niedziela, 18 maja 2014

Miasto skrzydlatych lwów i rżących koni

Wydaje mi się, że każdy z nas ma jakiejś miejsca, w których chciałby się znaleźć, bądź takie, które całym sercem kocha i ma wrażenie, że mógłby spędzić w nich szczęśliwie większość swojego życia. Czasem są to miejsca prawdziwe, czasem zaś - to tylko wytwory naszej wyobraźni, do których raczej nie mamy szans się dostać... Ja sama mam kilka (jeśli nie kilkanaście, nie liczyłam ich w końcu) takich miejsc i dziś chciałabym się jednym z nich z Wami podzielić.
Jestem osobą, która zdecydowanie woli mieszkać na wsi - w miastach szybko się gubię, duża ilość ludzi sprawia, że czuje się nieswojo. W lasach, czy w polach bez większego trudu znajduje drogi do miejsc, do których chce trafić, a cisza wokoło sprawia, że mogę spokojnie pogrążyć się we własnych myślach. Oj tak, nie chce mieszkać w mieście, w nich jest mi źle.
No, z jednym wyjątkiem, a jest nim pewne niezwykłe (przynajmniej dla mnie) miasto we Włoszech, o którym prawdopodobnie słyszała większość z Was. Wenecja. Oj tak, to miasto marzeń. Nie będę podawać danych, czy ciekawostek o tym miejscu bo je spokojnie możecie znaleźć w sieci, poza tym, nie chcę Was takimi szczegółami zanudzać, bo nie o to mi chodzi.

Od czego to się zaczęło?
kadr z filmu "Złodziejaszki" (2006)
Wenecja bardzo długo była dla mnie niewiele znaczącym słowem, kojarzące mi się z jakimś odległym, nieznanym miastem, do którego i tak pewnie nigdy nie pojadę. Była zdjęciem, które czasem gdzieś widuje i jestem z tym widokiem na tyle opatrzona, że nie zwracam na niego większej uwagi... Do czasu, aż na jakimś kanale w TV, będącym wypożyczalnią, przez cały tydzień nie leciał film znany w Polsce pod dwoma tytułami: Złodziejaszki, albo - Król Złodziei. Było to już kilka lat temu, mój umysł był dużo bardziej... dziecięcy, niżeli jest teraz, dlatego też ten typowo familijny film bardzo, ale to bardzo mi się spodobał i natychmiast Wenecja zaczęła jawić mi się nie jako miejsce bez znaczenia, a miasto, w którym przeżywali przygody jedni z moich ulubionych bohaterów. Oczywiście miałam okazję zapoznać się też z książką na bazie której powstał film (co prawda tylko w wersji audio, ale jednak) i naprawdę nie byłam nią zawiedziona. Długo, oj dłuugo marzyło mi się to miasto...

Wizyta
W 2011 roku moi rodzice postanowili pojechać do znajomej hodowczyni psów, mieszkającej nieopodal Florencji. Niestety, był to środek roku szkolnego, a jeszcze tak daleko nie byliśmy, przy okazji miało to być przyjechanie i wyjechanie - wiedzie, przyjeżdżają, śpią chwilę w aucie, załatwiają co mają załatwić i wracają, dlatego postanowili, że pojadą sami. Ubolewałam troszkę nad tym, ale wiedziałam, jak się sprawy mają, także nie naciskałam.
Latem 2012 zdarzyła się ponowna okazja... i tym razem pojechaliśmy całą rodziną, na kilka dni. Co prawda nie mieliśmy jechać do Wenecji, tylko do Florencji, ale i tak to już coś. Co prawda nie zwiedziliśmy tam praktycznie nic od środka, ale trudno się mówi. Pojechaliśmy także do niedalekiej Pizy, a ja bezustannie próbowałam namówić rodziców, by zobaczyć moje wymarzone miasto...
I udało mi się. Wenecja była nam w miarę po drodze, także mieliśmy do niej wjechać na maksymalnie 2-3 godziny, tylko po to, by to miasto zobaczyć. Oczywiście, nikt z nas nie przewidział, że samochód w Mieście na Wodzie trzeba zostawić na parkingu przed wejściem do niego... i wszędzie trzeba dość pieszo, także to nieźle zaskoczyło nas już na samym początku. Po zostawieniu samochodu ruszyliśmy, z psem na smyczy, ogarnąć co i jak w tym mieście wygląda. Ja co prawda o samej Wenecji niewiele czytałam (wolałam sobie o tym mieście myśleć i marzyć, niż zagracać sobie głowę opowieściami innych o niej), ale wiedziałam jedno - najważniejsze, to zobaczyć Plac św. Marka! Szybko wyczaiłam, że w różnych miejscach w mieście znajdują się tablice informacyjne, mówiące do jakiego placu kierować się mamy w którą stronę... więc prowadziłam wszystkich, przy okazji będąc w siódmym niebie: co prawda ogrom turystów przerażał, ale samo miasto było przepiękne! Te kanały, te budynki, place, kościoły! Weszłam tylko do jednego co prawda, ale wnętrze było tak cudownie urządzone, że niemal oniemiałam. Nie wiem, czy teraz zrobiłoby to na mnie takie wrażenie, wtedy jednak na prawdę chciałam tam po prostu zostać i się z tego miasta nie ruszać. Nawet te klaustrofobiczne, mające nawet niecały metr szerokości uliczki wydały mi się cudowne. Sklepy z maskami i przebraniami odebrałam jako niesamowite, a widząc ławeczkę, pod murkiem porośniętym bluszczem chciałam po prostu mieszkać w budynku na przeciwko niej i móc codziennie rano na nią spoglądać.
Po jakimś czasie doszliśmy na Plac Św. Marka i o ile moich rodziców on zachwycił, mnie nieco przeraził swoim ogromem i ilością ludzi. Znacznie bardziej podobały mi się rzadziej uczęszczane miejsca, niemniej, nie mogłam na pewno odmówić mu pewnej... magiczności. Nie wchodziliśmy nigdzie, przy okazji posprzeczałam się niestety nieco z rodzicami (nie przepadam za robieniem takich hmm typowych, wycieczkowych zdjęć - wiecie, osoba z sztucznym uśmiechem, na tle jakiegoś monumentu... brrr, nie to okropne. Oni są jednak nieco innego zdania, a że ja jestem fotografem...), ale no nic, opuściliśmy Plac inną drogą i jakoś trzeba było powrócić do samochodu...
I tu okazało się, że pojęcia nie mamy jak wrócić... Długo po prostu szliśmy, mając nadzieję, że po prostu trafimy do samochodu.. ale jako, że Wenecja to istny labirynt, dopiero po dłuższym czasie, gdy spytaliśmy się kogoś o drogę zaczęliśmy iść we właściwą stronę. I... by nie było, mi to w pełni odpowiadało. Bo z 3 godzin, zrobiło się prawie sześć! Nogi wprawdzie odmawiały mi posłuszeństwa, ale nie zwracałam na to większej uwagi, nie mając wcale ochoty na opuszczenie tego miasta. Szczególnie, że wracaliśmy już nocą, gdy miasto było niemal opustoszałe...
Nie sądzę, bym w tym roku miała okazje, by do Wenecji znów pojechać... ale wiem, że rodzice planują wyjazd do Florencji i przy okazji zatrzymanie się na 2 dni w Mieście na Wodzie... więc cóż, mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić.




Co prawda chyba nie chciałabym mieszkać tam na stałe - na prawdę lubię duże przestrzenie, a to miasto jest ich całkowitym zaprzeczeniem, ale tak mieć tam własne mieszkanie, do którego mogę przyjechać w wolnej chwili... oj tak, na to byłabym jak najbardziej chętna.

sobota, 17 maja 2014

Peonia

Dziś chciałam Was zaprosić na recenzje książki noblistki, Pearl S. Buck. Na początku chciałam Was tylko poinformować, że czytałam już jej trylogie, Ziemski Dom, jednak opinii o niej pisać tu na pewno nie będę z bardzo prostego powodu - jest ona bardzo podobna do tego, co myślę o Peonii  :)

Tytuł: Peonia
Autor: Pearl S. Buck
Liczba stron: 317
Gatunek: powieść

Jak już napisałam wyżej, autorka Peonii, Pearl S. Buck została laureatką Nagrody Nobla z dziedziny literatury w 1938 roku. Bardzo trudno jest więc napisać o tej książce coś bardzo złego i całkowicie ją skrytykować choćby z tego powodu. Ale mimo to odczucia czytelnika dalej mogą być przeróżne, a ja nie mam zamiaru się z nimi kryć.
Peonia to powieść opowiadająca historię właśnie tytułowej Peonii, niewolnicy pracującej jako służba domowa w jednym z żydowskich domów, w Chinach. Została zakupiona jako dziecko, aby zajmowała się synem jej państwa, Dawidem. Gdy dorasta, zakochuje się w swoim młodym panu, a ten zaś stoi przed bardzo trudnym wyborem - może ożenić się z Żydówką, którą wybrała dla niego matka, bądź za piękną i bogatą Chinkę, wbrew woli rodziców. Peonia, chcąc uszczęśliwić swojego ukochanego robi wszystko, aby Dawid wyszedł za wybrankę swojego serca.
Muszę przyznać, że zdecydowanie bardziej wolę tą książkę traktować jako swego rodzaju encyklopedie wiedzy na temat tego, jak wyglądało życie w Chinach na początku XX wieku, niż jako porywającą, wciągającą historię. Wprawdzie bohaterów mamy dość dużo i do na dodatek na prawdę dobrze skonstruowanych, ale styl pisania sprawia, że przynajmniej mi ciężko jest poczuć do nich przywiązanie. Jest spokojny i zwięzły, na skupia się wcale na wewnętrznych rozterkach postaci, określa wszystko dość... ogólnie. Dostajemy po prostu historie jakiejś rodziny, w której całe życie jednego pokolenia zostało zapisane na 317 stronach... a chyba każdy z Was może zgodzić się ze mną, gdy powiem, że to na prawdę mało, jak na co najmniej 60-70 lat... Wprawdzie główny nurt historii obejmuje ich maksymalnie około piętnastu, niemniej, w dalszym ciągu jest to bardzo długi okres jak na tak krótkie dzieło.  
Wprawdzie mimo wszystko fabuła jest na tyle ciekawa, że da się ją przeczytać z pewnym zaciekawieniem, ale na prawdę brakuje mi tu tego czegoś, co sprawiłoby, że zaczęłabym ten utwór uwielbiać...
Jak wspomniałam, o Chinach z tej książki możemy dowiedzieć się na prawdę wiele i choć nie sądzę, aby wszystkie zawarte w niej informacje były zgodne z prawdą, to jako, że autorka przez wiele lat mieszkała w tym kraju większość zwyczajów i podejście bohaterów do życia na pewno będzie w dużej mierze wzięte z jej własnego doświadczenia, za co na prawdę Pearl S. Buck oraz jej książki cenie.
Nie jest to książka, po którą sięgnęłabym z własnej woli, mając pod ręką wiele innych, bardziej porywających opowieści, ale... nie, nie żałuję, że ją przeczytałam. Myślę, że mogę ją polecić każdemu z Was, choćby po to, byście zapoznali się z kulturą Chin. Poza tym doskonale wiem, że choć mi taki styl pisania i taka tematyka nie do końca odpowiada są osoby, które bez wątpienia ją pokochają - bo to bardzo dobra książka, która niewątpliwie na to zagługuje.

piątek, 16 maja 2014

Chwile zatrzymane w obiektywie

Witajcie ;)
Drewniany-most nie powstał wprawdzie po to, by wstawiać na niego moje zdjęcia w jakiejś dużej ilości, ale jako, że chyba trochę za dużo tu tekstu, a za mało grafiki, pozwólcie że wstawię tu kilka fotek z komentarzem xD Może Wam przypadną do gustu, kto wie ;P Wprawdzie większość z nich była już gdzieś publikowana, ale chyba żadnego z nich dłużej nie opisywałam.

~~~~~

Moje małe maleństwo, urodzone w lutym o mianie Khaleesi (nie jestem zagorzałą fanką Dany - po prostu podoba mi się to słowo). Co prawda nie podoba mi się na tym zdjęciu kompozycja oraz ten biały pasek w tle, za psiakiem (pomalowane wapnem drzewko), ale minę Sisi po prostu uwielbiam <3  


Nie jestem najlepsza w macro i detalach i szczerze mówiąc, nudzi mnie nieco wykonywanie takich fotografii. Mimo to, z powyższej jestem dość zadowolona - uwielbiam kolory na tym zdjęciu i choć przepalenia trochę mi się nie podobają, a i perspektywa mogłaby być lepsza... jestem z niego zadowolona.


Zdjęcie robione na szybko, na pewien niezbyt ambitny konkurs. Żadnego miejsca nie zajęło, nic z resztą dziwnego... Brakuje mi tu światła i tego, co chwytałoby za oko, niemniej, kompozycja wydaje mi się całkiem w porządku :)


Modelka, którą widzicie na zdjęciu wcale na sesje mi się nie próbowała wcisnąć, wręcz przeciwnie, to ja bezustannie o tym mówiłam ;) Ach, mimo przepaleń na twarzy uwielbiam to zdjęcie - muszę pochwalić Martę (modelkę) bo spojrzała w górę w idealnym momencie i przynajmniej moim okiem wyszła tak, jakby właśnie się modliła, grając na skrzypcach
Inne zdjęcia z tego dnia? 1 2 3 


Moja siostra, Martyna, z naszym psem, Figaro (na marginesie, to ojciec Khaleesi). Zdjęcie zrobiłam podczas jednego z naszych nielicznych wspólnych spacerów. Uwielbiam te kolory, to światło, tą naturalność... i ten język wielkoluda :D Szkoda tylko, że niebo wyszło praktycznie białe...

~~~~~


Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i życzę dobrej nocy oraz miłego piątku! :)

środa, 14 maja 2014

Oczy smoka

O Stephenie Kingu usłyszałam pierwszy raz na początku gimnazjum. Horrory nigdy mnie zbytnio nie interesowały, więc chyba nic w tym dziwnego. Niemniej, gdy już w końcu jego nazwisko obiło mi się o uszy usłyszałam o nim wiele pochwał i gdy do rąk wpadła mi Christine zabrałam się do niej z niemałym entuzjazmem... i choć nie przypadła mi zbytnio do gustu to czytało mi się ją w miarę przyjemnie. Następna książka, Czarny Dom... podeszłam do niej nieco bardziej sceptycznie, ale miałam nadzieję, że wtedy po prostu źle trafiłam... cóż, ledwo dobrnęłam do końca. Christine przynajmniej przyjemnie mi się czytało, zaś ten horror zdawał mi się ciągnąć w nieskończoność. Ale do trzech razy sztuka, czyż nie? Zapraszam więc na moją recenzje książki fantasy Kinga noszącą tytuł Oczy smoka.

Tytuł: Oczy smoka
Autor: Stephen King
Liczba stron: 400
Gatunek: fantasy

Chyba dla nikogo, kto choć trochę zagłębił się w świat książek nie jest obcy fakt, że King tworzy głównie horrory na dość wysokim poziomie i właśnie dzięki nim zdobył całą swoją popularność. Dlatego też słysząc o jego książkach fantastycznych w głowie miałam wizje mrocznych, tajemniczych światów i historie rodem z powieści tegoż autora. I na prawdę nie spodziewałam się tego, że Oczy Smoka będą zupełnym zaprzeczeniem wszystkich moich przypuszczań...
Dostajemy świat, który wygląda mniej więcej tak, jakby wypadł z jakiejś disney'owskiej bajki. Mamy niezbyt inteligentnego, ale mimo to dobrego króla, Rolanda, jego dwóch synów, Petera i Thomasa, z których pierwszy jest tym dobrym, inteligentnym i nieskazitelnym, drugi zaś jest tym głupim, którym wyjątkowo łatwo da się manipulować. Oczywiście, nie może zabraknąć czarnego charakteru, którym jest bardzo zły i bardzo przebiegły czarnoksiężnik, Flagg, będący również doradcą króla. Bohaterowie są schematyczni, dość mocno przerysowani... Widać to wyraźnie, jednak jako, że narrator wcale nie próbuje nam wmówić, że opowiada coś więcej, niż baśń, mnie szczególnie to nie uderzyło.
Całą fabułę znamy niemalże od razu - znajduje się i na tyle okładki, i jest opisana na pierwszych stronach. Generalnie rozchodzi się o to, że Flagg zamordował króla Rolanda, wysłał Petera do więzienia i posadził na tron Thomasa, którym sobie manipuluje i w ten sposób rządzi całym państwem, rozsiewając w nim wysokie podatki i brutalne traktowanie. Ale... ale mimo, że sam narrator uprzedza nas co zaraz się wydarzy, mimo, że całość bazuje na prostych, baśniowych schematach, to jednak tą książkę po prostu chce się czytać dalej. Aby poznać szczegóły, aby może jednak przyłapać narratora na jakimś drobnym kłamstwie? Niby wiem, co się wydarzy, niby znam tą historie od dawna... ale po prostu chcę przeczytać jeszcze kawałek, chce pójść trochę dalej...  oj tak, ta narracja, która z daleka wydaje się głupim i nudnym sposobem, w tym przypadku na prawdę fajnie się sprawdziła.
Co prawda niektóre scenki przynajmniej mnie nudziły, ale sam styl, w jakim Oczy Smoka zostały napisane jest prosty i kolorowy, przy okazji bardzo niewinny i to chyba właśnie dzięki niemu ta powieść kojarzy mi się ze wspomnianą wcześniej disney'owską animacją.
Mnie osobiście ta książka bardzo przypadła do gustu - może nie jako coś wybitnego, do czego chce wracać i co koniecznie chce postawić na swojej półce, ale na pewno jako chwila przyjemnej rozrywki, powrotu do dzieciństwa i odstresowania się. I każdemu, kto właśnie takiej książki szuka mogę z czystym sumieniem ją polecić :)

wtorek, 6 maja 2014

Książkowe plany

Choć jest wiele książek, które chciałabym przeczytać i mieć na swojej półce, zawsze mam dość dokładną listę co chce kupić i w jakiej kolejności. Iii... dziś chciałabym się tym z Wami podzielić, choć chyba bardziej dla samej siebie, niż dla tych, którzy tego bloga przeglądają - tak, by mieć to "na papierze", jasno i czytelnie :D


"Płomień i krzyż. Tom 1" J. Piekary
 
Książka na którą "poluje" już dłuższy czas, ale za każdym razem okazje się, że akurat nie jestem w stanie tego tomu dostać. Pierwsza, pod względem chronologii, część Cyklu Inkwizytorskiego. To jedna z takich książek, które po prostu chce poznać, by ogarnąć uniwersum, bo bardzo często przewija się w moich rozmowach z innymi, a sama nie mogę za wiele o tej chyba najpopularniejszej serii Piekary powiedzieć.

"Achaja. Tom 1" Andrzeja Ziemiańskiego
Obecnie chyba jedna z popularniejszych książek fantasy i wręcz aż wstyd jej nie znać... szczególnie, że słyszałam o niej pochlebne opinie. Jeśli pierwszy tom mi się spodoba, chciałabym wejść również w posiadanie kolejnych.

"Pan Lodowego Ogrodu. Tom 1" Jarosława Grzędowicza
Sprawa się ma jak z "Achają" - nie dość, że dość znane, to jeszcze słyszałam sporo dobrego o tej serii więc chce ją po prostu poznać.. i mieć u siebie.

"Gra o Tron" George R. R. Martina
Obecnie, z racji powstania serialu, "Pieśń Lodu i Ognia" zyskała na popularności, nie dziw z resztą, bo produkcja jest na prawdę godna polecenia. I chyba gdyby własnie nie ona, prawdopodobnie nawet po tą książkę nie chciałabym sięgać. Ale podoba mi się pomysł, podoba mi się uniwersum... i choć znam praktycznie całą fabułę to wiem, że prędzej czy później co najmniej jedna część będzie stała na mojej półce.

"Narrenturm" Andrzeja Sapkowskiego
Mam na razie cały cykl wiedźmiński oraz jeden zbiór opowiadań Sapkowskiego, a że cóż, to w końcu mistrz polskiej fantastyki, którego z resztą uwielbiam, najchętniej trzymałabym u siebie wszystkie jego pozycje... Dlatego też teraz nadszedł czas zakup pierwszej części z trylogii hucyskiej, jednak nie śpieszy mi się z tym wcale, jako, że innych twórców też trzeba poznać. 


Na razie to byłoby na tyle, by się zbytnio nie zapędzać. I tak koszty i ilość tego mnie przeraża... Ciekawe, kiedy i czy w ogóle te wszystkie pozycje, te całe cykle trafią na moją półkę... Na pewno uzbieranie ich zajmie mi sporo czasu. Ale nie śpieszy mi się, książki przecież nie uciekną :)




piątek, 2 maja 2014

Morderstwo w Mezopotamii

W bibliotece, z której ostatnimi czasy wypożyczam książki, nie ma niestety zbyt dużego wyboru. Głównie literatura popularnonaukowa, te 'zwykłe' powieści, przeznaczone tylko do czytania, a nie nauki, są dopiero powoli kupowane. Trochę szkoda, ale przynajmniej często zdarza się, że do ręki trafia mi zupełnie nowa, niezniszczona książka, której przede mną nikt wcześniej nie czytał. I tak chyba było w przypadku książki, której recenzje możecie znaleźć poniżej :)

Tytuł: Morderstwo w Mezopotamii
Autor: Agata Christie
Liczba stron: 269
Gatunek: kryminał

Ciężko jest oceniać mi ‘klasyki’, jako, że dobre są same w sobie (w końcu, inaczej nie zostałyby za klasykę uznane) i gdyby poszukać, okazałoby się, że napisane o nich zostało już wszystko, co powinno być. Ale mimo, że książka którą na dziś wybrałam, mianowicie Morderstwo w Mezopotamii Agaty Christie do takiej grupy bez wątpienia się zalicza,  nie jest w tej chwili wyjątkowo populara, więc chyba mogę o niej kilka słów napisać, nie nudząc Was przy tym.
Akcja tego kryminału ma miejsce niedaleko rzeki Tygrys, w czasach współczesnych autorce, czyli mniej-więcej w latach 30. XX wieku. Narratorka, panna Leatheran, jest dość typową pielęgniarką:  inteligentną, ale prostolinijną i bardzo dokładną. Zostaje poproszona o opiekę nad żoną dość znanego archeologa, która zdaje się być trochę nerwowa i czymś przestraszona. Dość szybko okazuje się, że na miejscu wykopalisk nic nie jest do końca takie, jakie być powinno i do akcji musi wkroczyć znany detektyw, Herkules Poirot. 
Zacznę może od samego stylu autorki, bo jest on tu dość ważny. Przede wszystkim narracja jest  pierwszoosobowa, w czasie przeszłym, co nie zawsze mi odpowiada, ale w tym przypadku było dobrym wyborem - Christie świetnie wczuła się w rolę pielęgniarki: kobiety wykształconej, aczkolwiek używającej często potocznych, prostych stwierdzeń. Dzięki temu mimo, że książka ma już swoje lata jest na prawdę lekka i przyjemna. Nie musimy zastanawiać się zbyt długo, co oznaczają jakieś trudne archaizmy. Być może jest to zasługa tłumacza, ale jako, że nie mam raczej zamiaru sięgać po orginał, nie jestem w stanie tego sprawdzić. 
Jeśli chodzi o bohaterów, mamy ich całkiem sporo, jak na stosunkowo krótką książkę, ale są dobrze scharakteryzowani. Każdy jest specyficzny, każdy ma wady i zalety, dzięki czemu nie mylą się i nie mieszają. Bez problemu możemy wybrać tych, których lubimy, aczkolwiek przez wcześniej przeze mnie wspomnianą narracje nie będzie to obiektywna ocena: w końcu patrzymy na świat oczami panny Leatheran, która, choć może jest stosunkowo obiektywna, ma jednak swoje zdanie na temat każdego ze spotkanych ludzi i zwykle się z nami dzieli. 
Muszę przyznać, że kryminały, choć lubię, dość często pod względem fabuły trochę mnie nudzą: zawsze mamy ten sam schemat, który powtarza się w kółko, i w kółko...  Niezależnie od tego, po jakiego autora sięgniemy. Ten nie jest wyjątkiem, mimo to cała akcja jest napisana bardzo fajnie i choć, jak zwykle, w przypadku kryminałów nie odczuwałam jakiś nadzwyczajnych emocji w trakcie czytania przyjemnie śledziło mi się losy bohaterów, mimo, że gdy teraz o tym myślę, mogłabym się do samej  końcówki trochę przyczepić. Ale nie będę tutaj o tym tutaj pisać, jako, że od razu zmuszona byłabym zdradzić samo zakończenie, a w przypadku tego typu powieści byłaby to nikczemna zbrodnia.
Jest to druga powieść Christie, po którą sięgnęłam i poprzedniej nie wspominam najlepiej. Ta jednak rzuciła mi na tą autorkę nieco jaśniejsze światełko. Myślę, że na prawdę warto po nią sięgnąć: rozrywka na kilka chwil jest gwarantowana, szczególnie, że jak wspominałam wcześniej, styl jest na  prawdę bardzo przystępny i każdy, niezależnie od tego jakie książki lubi, powinien się w świecie przedstawionym odnaleźć.
Nomida zaczarowane-szablony