów wśród tych dziewięciu tekstów. One są po prostu dobre, kreatywne, sprawiły, że miałam ciarki i dobrze się bawiłam. Często zbiory opowiadań przez nadmiar różnorodnych wizji są mimo wszystko dla mnie nieco męczące, ale nie w tym przypadku. 

Chociaż w przypadku takich zebranych wizji jeszcze mocniej widzę uwielbienie Kańtoch do tworzenia pętli czasowych. Wśród tych teksów ten motyw pojawia się przynajmniej ze trzy razy. I przyznaję, że ta miłość to chyba jedna z niewielu jej artystycznych „wad”. Bo o ile to się sprawdza, jeśli czyta się jej pierwszy tekst, o tyle w kolejnych to nie budzi już zachwytu nad pomysłowością, a wygląda troszeczkę na leniwość twórczą, nawet jeśli ogólnie pasuje do kontekstu. Po prostu Kańtoch nieco zbyt często wybiera tę drogę.

Jak zwykle czytam antologię i zapominam o większości tekstów chwilę po lekturze, tak wiem, że te zostaną ze mną na dłużej. „Światy Dantego” idealnie wyważają artystyczne podejście do fantastyki z dobrą rozrywką, a to jest coś, czego zawsze szukam.



wtorek, 29 listopada 2022

Mnich: krytyka duchownego, która pozytywnie mnie zaskoczyła

Ambrozjo to szanowany mnich, słynący ze swoich zdolności oratorskich. Gdy wychodzi prawda o tożsamości jego ucznia i przyjaciela, Rosario, który okazuje się kobietą, świętobliwy ojciec powoli schodzi na złą drogę.



Ta książka okazała się kompletnie nie tym, czego się spodziewałam. I dobrze! „Mnich” M. G. Lewisa ukazał się pod koniec XVIII wieku i spodziewałam się kolejnej dość prostej i pozbawionej emocji historii. Mam wrażenie, że ówczesna proza często nie wchodzi bardzo głęboko w bohatera, skupia się na opisie wyglądu wszystkiego wokół, akcję oraz rozwój postaci spychając na dalszy plan. A jednak okazało się, że ta wcale nie aż tak popularna klasyka okazała się jedną z ciekawszych dla mnie propozycji z tego okresu.

Mnich
Matthew Gregory Lewis
wyd. Vesper, 2016

 Choć muszę przyznać, że po pierwszych około dwustu stronach miałam mieszane uczucie. Dlaczego? To przez konstrukcję powieści, która trochę zbiła mnie z pantałyku. Książka zaczyna się sceną w kościele, w której młodzieńcy poznają pewną piękną młodą kobietę i zachwycają się nad pięknem przemowy głównego bohatera powieści, Ambrozjo, który tego dnia mówi kazanie. W trakcie tej sceny musiałam się trochę wgryźć w już nieco dawny styl autora, niemniej po chwili po prostu przywykłam.

Następnie przechodzimy do samego mnicha, który powoli odkrywa tajemnicę swojego ucznia, aby po ok. 100 stronach wskoczyć na kolejną setkę stron w historię owych dwóch młodzieńców, z których jeden zakochuje się w pannie z kościoła, a drugi w siostrze kolegi, która została przeznaczona na zakonnicę. I o ile pierwsze sto stron mnie wciągnęło, o tyle drugie zaczęło powoli nużyć. Chciałam czytać o Ambrozjo, ale musiałam na to chwilę poczekać.

I dobrze, bo opisane wątki są niezwykle istotne dla dalszej fabuły i bez nich ta historia po prostu nie mogłaby się obyć. A po tych historiach po prostu zaczyna się dziać. To książka ze złoczyńcą w roli głównej, jaką od dawna chciałam przeczytać. Autor wchodzi w charakter postaci, pokazując, jak ten powoli się stacza i zmienia w potwora. Czy to jednak oznacza, że Ambrozjo na początku był postacią pozytywną? Absolutnie nie, bo już tak naprawdę od pierwszych stron da się wyczuć podłość jego charakteru, ukrywaną za maską pobożności; po prostu z czasem mnich powoli przestaje nad sobą panować.

Oczywiście ta książka ma już swoje lata i to po prostu momentami da się wyczuć, ale szczerze mówiąc, dla mnie to w dalszym ciągu dość aktualna powieść. I nie chodzi mi o krytykę kościoła. Lewis opowiada o ludziach. Różnych: dobrych i złych. Robi to przy tym ze sporą dawką wrażliwości, a opowieści o ludziach po prostu wolniej się starzeją.

Gdybym chciała się „czepiać”, mogłabym mówić o kontekście starzenia się książki w kontekście Rosario/Matyldy jako tej złej kobiety, która sprowadza bohatera na złą stronę. Ale szczerze mówiąc, czytając tę powieść po prostu jako czytelnik, a nie literaturoznawca jej motywy (choć nomen omen przerysowane) wydały mi się całkiem logiczne, mamy tu również pozytywne żeńskie bohaterki, a i tak Ambrozjo jest głównym złym i nie zauważyłam, aby narrator próbował wybielać protagonisty przez to, że został „namówiony do grzechu” przez kobietę. Odbieram to raczej po prostu jako przypadek: tak się złożyło, że i on, i Matylda nie są pozytywnymi charakterami. Bywa.

Ta powieść to oczywiście klasyka grozy, ale przyznaję, że ja sama widzę tu bardziej mieszankę horroru z czystym fantasy. Bo pojawia się tu po prostu magia. Wystarczyłoby tę książkę ubrać w inny klimat i słowa, by móc ją powszechnie tak nazywać, dlatego wydaje mi się, że fani tego drugiego gatunku również mogą ją sobie sprawdzić. Choćby z ciekawości i dla własnego doedukowania się.

Mimo tego, że chwilami czułam lekkie znużenie, to „,Mnich” okazał się dla mnie zaskakująco wciągającą i emocjonalną lekturą. To naprawdę ciekawa pozycja i warto ją sprawdzić zwłaszcza jeśli szuka się książek ze złoczyńcą w roli głównej.



piątek, 25 listopada 2022

Wehikuł czasu: klasyka światowej fantastyki naukowej w krótkim wydaniu

Kilka osób spotyka się w mieszkaniu podróżnika w czasie, aby wysłuchać jego opowieści o wyprawie do odległej przyszłości. Świat wówczas nie wygląda już tak, jak można byłoby przypuszczać.



„Wehikuł czasu” to chyba najpopularniejsza powieś H. G. Wellsa, a przynajmniej to o niej usłyszałam w pierwszej kolejności jako o powieści tegoż autora. Oczywiście zaczęłam przygodę od filmu, którego jednak oglądałam głównie jako dziecko, fragmentami, bojąc się przedstawionej rzeczywistości. Jak to jednak zwykle z XIX-wieczną literaturą bywa, współczesna ekranizacja miała w sobie znacznie więcej akcji, niż sama powieści.

Wehikuł czasu
H. G. Welles
wyd. Vesper, 2021

Bo w gruncie rzeczy „Wehikuł czasu” to naprawdę krótka historia, w której nie dzieje się jakoś wyjątkowo dużo. Książka w wydaniu Vespera ma jakieś 150 stron, z czego ok. 120 to sama powieść, a w tym są jeszcze ilustracje. Dlatego to naprawdę lektura na jeden wieczór, albo nawet nie.

I być może właśnie dlatego podobała mi się bardziej, niż nieco dłuższa „Wojna światów”. Forma, która udaje realistyczny reportaż, w którym bohater opowiada swoją opowieść w dość surowy sposób, potrafi być dla mnie nieco nudząca, a tutaj, przez objętość, po prostu nie zaczęłam się nudzić. Ba, właściwie przeczytałam całość na dwóch niezbyt długich posiedzeniach.

Poza tym sam główny bohater w przypadku tej historii jakoś bardziej przypadł mi do gustu, a opisy innego świata również po prostu były mi bliższe. Jednocześnie czuję, że nie do końca mam po co się rozpisywać na temat samej fabuły, bo najzwyczajniej w świecie ta historia jest w naszej świadomości od lat i większość zainteresowanych fantastyką, czy w ogóle kulturą osób powinna ją mniej więcej kojarzyć. 

W moje ręce, jak już wspominałam, wpadło wydanie Vespera. Bardzo lubię to, jak to wydawnictwo publikuje swoje książki. Grubszy papier, twarda oprawa, ładna grafika na okładce i oryginalne ilustracje wewnątrz naprawdę umilają lekturę i sprawiają, że te książki aż się chce trzymać na półce.

Taką klasykę, jak „Wehikuł czasu”, warto poznawać, nawet jeśli fantastyka nie leży w kręgach literackich zainteresowań. Jej wpływ na światową literaturę jest w końcu naprawdę duży, a to nie jest ani długa, ani męcząca powieść. 


 


poniedziałek, 21 listopada 2022

Puste niebo: przygoda, w której coś nie gra?

Tołpi mieszka w niewielkiej wsi pod Lublinem na ziemiach przedwojennej Polski. Chcąc zaimponować dziewczynie, wyławia z Bugu księżyc i przypadkiem go rozwija. Dlatego wyrusza do miasta w poszukiwaniu Żyda, który podobno jest w stanie stworzyć nowy.



Tak samo jak „Baśń o wężowym sercu”, tak i „Puste niebo” Radka Raka nie jest książką w pełni dla mnie, ale jednocześnie, choć to ten pierwszy tytuł zdobył Nike… mi dużo lepiej czytało się ten drugi. Dlaczego? Już wyjaśniam, ale po kolei!

W Radku Raku widzę wielką pasję do wschodnich terenów polski, ich klimatu i mitologii. Tak samo jak widzę pasję do klasyki literatury, często tej z pogranicza absurdu. To jest rzecz bez wątpienia wspaniała i unikatowa, ale jednocześnie właśnie to, w połączeniu z realizmem oraz dość przytłaczającym klimatem sprawia, że obydwie te książki nie są do końca dla mnie. Nie mogę jednak odmówić autorowi naprawdę pięknego języka połączonego z dużą dawki wiedzy. 

Puste niebo
Radek Rak
wyd. Powergraph, 2016

„Puste niebo” wolę od „Baśni…” przez ogólne podejście do prowadzenia historii. Mam wrażenie, że ta historia jest bardziej skupiona na przygodzie i bohaterach. Jest tu trochę absurdu, ale zwłaszcza na początku akcja jest przyjemnie wartka. Dobrze płynie i całość pochłania się jak film akcji, z tym że mający w sobie też trochę artyzmu. 

Niestety, to dotyczy tylko tej historii mniej więcej tak do pierwszej połowy. Po tym czasie wszystko zaczyna się trochę rozjeżdżać, robi się bardziej obyczajowe i jeszcze bardziej realistyczne w opisach, co zaczęło mnie męczyć, zważając na osobistą ogólną niechęć do samego klimatu opowieści. Ale z tego, co pamiętam, „Baśń…” miała podobny problem: z czasem również coś zaczynało się w niej rozjeżdżać fabularnie. A należy pamiętać, że „Puste niebo” jest dziełem wcześniejszym.

Opis książki stworzony przez wydawcę mówi o erotyzmie. I choć nie jest to romans, to warto wspomnieć, że takie elementy faktycznie się w tej historii pojawiają, na dodatek niekoniecznie zgodnie z ogólnie przyjętą moralnością. Narracja daje oczywiście wyraźnie znak, że działania bohatera nie są w porządku, ale osoby szczególnie wrażliwe na tę tematykę powinny zdawać sobie z tego sprawę przed sięgnięciem po tę historię.

Cieszę się, że „Puste niebo” do mnie trafiło. Rak to naprawdę utalentowany pisarz, choć dwie z czterech dotychczas wydanych powieści jego autorstwa po prostu nie są w pełni moje. Jednak na pewno będę próbować dalej, zwłaszcza że najnowsza „Agla” już na mnie czeka, a jej tematyka kręci mnie zdecydowanie bardziej, niż te dwie powieści, które przeczytałam do tej pory. 



czwartek, 17 listopada 2022

Księga Eliksirów: inspiracja, zabawka - jasne! Ale...

  


Czy książka z „,magicznymi” przepisami może być warta uwagi? Może, ale w bardzo konkretnych sytuacjach, a przynajmniej tak wydaje mi się po (powiedzmy, że) „lekturze” tytułu autorstwa Michalea Furie, czyli „Księgi eliksirów”

Aktualnie widzę w sieci trend na bycie współczesną wiedźmą. Trochę się temu nie dziwię, bo sama estetyka i mi się podoba, choć właśnie traktuje to bardziej jako fajną estetykę, niż kwestię światopoglądów, czy wiary. Nigdy nie wgłębiałam się w tę część internetu, po prostu czasem na nią wpadam, więc trudno mi stwierdzić, jak to jest z postrzeganiem takiego stylu życia przez twórczynie. Niemniej, skoro jakiś ruch istnieje, oczywistym jest, że będą pojawiać się książki w takiej tematyce i ta jest tego doskonałym przykładem.

Księga Eliksirów
Michael Furie
wyd. Kobiece, 2022

Jest wydana naprawdę ładnie: twarda oprawa z wiedźmową grafiką, z kolorową wklejką z ilustracją wewnątrz robi wrażenie. Może nie posiada wielu grafik ani lepszego papieru, ale jako dodatek do prezentu jest jak znalazł. I właśnie wydaje mi się, że jako taką najlepiej ją traktować. Nie jako coś poważnego, co pozwoli Wam rozwinąć się w kuchni czy poprawić swoje zdrowie: po prostu jako ciekawostkę, bonus, drobną inspirację. Już wyjaśniam czemu.

Książka zaczyna się od wstępu, który wyjaśnia, czym są magiczne napoje. Ale już tam nie wszystko jest tak, jak powinno. Z jednej strony mamy niby zastrzeżenie, aby wszystko konsultować z lekarzem, jeśli na coś chorujemy, ale nie jest to odpowiednio wyeksponowane. Ponadto napoje uznane są za ogólnie bezpieczne, a jak dobrze wiemy, nie wszystko jest dla wszystkich i to słowo lepiej używać ostrożnie. Ponadto autor pisze o tym, że alternatywne sposoby uzdrawiania powinny być najwyżej dodatkiem do leczenia, a nie je zastąpić, ale nie wspomina słowem o tym, że np. niektóre substancje mogą wchodzić w reakcje z lekami, więc WSZYSTKO należy najpierw konsultować z lekarzem. Dlatego naprawdę nie zachęcam do traktowania tej pozycji w 100% poważnie: w prosty sposób można po prostu zrobić sobie krzywdę.

Ponadto nie powiem, niektóre przepisy naprawdę sprawiały, że miałam ochotę uderzyć się w czoło. Przykład? Mamy przepis na kawę, który nie różni się od standardowego przygotowywania kasy bez ekspresu. Z tym że w opisie dostajemy informacje o naładowywaniu napoju pozytywnymi emocjami. 

Widzę zastosowanie tej książki. Jak już wspominałam: jako bonus. Może sprawdzić się też jako inspiracja do stworzenia klimatycznych napojów na sesje RPG, przyjęcia Halloween czy Andrzejki. Dopóki będzie traktowana trochę jak zabawka, na którą należy uważać, więc podchodzi się do niej z dystansem, nie widzę problemu w korzystaniu z niej. Ale na pewno nie zaleciłabym jej osobie, która poszukuje faktycznej pomocy, np. z powodów zdrowotnych. Jeśli macie z czymkolwiek problem: idźcie do lekarza. Szukanie magicznych eliksirów nie jest najlepszą drogą.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Kobiece!


niedziela, 13 listopada 2022

Skrzydła nocy: liryczna opowieść o świecie pełnym barier

Świat przyszłości. Ludzkość podzielona została na kasty, które muszą ściśle przestrzegać panującej hierarchii i pilnować swoich ról. Strażnik ma jedno zadanie: kilka razy w ciągu dnia sprawdzać nieboskłon, aby odkryć inwazję obcych. Jest jednym z wielu i nie posiada imienia. Wędruje wraz z Lataczką, młodą dziewczyną z umiejętnością latania po zmroku, a także wraz ze zmodyfikowanym człowiekiem, który wyglądem bardziej przypomina potwora.



Robert Silverberg napisał swoje „Skrzydła nocy” w drugiej połowie lat 60. XX wieku. Początkowo było to opowiadanie, do którego dopisał dwa kolejne, a następnie złożył z tego niezbyt długą (bo mającą nieco ponad 200 stron w polskim wydaniu) powieść. Samo opowiadanie zdobyło Nagrodę Hugo i było nominowane do Nebuli, także nie da się ukryć, że już na początku zwróciło na siebie uwagę. I nic dziwnego, bo to kawał naprawdę solidnej fantastyki.

Skrzydła nocy
Robert Silverberg
wyd. Mag, 2017

Styl Silverberga jest naprawdę piękny, dość liryczny. To, w połączeniu ze światem, który niegdyś przetrwał katastrofę, sprawia, że tę historię, podobnie jak „Diunę”, czy „Księgę Nowego Słońca” czyta się jak porządne fantasy. Dlatego wydaje mi się, że choć nie jest to najprostsza lektura pod słońcem, to może się spodobać również tym, którzy niekoniecznie lubią sięgać po fantastykę naukową.

Choć od wydania opowiadania minęło już kilka dobrych dekad, sama treść nie zestarzała się szczególnie i dalej czyta się ją niezwykle płynnie i po prostu dobrze. Jedyną rzeczą, która może świadczyć o wieku tekstu, jest podeście autora do głównej postaci kobiecej z pierwszego opowiadania. Dziewczyna ma lat siedemnaście, a mimo to porusza się nago przy dojrzałych mężczyznach (zrozumiałe fabularnie, bo inaczej nie byłaby w stanie latać), a przy okazji jej rola mimo wszystko jest skupiona na aspektach seksualnych. I nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że po prostu jest niepełnoletnia. A wystarczyło dać jej nawet i dwa lata więcej, żeby nie było wątpliwości…

Poza tym moim zdaniem faktycznie część pierwsza, będąca pierwszym opowiadaniem Silverberga, jest najmocniejsza. Gdybym znalazła je w jakiejś antologii to jego konstrukcja, jego styl i generalnie: całokształt, na pewno zapadłby mi na dłużej w pamięć. Dalsze części są dalej solidne, ale moim zdaniem odbierają trochę mocy przekazu pierwszej części.

Ta historia sprawiła również, że zaczęłam się trochę zastanawiać nad kwestią kastowości w fantastyce. Zabieg, który w związku z tym wykonał Silverberg, jest wykorzystywany do dziś, często w fantastyce dla młodzieży (zwykle: w historiach o „royalsach”). Z tym że takie historie niezwykle spłaszczają tego typu uniwersa i sprawiają, że te światy są po prostu mało wiarygodne. Silerberg zaś robi to po prostu dobrze.

Ta książka to kawał porządnej rozrywki, która przy okazji jest ładnie napisaną literaturą. Choć wolałabym, by pierwsze opowiadanie pozostało samodzielnym tekstem to jako całość ta książka również naprawdę dobrze się broni, a na dodatek nie jest przecież długa. Dlatego naprawdę warto ją sobie w wolnej chwili sprawdzić.



Nomida zaczarowane-szablony