piątek, 28 października 2022

Bestia najgorsza: realizm i marazm życiowy


Istnieje pewna grupa polskich pisarzy, głównie mężczyzn, których twórczości nie jestem w stanie przełknąć, bo po prostu nie jest to moja wrażliwość i nie jestem w stanie się w pełni nią rozkoszować, nawet jeśli wiem, że pod względem warsztatu ich twórczość jest naprawdę dobra. Do takich autorów mogę zaliczyć na przykład Łukasza Orbitowskiego, a od niedawna najprawdopodobniej również Michała Cetnarowskiego.

Najprawdopodobniej, bo być może nie powinnam oceniać całokształtu jego twórczości po jednym zbiorze opowiadań, którego na dodatek nie dałam rady przeczytać w całości, ale wiem jedno: generalnie na więcej jego książek w tej chwili ochoty nie mam.

Bestia najgorsza
Michał Cetnarowski
wyd. Powergraph, 2017

Opowiadania ze zbioru „Bestia najgorsza”, które dałam radę przeczytać, mają jeden powtarzający się schemat. Mamy bohatera, który przeżył coś złego i prawdopodobnie robi coś niemoralnego. Następnie dostajemy całą jego historię, dzięki której możemy postać zrozumieć, a na koniec po prostu historia jest zamykana lekkim zwrotem akcji albo jakimś podsumowaniem. Wszystko zaś okraszone jest ogólnym poczuciem marazmu życiowego i brutalności świata. 

Niektóre z historii mają naprawdę interesującą bazę, ale najzwyczajniej w świecie pióro autora po prostu mi nie odpowiada, a na dodatek teksty wydają się czasem na siłę przeintelektualizowane. Przykład? Jedno z opowiadań dotyczy mężczyzny, który stał się aktorem porno. To naprawdę ciekawa tematyka, dość unikalna, bo przyznaję, że wielu takich treści nie znam. Tyle tylko, że narrator, chyba dla podkreślenia obsesji bohatera, w którymś momencie poświęca więcej niż jeden akapit na wymienianie słów określających masturbację w różnych miejscach, np. w domu, na zewnątrz itd. I choć rozumiem celowość zabiegu, to ja naprawdę takiego popisu erudycji w swoim życiu nie potrzebuje.

Warto też dodać, że elementów fantastycznych w tych tekstach nie ma zbyt wiele. Sięgając po książkę wydaną przez Powergraph i stworzoną przez redaktora „Nowej Fantastyki” spodziewałam się czegoś magicznego. A jednak o ile tu jest jakiś element fantastycznego klimatu, o tyle elementy nadnaturalne są raczej w niewielkich ilościach. Nie miałabym nic przeciwko… gdyby te opowiadania po prostu mi się podobały.

Nie mogę nie wspomnieć o moim skojarzeniu z prozą prosto z PRL-u. Czytając, miałam wrażenie, jakbym ponownie sięgnęła do twórców SF z lat 70. i 80., tylko mimo wszystko styl Cetnarowskiego jest bardziej współczesny, a przez to bardziej przystępny. Niestety, dla mnie to nie jest wcale zaleta, bo większości tych historii nie lubię właśnie przez smutny klimat i narracje, która jest prowadzona tak, jakby targetem był dojrzały już mężczyzna, który zmęczył się życiem i właśnie chce posmutać z książką i piwem po ciężkim, dniu pracy. 

Podsumowując, to nie dla mnie. Nie lubię i raczej polecać nie będę, ale jednocześnie rozumiem, jeśli ta historia do kogoś trafi.




poniedziałek, 24 października 2022

Ruchomy Zamek Hauru: uniwersalna baśń nie tylko dla dzieci

Sophie to młoda dziewczyna pracująca w sklepie z kapeluszami. Pewnego dnia zła Wiedźma z Pustkowia zamienia ją w staruszkę. Kapeluszniczka, zamiast się smucić, wyrusza jednak w podróż, która prowadzi ją do Ruchomego Zamku należącego do owianego złą sławą czarnoksiężnika Hauru.



Wiedziałam, że sięgnę po tę książkę zaraz po obejrzeniu ekranizacji, której klimat po prostu mnie urzekł. I nie zawiodłam się, choć dostałam odrobinkę inne dzieło, niż chciałam.

Dlaczego? Bo chciałam powieści skupionej niemal wyłącznie na relacji Hauru i Sophie. Wiedziałam, że adaptacja ma wyraźnie różnice, ale to dla spotkania z tymi postaciami zaopatrzyłam się w tę książkę. A film animowany, jak to filmy mają w zwyczaju, oczywiście wykroił z książki nadmiar treści, skupiając się właśnie na tych postaciach, gdzie w książce tych relacji między bohaterami jest po prostu znacznie więcej. I to jest jak najbardziej OK, po prostu miałam nadzieję na coś nieco innego. Relacja Hauru i Sophie w powieści jest znacznie chłodniejsza, inna, mnie osobiście angażująca sama w sobie nieco mniej, ale to nie oznacza, że jest w jakiś sposób gorsza.

Ruchomy Zamek Hauru
Diana Wynne Jones
wyd. Nowa Baśń, 2020
Zamek, t. 1

Ale poza tym w gruncie rzeczy książka po prostu dostarczyła mi dobrej zabawy. To pięknie napisana, baśniowa powieść, która w moim odczuciu jest dość uniwersalna, jeśli chodzi o wiek czytelników. Jest przy tym dość chaotyczna i dość obyczajowa w swojej formule (autorka często opisuje zwykłe, codzienne błahostki), ale w tym przypadku kompletnie mi to nie przeszkadzało. To doskonała propozycja na odprężenie, która po prostu pozwala cieszyć się magicznym i nieco absurdalnym światem otaczającym Sophie.

Nie mogę jednak nie wspomnieć o tym, jak, mimo tej całej baśniowej otoczki, autorka świetnie kreuje swoje postacie. Bo być może owszem, sama relacja bohaterów bardziej podobała mi się w animacji (zauroczyły mnie chyba te rzucane ukradkiem spojrzenia, których w książce nie da się w tak cudowny sposób oddać), ale to książka lepiej (i inaczej) rozwija ich charakterologicznie. 

Wystarczy przyjrzeć się na przykład Hauru. Jeśli pozbawimy go magii, dostaniemy bardzo realistycznego bohatera [uwaga, mogą być ogólne SPOILERY]. Nasz czarnoksiężnik to człowiek, który nie mówi zbyt wiele o sobie i o swoich uczuciach. Nawet jeśli kogoś lubi, to nie wyraża tego słowami, co budzi często zmieszanie u bliskich mu osób. Troszczy się o osoby wokół siebie, ale robi to tak, aby nie mogły tego dostrzec. To sprawia, że w moim odczuciu jest niezwykle ludzki, a ponadto dzięki temu ma nad czym pracować, ma jak dojrzewać i się zmieniać, a dzięki temu można go z zainteresowaniem obserwować. 

„Ruchomy Zamek Hauru” to powieść, która jest naprawdę ładnie napisana, przyniosła mi trochę dobrej zabawy i ukojenia, ale jednocześnie muszę przyznać, że nie jest książką kompletnie nadzwyczajną. Nie widzę w niej czegoś, co przecierałoby nowe ścieżki, nie widzę czegoś ponad bycie tą przeciętnie bardzo dobrą książką. Nie chciałam kończyć tej przygody, na pewno będę ją polecać i generalnie teoretycznie nic mi w niej nie brakuje, ale jednocześnie wiem, że nie nazwę jej nigdy wybitnym dziełem sztuki literackiej. 

(Ale serio, było fajnie. Tyle że to ten poziom fajności, który chciałabym widzieć w każdej miłej, rozrywkowej lekturze. Mam poczucie, że to wiele innych rozrywkowych książek jest zbyt słaba, a nie, że ta jest szczególnie dobra, jeśli wiecie, o co mi chodzi).



czwartek, 20 października 2022

Kochali się, że strach: zaskakująca antologia młodych pisarzy


Nie mam pojęcia, dlaczego byłam przekonana, że w zbiorze „Kochali się, że strach”, znajdę raczej horror i mrok, niż w gruncie rzeczy lekkie opowiadania o miłości w fantastycznym wydaniu. A jednak nie tylko takie znalazłam, ale też dość pozytywnie się zaskoczyłam.



Ta antologia to zbiór dwunastu tekstów autorów, którzy brali udział w warsztatach prowadzonych m.in. przez Annę Brzezińską. To dzięki niej debiutowały dwie dość poczytne dzisiaj autorki fantastyki rozrywkowej (i nie tylko): Marta Kisiel i Martyna Raduchowska. Dlatego w mojej małej kolekcji zbiorów opowiadań nie mogło tej pozycji zabraknąć. 

Kochali się, że strach
antologia
wyd. Fabryka Słów, 2007

Przyznaję, że najlepiej bawiłam się mniej więcej do połowy książki. Następnie przyszło zmęczenie materiału albo po prostu pojawiły się słabsze teksty. Niemniej, te opowiadania, które mi się podobały, były naprawdę niezłe.

Przede wszystkim warto zaznaczyć, że choć są to opowiadania o miłości to niekoniecznie są scricte romansami. To po prostu temat przewodni, który przewija się przez prawie wszystkie teksty, ale to nie oznacza, że w każdym tekście dostajemy zakochaną parę. Na przykład zbiór otwiera opowiadanie „Imponderabilia”, który opowiada o impie szukającym partnerki dla swojego mistrza-czarodzieja. Przyznam, że to ta lekka, komediowa i rozrywkowa fantasy, której zawsze mi mało, dlatego przyjęłam ten tekst w całości, z otwartymi ramionami. 

Najlepszym i najbardziej ambitnym tekstem ze zbioru jest opowiadanie „Miód z moich żył” Rafała W. Orkana. To już fantastyka z wyższej półki, która piękne rysuje świat, dobrze prowadzi czytelnika słowem i która porusza bądź co bądź wrażliwe i istotne tematy. Choć nazwisko tego autora już o uszy mi się obiło, to do tej pory bliższej styczności z nim chyba nie miałam i przyznaję, chyba miałabym ochotę pogrzebać w jego twórczości.

Innym tekstem, który pozytywnie zwrócił moją uwagę, jest „Na końcu świata” Sawickiego. To przygoda w kosmosie, opowiadająca o człowieku i pewnym statku. Pozornie lekka space opera, którą dobrze się czyta, jest kolejną rzeczą, której mi w fantastyce wiecznie brakuje, dlatego z chęcią ten tekst polecę dalej.

Oczywiście musiałam zwrócić uwagę na opowiadanie Martyny Raduchowskiej, do której mam jeszcze licealną nostalgię. Jej debiut, „Cała prawda o PPM”, to baśniowe i rozrywkowe fantasy. Podobne klimatem do opowiadania Janusz, acz w moim odczuciu od niego słabsze, ale dalej przyjemne. Tekst Marty Kisiel, czyli „Dożywocie” znam zaś dobrze i od dawna, przepadam, acz dobrze wiem, że nie ma w nim zbyt wiele fabuły, czy jakiejś większej głębi.

To te teksty, które chyba z jakichś powodów (czasem znajomości autora, czasem nie) najbardziej zapadły mi w pamięć. Pozostałe odebrałam jako po prostu OK, bądź nudne/nie dla mnie, niemniej i tak uważam, że to jedna z antologii, w której ostatnio znalazłam najwięcej swoich tekstów. A dla tego Orkana warto byłoby przemęczyć nawet cały zbiór kiepskich opowiadań!



niedziela, 16 października 2022

Tajemnica nawiedzonego lasu: nastolatkowie i komuniści


Po powrocie do domu Nina wciąż zauważa u siebie znaczny wzrost bystrości. Niedługo po rozpoczęciu roku szkolnego zostaje porwana przez komunistów. W ten sposób trafia do ukrytego w lesie ośrodka, pełnego powiązanych z Aniołami dzieci oraz nastolatków.



Przyznaję: „Tajemnica diabelskiego kręgu” jest jedyną książką Anny Kańtoch, która była dla mnie po prostu nieco nudna (mimo m.in. ciekawego settingu Polska w latach 50. to nie jest typowy wybór). Dlatego zwlekałam z zapoznaniem się z kontynuacją i… okazuje się, że niepotrzebnie, bo tom drugi jest znacznie lepszy od pierwszego, mimo że magii jako takiej jest w nim stosunkowo niewiele.

Tajemnica nawiedzonego lasu
Anna Kańtoch
wyd. Uroboros, 2014
Tajemnica diabelskiego kręgu, t. 2

Tak naprawdę lwia część fabuły kręci się wokół porwania Niny przez komunistów. Przetrzymywana razem z innymi dziećmi trzynastolatka dobrze wie, że coś nie gra i ponownie próbuje rozwikłać zagadkę. Ta jednak raczej skupia się na komunistach i ośrodku, w którym bohaterka się znajduje. Magiczne elementy jako takie są zaś przede wszystkim tłem i bardzo klimatycznym dodatkiem… który ostatecznie oczywiście ma spory wpływ na samo rozwiązanie fabuły, bo nie oszuszukujmy się, w takiej opowieści tak po prostu musi być. 

Nie miałam okazji doznać życia w PRL-u. Znam ten okres dziejów Polski jedynie z opowieści, lekcji, czy książek. Ale jeśli miałabym wyobrażać sobie wierzących w ustrój komunistów, to w głowie pojawiłby mi się bardzo podobny obraz do tego, który kreuje w swojej książce Kańtoch. Choć teoretycznie to książka napisana z myślą o młodzieży to jest momentami tak jednocześnie realistyczna, mroczna i brutalna, że ta 13-letnia bohaterka i narracja kierowana do nastolatka po prostu mi się ze sobą gryzły. 

Z jednej strony styl sugeruje mi, że mam rozwiązywać zagadkę i przeżywać przygodę, a z drugiej strony mam ludzi, którzy robią krzywdę nieletnim. Mam wrażenie, że ta książka, mimo wszystko, lepiej by działała, gdyby była po prostu horrorem o dzieciach, ale kierowanym do dorosłego czytelnika. Anna Kańtoch ma w sobie potężną dawkę umiejętności, wrażliwości artystycznej i wiedzy, ale odnoszę wrażenie, jakby właśnie to przeszkadzało jej napisać scricte powieść dla dzieci. Ona jest po prostu w tym zbyt dobra, aby dostarczyć lekką i miłą lekturę. Z tego powodu to dla mnie powieść, która sprawdzi się jako lektura tylko w przypadku dość wąskiej grupy nastolatków, którzy szukają tego mroku i realizmu, a nie tylko przyjemnej przygodówki.

Naprawdę nie sądziłam, że tak wsiąknę w kolejną opowieść z tej serii, biorąc pod uwagę, że tom pierwszy naprawdę jakoś szczególnie mi się nie spodobał. To unikatowa książka, nie tylko w kontekście książek dla młodzieży: niewiele mamy fantastyki w Polsce, której akcja rozgrywa się w tym wczesnym PRL-u i jednocześnie faktycznie skupia się na tym aspekcie. I choć są historie z bohaterami, których bardziej lubię i takie, które fabularnie są bardziej rozbudowane, ale naprawdę w pewnym momencie dałam się po prostu „Tajemnicy nawiedzonego lasu” wciągnąć.



środa, 12 października 2022

Niezwyciężony: podstawowa space opera Stanisława Lema

Niezwyciężony ląduje na planecie Regis III, aby odnaleźć statek, z którym kilka lat wcześniej utracono kontakt. Badając teren, załoga stopniowo odkrywa tajemnicę związaną z jego zaginięciem.



„Niezwyciężony” jest moim trzecim pełnoprawnym spotkaniem ze Stanisławem Lemem. Czwartym, jeśli zaliczyć do tego „Bajki robotów”, przez które przebrnąć po prostu nie potrafię. I przyznaję, mam wrażenie, że jego książki są jednocześnie różnorodne, jak i dość… nierówne, przynajmniej jeśli chodzi o tę niewielką część, po którą dotychczas sięgnęłam. Poprzednio czytany przeze mnie „Kongres futurologiczny” był na przykład tytułem niezwykle dla mnie męczącym, na wielu płaszczyznach absurdalnym (a tego nie lubię) i z niezbyt przyjemną, smutną atmosferą. Z kolei „Niezwyciężony” to… typowo rozrywkowa space opera, która wprawdzie wpisuje się w ramy hard science-fiction, ale pozostaje po prostu niezłą rozrywką.

Niezwyciężony
Stanisław Lem
wyd. Literackie, 2015

Przyznaję, trochę mnie to bawi w kontekście autora, który odciął się od fandomu, chcąc by fantastyka, była czymś więcej, a jednocześnie stworzył coś, co jest totalną rozrywkową sztampą… i nie wydaje mi się, aby pisząc tę powieść w latach 60. XX wieku, chciał, aby była postrzegana jako coś kompletnie unikatowego. A może jednak tak? Niemniej, główny schemat tej powieści wydaje mi się czymś eksploatowanym w gruncie rzeczy od dawna.

Widać już trochę, że czas odcisnął na tej powieści swoje piętno. Dziś zwykle pisze się jednak inaczej. Lem traktuje bohaterów po macoszemu, a klimat, choć jak najbardziej tutaj jest, buduje dość szczątkowo. Autor nie skupia się na większych opisach i trzyma liczbę znaków w ryzach „Nieśmiertelny” kojarzy mi się trochę z kryminałem Aghaty Christie, w którym to właśnie zagadka jest najważniejsza. Osobiście preferuje zaś skupienie się na bohaterach, relacjach między nimi, czy pięknym słowie, ale to nie oznacza, że taki wybór jest czymś złym sam w sobie.

Poza tym tę historię czytało mi się po prostu dobrze. Zagadka, mimo że dla mnie już dość wtórna, trzymała mnie w napięciu i choć im bliżej było końca, tym mniejsze zainteresowanie czułam, to było to przyjemne spotkanie z niezbyt długą, jednotomową powieścią. Nieprzegadaną, realizującą swoje tropy w wystarczający sposób, która była miłym wypełnieniem dnia. 

O ile „Solaris” był dla mnie swego czasu trochę objawieniem, o tyle „Nieśmiertelny” jest dla mnie, jak już wspominałam, solidną rozrywką. Taką, przez którą nie będę wychwalać mistrzostwa Lema, ale którą będę miło wspominać. W takich chwilach zadaje też sobie czasem pytanie, czy twórczość takich autorów nie jest wywyższana ponadto, czym są w praktyce właśnie przez samo nazwisko? Sama próbuje w Lemie się zakochać, ale choć rozumiem jego wpływ na polską fantastykę, to jakoś mi to po prostu nie do końca wychodzi.


sobota, 8 października 2022

Iluzja: debiut z potencjałem, ale...



W jednym z digoryjskich więzień swoją karę odbywa Ren, wyszkolony niegdyś na Przewodnika, którego rolą jest towarzyszenie widzącym przyszłość kobietom w wizjach. Gdy jedna z takowych trafia w ręce króla, ten wymusza na mężczyźnie posłuszeństwo i próbuje wykorzystać jej umiejętności do swoich własnych celów.

Iluzja
Marta Malinowska
wyd. SQN, 2019


Poprzednie książki z serii wydawniczej „Fantastycznie nieobliczalni”, które poznałam, były, cóż, nieobliczalne, ale przy tym też niedopracowane i koniec końców stosunkowo przeciętne oraz dość męczące dla czytelnika. To sprawiło, że po „Iluzję” Marty Malinowskiej sięgnęłam z pewnym oporem, zwłaszcza że i ona nie ma szczególnie dobrych opinii. Nikt nie piał w zachwytach nad literackim objawieniem, więc co by nie mówić, spodziewałam się najgorszego. A okazało się, że… to chyba jedna z lepszych książek wydanych w ramach tej serii.

Oczywiście nie jest idealnie. To debiut powieściowy, co najzwyczajniej w świecie widać. Autorka nie przedstawia najlepiej świata przedstawionego. Nie wiadomo do końca, o co chodzi. Dlaczego główna bohaterka ma poplątany umysł? Z jakiego powodu Widzące są wykorzystywane przez Digorię, skąd wziął się konflikt i w ogóle z kim on przebiega? Być może część odpowiedzi znalazłabym w opowiadaniu autorki osadzonym w tym świecie, ale jeśli jego znajomość jest potrzebna to albo powinna znaleźć się gdzieś odpowiednia adnotacja, albo tekst po prostu powinien pojawić się w tym wydaniu. 

Co gorsza, im dalej w las, tym bardziej jest chaotycznie, tym mniej wszystko zdaje się składać i spinać. Być może autorce zabrakło cierpliwości, by tę część książki dopracować? Albo dostała zbyt mały limit znaków? Albo, najzwyczajniej w świecie, brakło warsztatu? Nie wiem, wiem jednak, że po prostu pojawiają się w przypadku „Iluzji” pewne problemy.

Niemniej, autorka ma dość lekki i przyjemny styl – nie ma w nim nic artystycznego, jest raczej prosty i mało stylizowany, ale dobrze czytało mi się jej słowa, tak po prostu. Jest też niezła w pisaniu relacji między bohaterami. Bądź co bądź to powieść, która stoi relacją Ren oraz jego widzącej, Very. I gdyby tylko cała otoczka związana z tworzeniem świata była lepsza, to mogłaby być naprawdę niezła książka fantasy. Niestety, wyszła rzecz przeciętna, acz stosunkowo przyjemna i z niewykorzystanym potencjałem.

Naprawdę chciałabym zobaczyć coś jeszcze od Marty Malinowskiej. Książkę, w której pokaże, że pisanie „Iluzji” czegoś ją nauczyło i że potrafi dać w ręce czytelnika coś bardziej składnego i lepszego, bo naprawdę wierzę w jej potencjał. A czytelnikom ciekawych polskich debiutów i szukających rozrywkowego fantasy mogę „Iluzję” z odrobiną wahania polecić. To mimo wszystko jest coś, co warto sprawdzić w wolnej chwili.



wtorek, 4 października 2022

Budowniczowie pierścienia: Niven sam nie chciał pisać tej książki

Dwadzieścia lat po wizycie na Pierścieniu, Louis Wo oraz Mówiący-do-Zwierząt ponownie wracają na tę dziwną konstrukcję. Szybko okazuje się, że grozi jej katastrofa, która doprowadzi do śmierci wszystkich żyjących na niej organizmów.



Larry Niven sam przyznał się do tego, że „Pierścień” nie miał mieć kontynuacji. A jednak ją napisał… i to widać. „Budowniczowie pierścienia” to powtórka z rozrywki, która, głównie przez swoją wtórność, wypada gorzej od tomu pierwszego.

Naprawdę, to jest dokładnie ta sama historia. Ekipa, z której dwójka bohaterów to te same postacie, co w tomie pierwszym, wyrusza na Pierścień, aby coś na nim zbadać. Początkowo (ponownie) bohaterowie nie mają ochoty na całą tę wyprawę, ale w końcu po prostu się w nią angażują. A na Pierścieniu, ponownie, nic nie idzie zgodnie z planem. I ponownie, bohaterowie się rozdzielają, Louis wpada na kobietę i tak dalej, i tak dalej. Choć styl Nivena jest cały czas przyjemny, to mam wrażenie, że taka wtórność nikomu nie jest potrzebna.

Budowniczowie pierścienia
Larry Niven
wyd. Zysk i s-ka, 2022
Cykl Pierścień, t. 2

Kolejna rzecz, którą mocno dostrzegłam w tym tomie to fakt, że… on jest wyraźnie napisany do męskich fanów Nivena. Zresztą, biorąc pod uwagę, że to powieść wydana w 1980 roku to prawdopodobnie wielu fanek Niven nie miał. W każdym razie, w tym tomie z jednej strony dostajemy więcej bohaterek, które coś w głowie mają (w tomie pierwszym występowała głupiutka, ale mająca genetyczne szczęście postać), ale z drugiej strony… one nie mają żadnego celu występowania poza jednym. Mianowicie, w tym tomie Louis wpada na cywilizację, która pieczętuje wszystkie umowy oraz obietnice współżyciem. I Niven eksploruje ten temat, ile wlezie, podsuwając głównemu bohaterowi co rusz nowe przedstawicielki płci pięknej. Tego jest zaś na tyle dużo, że choć autor nie skupia się mocno na opisywaniu detali, to jest to po prostu dość męczące na dłuższą metę.

W przypadku tomu pierwszego miałam wrażenie, że czytam coś fajnego, pełnego pozytywnej energii, świeżego. Tutaj odczuwam zmęczenie materiałem. Niven mógł zrobić ze swoim światem naprawdę wiele, dając czytelnikowi poznać inne jego zakamarki, pokazać ciekawe postacie, eksplorować temat samego pierścienia w kreatywny sposób… Niestety, mam poczucie, że poszedł po najmniejszej linii oporu. I o ile jako rozrywkowa powieść, na rozluźnienie, dla kogoś, kto nie szuka niczego więcej, druga część może się sprawdzić, o tyle ja naprawdę miałam nadzieję na więcej. 



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

Nomida zaczarowane-szablony