poniedziałek, 31 stycznia 2022

Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu: opowieść z pogranicza kultur

Kwei-Lan miała zaledwie kilka lat, gdy została przyrzeczona swojemu obecnemu mężowi. Wychowana na idealną żonę, nie potrafi odnaleźć się w swoim związku. Jej wybranek okazuje się człowiekiem nauki, który nie zwraca na nią najmniejszej uwagi.



Pearl S. Buck jest autorką, której książki zawsze są dla mnie miłą odmianą i które przynoszą mi sporą dawkę ukojenia. To pisarka, którą można porównać trochę do Jane Austen: pisze głównie o kobietach i zwyczajnych, codziennych problemach, ale przez pryzmat chińskich (lub azjatyckich) zwyczajów. To sprawia, że to literatura dość uniwersalna, nawet mimo tego, że przepełniona typowo kobiecą wrażliwością.

Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu
Pearl S. Buck
wyd. Muza, 2007

„Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu” to naprawdę niedługa powieść: nie ma nawet 180 stron! Ale to wystarczająco, by opowiedzieć historie Kwei-Lan. Jak inne książki Buck, tak i ta jest pewnym wyrywkiem z życia bohaterki. Oczywiście ma jakiś początek i jakieś tam zakończenie, ale oczywistym jest również to, że ta historia będzie biec dalej. Nie kończy się na kartach książki.

Tytuł książki odnosi się do niczego innego, jak do zderzania się kultur. Gdy Chiny zaczęły się rozwijać, ich mieszkańcy z jednej strony bali się świata zachodu, z drugiej byli nim zafascynowani. I taki jest ukochany Kwe-Lan. To człowiek, który zachowuje się bardziej jak Amerykanin, niż Chińczyk i choć ma szacunek do swoich zwyczajów, to ma swoje własne zdanie, zna się na medycynie i chce traktować swoją żonę jako równą sobie. Młoda dziewczyna, wychowana w zupełnie innych realiach, po prostu nie potrafi tego zrozumieć. I cała powieść jest właściwie zbudowana na konflikcie stare-nowe.

Nie jest to powieść szczególnie smutna, przeciwnie: jest raczej urocza, dobra, spokojna, przyjemna w odbiorze. Nie mamy tu antagonisty, czy wybitnie konkretnej fabuły, a raczej obserwujemy różne postawy bohaterów. Ale to wszystko jest tak ładnie napisane, że przez te 170 stron po prostu się płynie.

Niektóre powieści Buck potrafiły mnie troszeczkę męczyć. Ale ta, przez wzgląd na swój interesujący temat, ładne opisy i zwartą formę była chyba jednym z przyjemniejszych spotkań z jej twórczością. A że takich autorów warto poznawać to naprawdę polecam po tę powieść sięgnąć. Nie jest długa, wiec nawet osoby średnio zainteresowane tematem nie będą miały okazji, by się znudzić, a być może akurat okaże się, że ta opowieść Was oczaruje. 



piątek, 28 stycznia 2022

Senni zwycięzcy: gdy czytelnikowi brakuje narzędzi



Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy powinnam choć słowem wspominać o tej książce. Bo tekst ten recenzją na pewno nie będzie. Prędzej jakąś formą wyjaśnienia, dlaczego Marka Oramusa po prostu nie lubię. „Senni zwycięzcy” są jego drugą powieścią, która wpadła mi w ręce i trzecim tekstem ogółem. Przy okazji to debiut tego polskiego krytyka i pisarza fantastyki, który w fandomie jest przecież szanowany i raczej lubiany. Problem polega na tym, że ja, jako przedstaw

Senni zwycięzcy
Marek Oramus
wyd. Solaris, 2001

Naprawdę starałam się tę historię czytać możliwie jak najdokładniej, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, o czym jest. W pamięci mam pojedyncze scenki, których po prostu nie potrafię ze sobą połączyć. One same w sobie źle napisane nie były, ale wszystko we mnie po prostu odrzuca próby połączenia tego w jedno. 

Szczególnie że styl Oramusa należy do tych, które są kompletnie nie moje. Jest surowy i ogółem nieprzyjemny. W ogóle polska fantastyka z lat 80. XX wieku taka trochę jest. Smutna, szara, surowa, często bez tej radości i przygody, której w niej szukam. 

Zawsze zaskakuje mnie też, jak ważną kwestią jest w tych powieściach seksualność. Autor musi nawiązać do kobiecego biustu i co najmniej raz wrzucić nawiązanie do masturbacji, wszystko oczywiście podając tak, by czytelnikowi te kwestie jak najbardziej obrzydzić. To nie jest szczucie cycem, jak w erotyku; to sposób na pokazanie niemoralności w świecie, jego zniszczenia i tragedii. „Senni zwycięzcy” wyjątkiem nie są.

Gdybym miała cokolwiek o tej fabule powiedzieć, to mogłabym zacząć od tego, że akcja dzieje się w jakiejś zamkniętej przestrzeni. Może na statku kolonizacyjnym? W każdym razie ludzkość tam sobie jest, żyje, ma piętro, na którym pada deszcz i spędza trochę czasu w hibernacji. No i dzieją się rzeczy: tu ktoś próbuje stworzyć sztuczne dziecko, tam się strzelają, tam mówią o silikonowych wypełnieniach twarzy. Oczywiście mamy też trochę chyba wśród czytelników Oramusa kultowe gadające piwo – tak, ta książka to prawdziwe dziecko swoich czasów. I to właściwie tyle, więcej z książki po prostu nie wyniosłam.

Czasem chciałabym czytać tego typu rzeczy przy kimś, kto tamte czasy zna lub rozumie lepiej niż ja. Przy kimś, kto mi te wszystkie książki wyjaśni i powie, czemu były lubiane. Bo ja wiem, że jakiś powód jest, tyle że mi po prostu brakuje wiedzy i odpowiednich doświadczeń, by to zrobić.



wtorek, 25 stycznia 2022

Magia i stal: to nie wyglądało na książkę dla dzieci!


Molly ma 12 lat, wymagającą matkę, kochającego ojca i wielką pasję do maszyn, z których słynie Imperium. Gdy odnajduje w sobie magię, wie, że w rodzinnym państwie nie ma dla niej miejsca. Chcąc uratować swoją rodzinę, planuje ucieczkę.


Przyznam, że jest to nieco irytującem gdy wygląd książki nie sugeruje tego, czym dany tytuł jest. „Magia i stal” to powieść raczej dla młodszej młodzieży, czego po okładce kompletnie nie widać. To zaś pewnie częściowo przyczyniło się do jej małej popularności, a także trochę niższych ocen, bo po prostu to nie jest powieść, z której dojrzały czytelnik będzie w pełni zadowolony. Sama sięgałam po nią, jako po potencjalnie ciekawy, rosyjski steampunk. Dostałam zaś całkiem interesującą, ale mimo wszystko prostą w konstrukcji powieść dla dzieci. Jej autorem jest Nik Pierumow, rosyjski pisarz, który zdobył w swoim kraju wiele nagród, a od końca XX wieku mieszka w USA.

Magia i stal
Nik Pierumow
wyd. Akurat, 2018
Blackwater, t. 1

Dość długo byłam przekonana, że Molly szybko dorośnie. Że gdy trafi tam, gdzie ma trafić, autor zrobi czasowy przeskok i okaże się, że jest to jednak książka dla starszego czytelnika. Głównie za sprawą języka, który jest wprawdzie bardzo lekki, ale nie infantylny. Nie ma w sobie tego czegoś, co zwykle powieści dla tego targetu mają. Jest w nim na tyle powagi, że naprawdę długo wydawało mi się, że bohaterka dorośnie.

Niestety, to się nie dzieje i w gruncie rzeczy dostajemy powieść, która jest wstępem do kolejnej. Molly ucieka, zdobywa przyjaciół, uczy się i tak naprawdę dopiero na samym końcu powieści jest bohaterką dojrzałą na tyle, aby cokolwiek w tej fabule samodzielnie zdziałać. Nie mam nic przeciwko, ale gdyby autor zrobił przeskok 3-4 lat to już w drugiej połowie książki Molly mogłaby stać się po prostu istotniejszą postacią.

Przyznaję, że jest coś ciekawego w świecie wykreowanym przez Pierumowa. Nie jest on może bezbłędny, ale wyjaśnienie, czemu Imperium Brytyjskie oraz Rosja są tak blisko siebie i tak różnią się od tych faktycznych jest całkiem intereusjące. Może nie najmądrzej wyjaśnione, ale wystarczająco, bym mogła to po prostu kupić. Inaczej niż w przypadku innej powieści dla podobnego targetu, czyli „Zabójczych marzyn”. Jednocześnie mimo w miarę ciekawego świata, autor tworzy prostą fabułę, której zakończenie dla dorosłego czytelnika szybko stanie się jasne.

Bohaterowie tej powieści są stosunkowo sztampowi, prosto napisani i prowadzeni, ale to po prostu adekwatny poziom do tej historii, jej targetu i skomplikowania. Jeśli zaś chodzi o stempunkową duszę tej książki to choć ona tu jest, to nie jest to mój ulubiony klimat tego typu powieści, ale to jest już sprawa dość indywidualna. Tak naprawdę para i maszyny występują w największym stężeniu na pierwszych 170 stronach, potem autor trochę jakby o tym zapomina.

W ogóle te pierwsze 170 stron to chyba najciekawszy element powieści. Później w moim odczuciu wjeżdża zupełna sztampa (szkolenie Molly), która mnie po prostu nudziła.

Choć nie jest to nic wyjątkowego, to wydaje mi się, że nie jeden czytelnik, zwłaszcza młodszy, dobrze bawiłby się przy tej lekturze, a o to przecież chodzi. Niestety, ta historia nie zdobyła szczególnego rozgłosu przy premierze i dziś mało kto o niej pamięta. A szkoda, bo naprawdę dużo słabsze i mniej interesujące rzeczy zdobywają obecnie olbrzymią popularność.



sobota, 22 stycznia 2022

Czerwona królowa: podróż Alicji w nieznaną baśń


Alicja musiała uciekać z Miasta. Wraz z Topornikiem wyruszyła więc w poszukiwaniu jego dawno zaginionej córki. Wkrótce trafiają do magicznej krainy, w której rządzi okrutna Biała Królowa. 


„Alicja” była dla mnie kompletnie pozytywnym zaskoczeniem. Książka, po której nie spodziewałam się niczego, okazała się baśniowo-oniryczną przygodą, z całkowicie satysfakcjonującym mnie zakończeniem (chociaż chyba jestem w mniejszości), a samo wydanie Vespera bardzo mnie do tego wydawcy przekonało. Nie mogło więc być inaczej. Kontynuacja, czyli „Czerwona królowa” musiała pojawić się na mojej półce.

Czerwona Królowa
Christina Henry
wyd. Vesper, 2021
The Chronicles of Alice, t. 2

Pierwsze recenzje nie były jednak zbyt pozytywne i obawiałam się, że Christina Henry tym razem mnie zawiedzie. Na szczęście przy lekturze bawiłam się dobrze, choć nie przeczę, kontynuacja wydaje mi się słabsza od tomu pierwszego.

W dalszym ciągu uwielbiam klimat tej powieści. Jest baśniowy, mroczny, lekki i niby brutalny, ale nie do końca. Henry przenosi nas do świata pełnego zaczarowanych istot, krwiożerczych i całkiem przyjaznych olbrzymów oraz miast, w których jedzenie po prostu się pojawia. Ponadto, jak nie przepadam z Kotem z Cheshire z animacji, tak w tej wersji zyskuje do niego coraz większą sympatię.

To sprawiło, że ja po prostu bawiłam się w trakcie lektury dobrze i gdybym była zupełnie zwyczajnym czytelnikiem, po prostu polecałabym ją dalej. Jednak skoro już mam o książce w miarę obiektywnie opowiedzieć, to przyda się tutaj wyłożenie jej wad, które potencjalnie innego czytelnika mogą odstraszyć.

Zacznijmy od tego, że choć Vesper wydaje grozę/horror i tak też na przykład Lubimy Czytać kwalifikuje tę książkę, to absolutnie nie jest powieść z tego podgatunku. To przede wszystkim przygodowe high fantasy i to na dodatek powieść drogi. Co prawda z nurtu dark, ale to nie zmienia faktu, że absolutnie nie jest to horror.

Kolejną kwestią jest to, że fabuła w drugim tomie znacznie bardziej się rozmywa. To nie jest długa książka, a właściwie pierwsza połowa jest po prostu drogą Alicji bez żadnych większych zaskoczeń. Oczywiście z czasem fabuła się rozkręca, ale dalej pozostaje mniej konkretna, a więc mniej wciągająca. 

Ważne jest też to, że tytułowej bohaterki nie ma w tej historii zbyt dużo. Pojawia się na samym końcu i jest tylko dodatkiem. To historia Alicji, a nie jej.

Niemniej, znów podoba mi się zakończenie Henry. Jest słodko-gorzkie i dalej pozostaje baśniowe tak jak w tomie pierwszym. Ale tu warto pamiętać, że ogółowi czytelników raczej się nie podobało.

 „Czerwona królowa” nie jest powieścią, która wnosi do gatunku coś szczególnie nowego. To baśniowa historia, dość skrótowa w swojej formie. Przez to raczej jest czytadełkiem na jeden wieczór, niż czymś, co zostanie w pamięci na dłużej, tak jak zrobił to pierwszy tom. Nie zmienia to faktu, że mi się ją naprawdę dobrze czytało, a to nie jest wcale takie częste w przypadku zagranicznej fantastyki rozrywkowej, która nomen omen jest w sporej mierze targetowana do nastoletniego odbiorcy. Także podsumowując: ja lubię. Inni kompletnie nie muszą, ale polecać tę historię będę dalej.



środa, 19 stycznia 2022

Wampirze cesarstwo: czy to nowa „Gra o tron”?


Gdy nawiedza go wampirzy, królewski historyk, Gabriel nie ma wyjścia. Jeśli chce wydłużyć swoje życie, musi zacząć snuć swoją historię. Opowiada o swoich czasach młodości, gdy stał się łowcą wampirów, a także o poszukiwaniu świętego Graala, ostatniej nadziei ludzkości.



Tematyka wampirów jest ostatnio czymś, co trochę mnie interesuje, toteż gdy Mag zapowiedział książkę właśnie w takich klimatach, to najzwyczajniej w świecie zaczęła za mną chodzić. „Wampirze cesarstwo” jest pierwszą książką Jaya Kristoffa, jaka wpadła mi w ręce, toteż to była po prostu dobra okazja, aby z tym całkiem popularnym ocenie autorem się zapoznać. I wyszło… no nie bardzo wyszło, choć wyjść mogło.

Wampirze cesarstwo
Jay Kristoff
wyd. Mag, 2021
Wampirze cesarstwo, t. 1

Zacznijmy najpierw od targetu tej powieści. Byłam już przez kilka osób przekonywana, że jest to książka dedykowana osobom dorosłym. Niestety, nie mogę się z tym w pełni zgodzić. Dla mnie to historia targetowana do chłopców i młodych mężczyzn w wieku +16. To trochę odpowiednik romansu fantasy NA. Z tym że dziewczyny w tym wieku lubią bohaterki młode (16-30 lat, cżęściej 18-25), a chłopcy już nie. Oni chcą Geralta z Rivii, który jest smutny, poważny i zabija potwory swoją ironią. I Gabriel właśnie taką postacią jest, bądź być próbuje.  

To nie oznacza oczywiście, że starszy czytelnik się w tej lekturze nie odnajdzie. Taka literatura jest znacznie bardziej uniwersalna, niż typowo dziewczyńskie fantasy (dorosły bohater robi swoje). Nie zmienia to faktu, że ja w tej powieści elementy młodzieżówki po prostu widzę. 

Teraz przejdźmy do treści. Sam początek wydał mi się interesujący. Może nie nadzwyczaj oryginalny, bo podobny schemat wykorzystał np. „Wywiad z wampirem”, ale mam wrażenie, że relacja Gabriela i przesłuchującego go wampira jest najciekawszą w całej książce, a ich wymiany zdań co jakiś czas są klimatyczne. Gorzej zaczyna się robić później.

Czytając opis, spodziewałam się książki z jakąś polityczną intrygą. Może „Gry o tron”, tylko w mrocznej, wampirzej wersji? Miałam nadzieję na ciekawe dylematy dotyczące ludzkości, być może na jakieś brutalne sceny z tym związane. A dostałam w gruncie bardzo mhroczny (bo nie mroczny, to jest taki nastolatkowy, smutny i pełen cierpienia mhrok) quest fantasy, z dość generycznym przedstawieniem wampirów.

Na dodatek to jedna z tych książek, która jest po prostu niemiłosiernie przegadana. Kristoff stworzył klocek liczący niemal 900 stron, gdzie fabuły było tu może na 400, jeśli nie na mniej. To byłoby do wybaczenia, gdyby przy okazji w ciekawy sposób prowadził relacje między bohaterami, ale niestety, to też wypada naprawdę typowo i jest pisane bez większego polotu. W trakcie czytania nasunęła mi się myśl, że on tę książkę powinien stworzyć w duecie z autorką „Krwi i popiołu”. Bo on ogółem jest lepszy literacko, lepiej ogarnia światotworzenie (choć idealnie nie jest), ale jest zdecydowanie słabszy właśnie w pisaniu dialogów. Gdyby połączyli siły, to może wyszłoby z tego coś ciekawszego. W tej formie ta powieść po prostu jest niezwykle przewidywalna i nudna, jeśli człowiek przeczytał już kilka serii high fantasy.

Liczyłam na tę książkę. Naprawdę! Zwłaszcza że wydanie nie jest wcale złe. Książka ma sporo ilustracji, w stylu dość unikatowym jak na polski rynek, a przy tym raczej się podobającym (to taka zamerykanizowana manga), twarda oprawa też robi swoje i tę książkę, jako sam produkt, dobrze trzymało mi się w ręce. 

Poza tym przez pierwsze ok. 300 stron cały czas powtarzałam sobie (i innym też), że to wydaje się przegadane, ale to tak ogółem prosta, acz solidna rozrywka. I naprawdę byłam przekonana, że ten przeciągający się wstęp rozwinie się w coś potencjalnie ciekawego. W ogóle właśnie początek wydał mi się najciekawszy: dzieciństwo Gabriela i to, jak musiał poradzić sobie z traumami, było po prostu bardziej interesujące, niż przedłużające się szkolenie bohatera, a potem nudny quest, w którym postacie tylko podróżują i biją się w dość nudny sposób.

W ogóle doszło do tego, że „Wampirze cesarstwo”, w chwili, w której miało mnie zasmucić i wywołać u mnie jako czytelnika łzy, wywołało reakcję „ok, bardzo mnie to nie obchodzi”. I na nic zdały się łzy innego bohatera. A niby na tych setkach stron autor powinien mnie do postaci przywiązać.

Czuję się po prostu trochę zawiedziona. Wydawało mi się, że jeśli sięgnę po coś popularnego, ale wydanego przez Maga, którego przecież naprawdę szanuję, to będę bawić się co najmniej dobrze. Nie oczekiwałam niczego nadzwyczajnego, a szukałam dobrej rozrywki, która czegoś mi dostarczy. A okazało się, że choć to czytać się niby da, to naprawdę wolałabym poświęcić ten czas na jakąś inną, ciekawszą lekturę. No ale cóż, chyba pozostaje mi się cieszyć, że te wampiry przynajmniej się nie świecą…



niedziela, 16 stycznia 2022

Franeknstein: czy klasyka dalej się broni?



Wiktor Frankenstein postanowił oddać się nauce. W trakcie swoich studiów odkrywa tajemnicę życia i postanawia, że samodzielnie je stworzy. Tak powstaje potwór, który zaczyna siać spustoszenie w jego życiu.


Są historie, które po prostu trzeba znać, jeśli człowiek próbuje poznać zakamarki jakichś konkretnych dziedzin literatury. „Franeknstein” bez wątpienia taką historią jest. Napisany w 1818 roku przez 19-letnią Mary Shelly wszedł do kanonu literatury i jest uznawany za jeden z pierwszych współczesnych horrorów. I w moim odczuciu takie opowieści można oceniać (co najmniej) dwojako.

Frankenstein
Mary Shelley
wyd. Vesper, 2013

Po pierwsze, jako dzieło klasyczne, które wniosło wiele do kanonu i które go zrewolucjonizowało. Jako twórczość romantyczną, którą można analizować przez wzgląd na jej przesłanie, czy to, co autor miał na myśli. Bo „Frankenstein” ma sporo do przekazania na takiej warstwie, choć nie są to dziś myśli szczególnie nowatorskie.

Z tym że ze mnie żaden literaturoznawca, a już na pewno nie od spraw romantyzmu, a więc mogę tę historię przede wszystkim oceniać po prostu jako współczesny czytelnik. I gdy spojrzy się na tę opowieść tym okiem, to ona po prostu nie ma jak się obronić.

„Franeknstein” przybiera formę relacji. Pewien podróżnik spotyka Wiktora Frankensteina na odległej północy, a ten zaczyna opowiadać mu swoją historię. To sprawia, że narracja – choć raczej prosta w przyswojeniu – po pewnym czasie zaczyna nużyć. Autorka prowadzi powieść w tym samym tempie, niezależnie od tego, czy główny bohater opowiada o swoim życiu rodzinnym, czy o tworzeniu potwora. Rozumiem, że w XIX wieku to mogło robić wrażenie. Książka Shelley miała udawać dziennik, sprawić, by czytelnik uwierzył w istnienie nadnaturalnej bestii. Ale dzisiaj, gdy wszyscy wiemy, że to po prostu fikcja, to po prostu przestało działać. Niestety, nie zestarzał się ten klasyk najlepiej.

Kolejną kwestią jest sama fabuła: prostolinijna i wręcz głupia. Wiktor Frankenstein to typowy bohater romantyczny, który bezustannie odczuwa ból istnienia. Który tworzy potwora i przez kolejne kilka miesięcy nie tylko leży w chorobie, ale też nikomu o tym nie mówi. Który traci wszystko, bo podejmuje złą decyzję za złą decyzją i w ogóle nie uczy się na swoich błędach. Jest protagonistą inteligentnym i głupim jednocześnie. Nie potrafię go lubić i wydaje mi się, że współcześnie mogę mieć w tym wielu zwolenników.

Najciekawszą postacią jest, bo jakby inaczej, sam potwór. Istota, która wzbudzała grozę w ówczesnym czytelniku, a która jest bohaterem o wiele bardziej tragicznym, niż Wiktor (bo on sobie trochę zasłużył). Niestety, jest go po prostu mało. Skryta w cieniu potworność to oczywiście klasyczny dla powieści grozy zabieg, ale biorąc pod uwagę, jak nieprzyjemnym antagonistą jest jego stworzyciel, to osobiście wolałabym, by jednak autorka skupiła się na jego wątku. Niemniej, to klasyk i klasyki tak czasem mają.

Już w chwili stworzenia, „Franeknstein” był stosunkowo lekką opowieścią, która po prostu miała przestraszyć czytelnika i pobudzić jego wyobraźnię. Dziś też przyswaja się go bez większego problemu, a że nie jest długi to moim zdaniem poznać go po prostu warto. Ale szczerze przyznaję: myślałam, że spodoba mi się bardziej. Że w tej historii i tych bohaterach coś mnie chwyci. Niestety, to po prostu „klasyk, który trzeba poznać”, przynajmniej dla mnie jako osoby zajmującej się fantastyką. 



czwartek, 13 stycznia 2022

Galeony wojny: w poszukiwaniu bałtyckiego Lewiatana

XVII wiek. Arendt Dickmann był holenderskim kapitanem, który przeniósł się do Gdańska. Jednak w trakcie ślubu obiecał swojej ukochanej, że na stałe osiądzie już na lądzie. Siedemnaście lat później ta jest ciężko chora. Pogrążony w długach mężczyzna, chcąc zapewnić żonie odpowiednie warunki, wyrusza znów na Bałtyk, aby odnaleźć tajemniczego Lewiatana – potwora, który morduje załogi niewielkich statków handlowych.


Galeony wojny
Jacek Komuda
wyd. Fabryka Słów, 2014

Pierwszą styczność z twórczością Jacka Komudy miałam jakieś 6-7 lat temu. Sięgnęłam wówczas po jego zbiór pirackich opowiadań fantasy, które wydały mi się naprawdę klimatyczne. Jednak dopiero po dłuższym czasie w moje ręce wpadła jego kolejna książka. Jako że poprzednie morskie opowieści wydały mi się niezłe, to „Galeony wojny”, kolejna rzecz rozgrywająca się na morzu, jawiła się jako potencjalnie dobra rzecz. Jednak mimo tego… wcale nie uważam, aby była to wybitna lektura. Opowiadania dalej wydają mi się zdecydowanie lepsze.

Zacznijmy jednak od tego, że tak ogólnie rzecz biorąc to kompetentna przygodówka. Z fabułą prostą jak budowa cepa, ale tu wszystko jest na (prawie) swoim miejscu. Jednak diabeł tkwi w szczególe, także w tym przypadku.

Sam początek wydał mi się naprawdę interesujący. Dickmann to historyczna postać, o której jednak nic wcześniej nie wiedziałam. Autor zaś kreuje go na bohatera, który po prostu był dla mnie ciekawy. Bo to w gruncie rzeczy dobry, poczciwy człowiek, który kocha swoją żonę i chce, aby ta po prostu wyzdrowiała. To proste, ale zarazem po prostu bardzo ludzkie, dzięki czemu to dobry fundament na postać. A jeśliby do tego dodać fajną przygodę to przecież mogłaby to być po prostu przyjemna, dobra opowieść, może nawet w niektórych momentach wzruszająca.

Problem polega na tym, że Komuda w swojej narracji wypada na… niezłego buca. To wygląda czasem tak, jakby sam ze sobą ścigał się w to, kto włoży do tekstu więcej marynistycznego słownictwa i historycznych ciekawostek. I o ile szanuje jego wiedzę to tak po prostu nie robi się dobrej ekspozycji. Oczywiście, takie podejście będzie niektórym odpowiadać, ale mnie ani nie kręcą militaria, ani suche ciekawostki, które do fabuły niewiele wnoszą. A to też jest sztuka – sprzedać czytelnikowi wiedze w sprawny sposób, który go nie zmęczy, a wręcz przeciwnie. Zaciekawi historią, zaciekawi opowieścią przeszłości.

Mam wrażenie, że gdyby trochę popracować nad językiem autora ta historia mogłaby od razu o wiele, wiele więcej zyskać. Ale jednocześnie muszę przyznać, że koniec końców, fabularnie też ta historia niewiele wnosi. Jest tak sztampową morską przygodówką, jak to tylko jest możliwe. Nawet plot twist związany z Lewiatanem nic ciekawego nie przynosi. Ja tego rozwiązania spodziewałam się właściwie od samego początku. A przez rozmemłaną akcję i bohatera, który po dobrym starcie, w tym wszystkim po prostu się gubi, mam poczucie, że przeczytałam… trochę nic. Coś pustego, sztampowego, typowego, co nie wzbudziło we mnie żadnych większych emocji.

„Galeony wojny” są specyficzną powieścią. Z jednej strony kompletnie typową, z drugiej – wcale nie aż tak lekką. Bo choć czyta się ją generalnie bez problemu to nadmiar obcego słownictwa może skutecznie zepsuć przyjemność z lektury. Dlatego raczej polecałabym ją osobom, które nie są zbyt oczytane, ale lubią zagłębiać się w historię, które uwielbiają Gdańsk albo XVII wiek – takim powinna spodobać się zdecydowanie bardziej, niż mi.


poniedziałek, 10 stycznia 2022

Opowieści z Wilżyńskiej Doliny: szumny debiut Anny Brzezińskiej


Wilżyńska Dolina znajduje się z dala od wszystkich głównych szlaków. Nad jej mieszkańcami czuwa wiekowa wiedźma, Babunia Jagódka.


Gdy Anna Brzezińska zadebiutowała, a następnie wygrała tym swoim debiutem Zajdla, w polskim fandomie zawrzało. Naczytałam się o całej tej historii tyle, że w końcu (z opóźnieniem… całkiem wielu lat) musiałam sprawdzić, o co wówczas chodziło i co w gruncie rzeczy przyniosło jej większy rozgłos. Dlatego „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”, zawierające tamten głośny tekst sprzed lat, po prostu musiały do mnie trafić. I przyznaję, że o ile rozumiem, skąd wzięła się kontrowersja, o tyle… uważam, że ten zbiór opowiadań w całości jest całkiem solidny.

Chociaż warto tu zaznaczyć, że są to takie opowiadania-nie-opowiadania. Każde z nich ma konkretną fabułę, ale ułożone są w miarę chronologicznie, a jedno przechodzi tematycznie w drugie. Są ze sobą mocniej połączone, niż na przykład teksty o Geralcie z Rivii i czytanie ich osobno właściwie nie ma większego sensu.

Opowieści z Wilżyńskiej Doliny
Anna Brzezińska
wyd. Runa, 2011
Wilżyńska Dolina, t. 1

Zaczynając jednak od pierwszego, historycznego tekstu to zrobił on na mnie pozytywne, ale nie wyjątkowo dobre wrażenie. „A kochał ją, że strach” to tekst bardzo klimatyczny, dość rozrywkowy, z niezłym stylem. Dobrze wprowadza bohaterów, a zakończenie to całkiem sympatyczne podsumowanie całości, ale nie robi tego efektu „wow”, jakie niektóre opowiadania robią. Niemniej, jako debiut jest po prostu bardzo dobry i pokazuje, że autorka pisać potrafi całkiem nieźle.

Dalsze teksty są odważniejsze. Dalej baśniowe, ale bardziej brutalne, z mocniej stylizowanym językiem. Do tego stopnia, że czasem musiałam się zatrzymać na moment, by zrozumieć, o co w tekście chodzi, ale ponieważ dobrze budowało to klimat, nie uznaje tego za wadę, a raczej za mój brak wiedzy.

Brzezińska robi w tych tekstach coś całkiem ciekawego. Jednocześnie wprowadza baśniowe motywy i często opowiada niektóre znane nam opowieści na nowo, ale przy tym jest bardzo realistyczna. Widać jej wiedzę na temat średniowiecznych obyczajów i zachowań ludzi, przez co te historie są często jednocześnie naprawdę ładne, i bardzo tragiczne. Nie brakuje tu mordów, gwałtów czy zdrad. To sprawia, że mimo właśnie tej baśniowości i pewnej dawki humoru, „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny” są zaskakująco prawdziwe.

Dodać też chyba mogę, że magia w tym świecie przedstawionym jest raczej miękka, ale na tyle dobrze nakreślona i tak dobrze wpasowuje się właśnie w klimat, że nie jest to najmniejszy problem. Ograniczeniami są właściwie same zasady babuni Jagódki, a to właściwie też jest nie najgorsze fabularnie rozwiązanie.

Przy tym wszystkim, chociaż czytało mi się te opowieści naprawdę dobrze, to jednak z tej pamięci zapadnie mi raczej w pamięć klimat i postacie, a nie fabuła jako taka. Ona tu oczywiście jest, ale podobnie jak w pierwszym tekście, tak i w całokształcie: nie porywała mnie aż tak.

Naprawdę cieszę się, że udało mi się tę książkę dorwać i to na dodatek w moim zdaniem ładniejszym wydaniu. Jednocześnie żałuję, że jest obecnie dostępna tylko z drugiej ręki. Gdyby dostała naprawdę ładne wznowienie to nie wątpię, że świetnie by się sprzedawała. To książka doskonale wpasowuje się w modę na słowiańszczyznę, a jednocześnie jest zdecydowanie lepsza od wielu w takowej klimatyce, które miałam okazję dotychczas przeczytać. 



piątek, 7 stycznia 2022

Thrawn: jak wielki admirał Imperium doszedł do władzy?



Thrawn zostaje znaleziony przez statki Imperium. Jako przedstawiciel nietypowej rasy o wojskowej przeszłości, trafia wraz ze swoim tłumaczem do szkoły wojskowej, gdzie szybko zaczyna piąć się po szczeblach kariery. W tym czasie młoda, ale ambitna dziewczyna dostaje szansę, by odzyskać utracone kopalnie należące do jej rodziny.


„Thrawn” to książka, która swoje u mnie przeleżała. Trafiła do mnie przypadkiem i choć już stosunkowo dawno miałam zamiar ją czytać to po pierwszej próbie po prostu się poddałam. Miałam wrażenie, że język jest bardzo męczący i toporny, przez co odbiłam się od niej i po prostu ją odłożyłam.

Okazało się jednak, że problem tkwił we mnie i moim nastroju, bo po powrocie to, co mnie zaskoczyło, to właśnie styl. Nie jestem wprawdzie wielką fanką  „Gwiezdnych wojen” (znam filmy i szanuję, ale nie mam nostalgii), ale już kilka starszych książek z akcją osadzoną w uniwersum czytałam, poza tym znam też pojedyncze tytuły z innych franczyz. I te pisane przed laty często faktycznie były dość toporne w stylu. Tu zaś dostajemy narrację lekką, bardzo młodzieżową, poprawną i zaskakująco plastyczną. Styl Timothy’ego Zahna nie jest może wybitny, ale biorąc pod uwagę, jakie rzeczy dane było mi czytać wcześniej: to sprawiło, że kamień spadł mi z serca.

Thrawn
Timothy Zahn
wyd. Uroboros, 2019
Thrawn, t. 1

Szczególnie, że początkowo ta opowieść miała naprawdę spory potencjał i czułam się całkiem nią zainteresowana. Tuż przed tym tytułem czytałam inną space operę, w której żaden bohater nie rzucił mi się w oczy i której fabuła kompletnie się rozpływała. Tu zaś autor przedstawia czytelnikowi trzy konkretne postacie, zarysowując je w sposób wystarczający, abym chciała śledzić ich losy i naprawdę miałam nadzieję, że wyjdzie z tego coś angażującego i po prostu przyjemnego.

Okazało się jednak, że tak się nie stało. „Thrawn” to książka bardzo bezpieczna, która niby ma w sobie sporo wątków politycznych i trochę działań w kosmosie, ale jej akcja rozgrywa się na przestrzeni wielu lat. To właściwie orgin story głównego bohatera, który prowadzi od jego początkowej edukacji, aż do osiągnięcia przez niego sukcesu. I choć niby to wszystko ma jakąś tam intrygę, która ciągnie się przez lata to dla mnie była po prostu zbyt wątła, aby Zahnowi udało się utrzymać moją uwagę przez cały czas. 

Ostatecznie wyszło z tego mniej więcej to, co z nowych filmów z serii. Ot, to bezpieczna historia, która nie porusza żadnych ciekawych tematów, niewiele wprowadza od siebie i właściwie ma być głównie pożywką dla fanów. Problem z tym, że jak już wspominałam, do takowych się nie zaliczam. I o ile nie mam nic przeciwko samemu uniwersum to mnie sam fakt, że akcja powieści rozgrywa się właśnie w nim, po prostu nie kupuje.

Niemniej, jako taki książkowy fast-food, który jest szybki do połknięcia, ta książka sprawdziła mi się w gruncie rzeczy całkiem nieźle. Z tym, że mam na półkach tyle pozycji, które potencjalnie i będą bawić mnie bardziej, i więcej wnosić, że mimo wszystko trochę żałuje czasu na nią poświęconego. Z drugiej strony: przynajmniej sprawdziłam i po prostu kolejny raz kusić mnie nie będzie. Nawet jeśli książka trafi do mnie przypadkiem.



wtorek, 4 stycznia 2022

Czarna kolonia: terraformacja Marsa i powiew nudy


Postęp technologii sprawił, że Mars został zamieszkany przez ludzi. Terraformacja nie przebiegła jednak w pełni pomyślnie – niektóre rejony wciąż pozostają suchą, jałową pustynią. Jednak czerwona planeta nie stała się drugą Ziemią. Mars to czarna strefa, strzeżona przez najemników.


Arkadu Saulski stał się ostatnio dość popularny. Regularnie widuje jego książki w social mediach, dlatego „Czarna kolonia”, jego debiut, pojawiła się na mojej półce. I o ile chętnie sprawdzę, jak ten autor się rozwinął to po kontynuację tej powieści nie mam zamiaru sięgać.

Czarna kolonia
Arkady Saulski 
wyd. Drageus Publishing House
Kroniki Czerwonej Kompanii, t. 1

Teoretycznie ta powieść jest napisana całkiem poprawnie. Język jest przystępny, a świat jest zaskakująco ciekawie nakreślony. Zupełnie szczerze przyznam, że zaczynając tę lekturę byłam przekonana, że po prostu mi się spodoba. Jednak o ile opisy terraformacji Marsa były ciekawe, o tyle Saulskiemu właściwie… nic innego nie wyszło najlepiej.

Choć autor buduje tu konflikt i jakąś tajemnicę to aktualne wydarzenia na Marsie po prostu kompletnie mnie nie interesowały. Ot, ktoś się bije na powierzchni planety, ktoś w kosmosie, dzieją się rzeczy… ale dla mnie w sposób zupełnie bezpłciowy i po prostu nudny. Kilka dni po lekturze nie pamiętam ani imion głównych bohaterów, ani ich konkretnych cech. 

Częściowo pewnie wynika to z faktu, że najzwyczajniej w świecie nie przepadam za SF w militarnym wydaniu (za fantasy i innymi gatunkami z dodatkiem słowa militarny też zresztą nie). Ta książka to właściwie jedna wielka bitwa, a ja się od takich rzeczy niemal zawsze odbijam (choćby od trylogii Lindy Nagaty czy od steampunkowej wizji Roberta Szmidta). Jestem więc pewna, że ktoś, kto przeciwnie niż ja – lubi takie fabuły, prędzej odnajdzie się w debiucie Saulskiego. 

Zastanawia mnie tylko, czy przypadkiem autor nie nawiązywał tutaj do świata z serii „Mass Effect”. Występują tu i co najmniej dwa imiona/nazwiska z nią związane (Liara, Shephard), ludzkość również rozwinęła się mocno po terraformacji planety, a pewne wydarzenia fabularne sugerują mi, że historia mogłaby pójść w podobnym kierunku.

Niemniej, moje zastanawianie się będzie musiało zastanawianiem zostać, bo na kontynuacje po prostu trochę szkoda mi czasu. Wolę sprawdzić, czy autor obecnie tworzy coś ciekawszego. Bo tu jakiś potencjał w końcu jest.


sobota, 1 stycznia 2022

Niepełnia: opowiem Ci historię o...


W białym domu znajdującym się na odludziu dochodzi do tragedii. Zginęła kobieta. Policja odnajduje na miejscu bladego jak ściana mężczyznę, który jest wyraźnie w szoku. Niestety, z powodu śnieżycy nie trafia od razu na przesłuchanie. Dlatego też zaczyna snuć policjantce opowieść o pewnej zaginionej dziewczynie, która podobno ma jakiś związek z wydarzeniami z tego dnia.


 

Anna Kańtoch to utalentowana pisarka i tego chyba nikomu tłumaczyć nie trzeba. Dlatego w moje ręce wpadła kolejna jej powieść. Tym razem to „Niepełnia” – rzecz z 2017 roku, będąca gdzieś na pograniczu kryminału i horroru, raczej dość trudna do jednoznacznego zdefiniowania.

Niepełnia
Anna Kańtoch
wyd. Powergrah

Przyznaję, że sięgając po nią nie miałam pojęcia, co tak naprawdę trafia w moje ręce i gdy otwarłam książkę, trochę się zdziwiłam. Nie dość, że dostajemy ok. 230 stron treści (czyli niewiele) to jeszcze z naprawdę dużą czcionką, dlatego to dosłownie książka na pół wieczoru. Szybko jednak okazało się, dlaczego – „Niepełnia” to głównie zabawa formą, a takie rzeczy często po prostu są dość krótkie.

W każdym razie ta zabawa wciąga. Autorka tworzy pewną pętlę wydarzeń, bawiąc się chronologią i połączeniami pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Sieć zależności aż kusi, by to wszystko sobie elegancko rozpisać i na własną rękę dojść do tego, co w jaki sposób się tu w ogóle wydarzyło. Jeśli zaś połączymy to z dobrym stylem Kańtoch, który jest po prostu świetny warsztatowo, a jednocześnie całkiem rozrywkowy to dostajemy coś, na co naprawdę warto zwrócić uwagę.

Cały ten koncept kojarzy mi się mocno z tym, co autorka zrobił w swoich „Przedksiężycowych”. Oczywiście różnice są, chodzi tu zresztą o coś innego, ale po prostu jestem w stanie wyzuć, że te pomysły pochodzą od jednej osoby. Różnica jest taka, że mimo wszystko jej starsze dzieło jest lepsze i bardziej dopracowane i daje lepszy efekt, jeśli chodzi o zakończenie.

Dlaczego? Bo „Przedksiężycowi” kończą się tak, że wszystko nagle wskakuje na swoje miejsce. Ta dziwaczność i zabawy ze słowem i czasem mają sens. „Niepełnia” zaś pozostawia tylko właśnie – niepełni. Niepełnie w zrozumieniu tej historii, niepełnie, jeśli chodzi o jej interpretację. Z jednej strony szanuję za pewną otwartość, z drugiej – spodziewałam się po prostu lepszego podsumowania tej zabawy.

Niemniej, to ciekawa powieść pod kątem formy, którą można na różnorodne sposoby analizować. Która jednocześnie porusza ciekawe tematy społeczne i pozostaje dobrą rozrywką. A że nie jest długa i na pewno nie zajmie dużo czasu to wydaje mi się, że naprawdę warto dać jej szansę.


Nomida zaczarowane-szablony