poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Lekcja religii?

Dzisiejszy wpis to coś, co od dłuższego czasu się we mnie zbierało, a ostatnio, przez recenzję książki Maybe Someday Hoover autorstwa Stelli Agi (którą z resztą możecie znaleźć tutaj) chyba coś we mnie pękło i czuję, że chcę się z Wami podzielić moimi refleksjami. Zapraszam więc do lektury i dyskusji na dany temat, jeśli tylko poczujecie ku temu chęć. 

źródło

Pamiętam moją pewną rozmowę sprzed kilku lat. Toczyła się na naszym starym i dobrym GG. Akurat zachwycałam się Wiedźminem, podziwiając to, jak Andrzej Sapkowski cudownie konstruuje swoje opowiadania i na dodatek czuć, że chce nam coś przekazać, że chce czegoś nauczyć. Mój rozmówca jednak mojego zdania nie podzielał, uznając, że pieprze bzdury, posądzając naszego polskiego mistrza fantastyki o coś takiego. Nie powiem, poczułam lekką konsternacje z tego powodu... ale jednocześnie nie potrafiłam znaleźć kontrargumentów na to, co wtedy usłyszałam.

Wręcz niemożliwe wydaje mi się to, że co wejdę na bloga i czytam recenzje, to w oczy rzucają mi się przede wszystkim takie słowa jak: pouczające, głębokie, dojrzałe, trudne, miłość, nauka, czy uczyć. I nie, nie tyczy to tylko obyczajówek, lub romansów! Nie raz wpadam na recenzje choćby powieści fantasy wręcz tymi słowami przeładowanymi. Raz, drugi, przymknęłam na to oko, ale im więcej czytam Waszych recenzji, tym bardziej nie mogę uwierzyć temu, co rodzi mi się w głowie...

Magic book by Mar-ka
mar-ka.deviantart.com
Moi drodzy, odpowiedzcie mi proszę: po co czytacie książkę? Chodzi mi o powieść. Zwykłą, zwyczajną powieść.  No, po co? Jaki widzicie w tym sens, co Wam to daje? Jaki jest cel męczenia oczu przez zmuszanie wzroku do czytania malutkich literek? Chcecie emocji, przygody, dobrej historii? Tak? Czy nie? Bo mi zwykle wydaje się, że... nie. Że nie chcecie historii. Chcecie, aby książka pokazała Wam jak żyć. I piszecie o tym pięknie, a jakże! Już wcześniej wspomniana przeze mnie recenzja Stelli, jest przepełniona pięknymi słowami i na prawdę dobrze skonstruowana. Ale... serio? Serio, to jest Wasz cel? Czytacie książki... dla morału?

Tak. Wiem. Żyjemy w świecie, który chce nas wszystkich moralizować i pokazywać dobre ścieżki. Równouprawnienie. Życie dla wszystkich. Rozdaj wszystko co masz, bo tak trzeba. Kochaj bliźniego i wspieraj go, nawet jeśli, ba! Szczególnie, jeśli jest to człowiek, który chce Ci odebrać wszystko co masz - wszystkie Twoje prawa, cały Twój światopogląd, a najlepiej, cały Twój majątek, bo przecież mu się należy. Bo przecież to jego los pokrzywdził, nie Ciebie, co z tego, że gdy miał możliwość pracy to odrzucał ją, a Ty na to co masz pracowałeś całe swoje życie. I niestety, ten sposób myślenia jest obecnie przemycany w książkach. Większość ludzi żyjących w Europie, czy Stanach bazuje na nim, a skoro tak, to i pisarze nie są pod tym względem jakoś wyjątkowi. 
A skoro nie są wyjątkowi... to na tym bazują ich książki. Pokazujące, jak można przetrwać trudną miłość, jak dać sobie radę z brakiem tolerancji, chcą uczyć, jak szukać wsparcia, nadziei, przy okazji próbując podbudować pewność siebie czytelnika (co przy takim ciągu myślowym jest na prawdę trudne do osiągnięcia, ale nad tym może nie będę się rozwodzić)... 
Piękne wartości, przynajmniej wtedy, gdy się o nich słucha. 
Ale wróćmy do celu czytania książek. 
Stanęliśmy na tym, że w recenzjach widzę nadmiar zachwytów nad moralną wartością treści. 
A pamiętacie może, co powiedział już jakiś czas temu Eco?

Kto czyta książki – żyje podwójnie

Popularny tekst, i owszem. Większość czytelników prawie na pewno się z nim zgodzi, a nawet będzie w stanie stworzyć porządne wypracowanie na ten temat.
Tyle, że jak już pisałam, mam wrażenie, że większość osób o tym zapomina.
Be where you want to be by Sacm88
sacm88.deviantart.com
Powieść jako taka to coś, co jest pisane przede wszystkim nie po to, by nas czegoś nauczyć. Nie po to, byśmy dumali godzinami nad tym, co autor miał na myśli. To nie jest poezja, to nie jest wiersz! To historia, która ma nam dać możliwość przeżycia życia po raz kolejny. To coś, co ma pozwolić się nam odprężyć, znaleźć w miejscach, w których chcemy (lub nie) być, to coś, co ma poruszyć naszą wyobraźnię, aby ta przed naszymi oczami tworzyła barwne obrazy. Ale na pewno jego podstawową funkcją nie jest nauczenie nas czegoś. 
Skąd więc taka fascynacja pouczającą treścią? Po co mam czytać coś, co jest napakowane treściami, mającymi wzbudzić we mnie współczucie, czy głębsze refleksje i robi to wręcz na siłę, próbując mnie do tego nie raz nawet zmusić? To chyba jeden z głównych powodów, dla których raczej nie czytam obyczajówek. Za często to robią. Zdecydowanie. 

Nie zrozumcie mnie źle. Nie uważam, aby pisarz miał tworzyć coś, niemającego żadnej wartości. Każda historia czegoś uczy. Każda, nie ważne jaka. Każde przeczytane zdanie - no nowa wiedza. Problem polega na tym, że gdy przekazanie nam morałów jest dla pisarza głównym celem, obawiam się, że... coś tu nie gra. Wróćmy choćby do Sapkowskiego. Kto czytał, ten wie, że można znaleźć w jego tekstach wiele mądrych słów. Ale... mój rozmówca sprzed kilku lat miał świętą racje. Sapkowski, pisząc, chciał przedstawić historię. Układał słówka w poprawnej kolejności, tak, by zaciekawiły czytelnika. Nie nauczanie było jego głównym celem. A że przy okazji tworzył wiele opowiadań na wzór baśni, to i jakieś morały, bardziej, lub mniej widoczne, się w nich znalazły. Rozumiecie, o co mi chodzi? Mądre książki, mądre powieści - tak, jestem za. Ale pod warunkiem, że celem autora nie było wmuszenie w nas jego wartości. Bo jeśli będę takie chciała, otworze baśnie, albo powiastkę filozoficzną, a nie obyczajówkę.

open book by depyy
depyy.deviantart.com

Nie wiem, jakie jest Wasze zdanie na ten temat... ale na pewno proszę Was o jedno: jeśli macie ochotę sprawić mi przyjemność, unikajcie nadmiernych opisów tego, jak głęboki był tekst w Waszych recenzjach. Spróbujcie to nieco ograniczyć, a na pewno przychylniej spojrzę na te pozycje. Bo powieść ma być historią, a nie lekcją religii. 

sobota, 29 sierpnia 2015

Metro 2033

O tej książce słyszałam już dawno, nie sądziłam jednak, że szybko ją przeczytam. Skoro wszyscy i tak już ją znają, a moje pierwsze spotkanie z autorem zdecydowanie nie było udane, to po co mam męczyć samą siebie i po nią sięgać? Los jednak chciał, by jeden z tomów trafił w moje ręce...


Tytuł serii: Uniwersum Metro 2033
Tytuł: Metro 2033
Autor: Dmitry Glukhovsky
Liczba stron: 597
Gatunek: fantastyka postapokaliptyczna

Świat został zniszczony przez konflikt atomowy. Ci nieliczni, którzy go przeżyli, wiodą życie w moskiewskim Metrze, które dzięki swojej konstrukcji, pozwoliło im przetrwać. Mamy 2033 rok. 
Artem nie pamięta już świata u góry - katastrofa miała miejsce, gdy był zaledwie kilkuletnim dzieckiem. Jest sierotą, którą zaopiekował się jeden z wojskowych. Mieszka na stacji WOGN, w której zaczyna dziać się coś złego... Do pilnie strzeżonego wyjścia podchodzą Czarni, budząc we wszystkich strach. Jako młody i silny mężczyzna, Artem dostaje ważną misje - poinformować Polis, stolice Metra o tym, co dzieje się na granicach. Jednak wędrówka ciemnymi korytarzami wcale nie jest taka prosta...
Wyjaśnijmy sobie jedno - nie lubię dystopii. Nienawidzę tego wszechogarniającego głosu, który mówi Ci - to już koniec ludzkości, nie ma nic, nic się nie zmieni, tu nie da się przetrwać. Dlatego gdy otworzyłam Metro 2033 i przeczytałam kilka pierwszych stron poczułam się strasznie tym przytłoczona. Miałam świadomość tego, że powieść czyta się szybko i płynnie, że całość zdaje się być dobrze skonstruowana... ale to poczucie bliskości końca nie dawało mi spokoju. Ale skoro zaczęłam, jak mogłabym nie skończyć? 
Ale dobrze, że nie zrezygnowałam. O ile na początku rzeczywistość Metra 2033 wydawała mi się bardzo realna i boląca, to im dalej brnęłam, tym bardziej czułam się jak w jakimś fantastycznym świecie, a nie, na naszej zniszczonej bombami nuklearnymi Ziemi.
To bardzo dobra historia. Na prawdę. Inteligencja Glukhovskiego zadziwia. Samemu stylowi autora nie mam co zarzucić. Powieść, mimo, że ma sporo stron, wcale się nie dłuży, czyta się ją dość lekko, ale mimo to, nie raz można zdziwić błyskotliwymi porównaniami narratora. 
Nie jest to jednak jedyny plus tej pozycji! Ba, minusy? Ja chyba takich w niej nie znalazłam. Ale wracając, sami bohaterzy też są bardzo dobrze skonstruowani. Artem, mimo dość młodego wieku, ma głowę na karku, choć też popełnia sporo błędów, a ci, których spotyka w czasie swojej wędrówki (a jest ich na prawdę wielu!) również są bardzo ciekawi i przy tym niezwykle różnorodni. 
Fabularnie - mistrzostwo. Dawno już zakończenie powieści tak mnie nie zdziwiło. Zwrotów akcji tu nie brakuje, w Metrze bezustannie coś się dzieje i nawet jedyne, co mogłabym uznać za niewielki minus to właśnie, nadmiar tego wszystkiego. Każdy rozdział przynosi nową przygodę, nowe wydarzenie, niekoniecznie mocno powiązane z głównym wątkiem, aczkolwiek dalej będące czymś ciekawym, czymś, czego zakończenie aż chce się poznać. 
Kreacji świata też nie mogę nic zarzucić. Tak, jest brudny, dołujący. Cuchnie. Szczury są praktycznie wszędzie, nie brakuje też faszystów, czy komunistów, chcących odbudować świat na starych zasadach. Ale mimo tego, a może właśnie - przez to - jest niezwykle ciekawy. Gluhovsky dopilnował, aby jego uniwersum było tajemnicze, ale przy tym niepozbawione szczegółów, własnych mitów i legend, których na prawdę wiele możemy znaleźć w powieści. Dzięki nim świat zdaje się żyć i nabiera realności.
Strach w metrze jest wszechobecny. Ludzie są zwykle biedni, ledwo udaje się im wyżyć, robią wszystko, byleby przetrwać. Wierzą w to, co im podsuną - byleby tylko mieć jakiś cel. Czytelnik może się w tym nieźle pogubić: bo kto w końcu ma racje? Które legendy są prawdziwe? Które nie? Nieraz irracjonalne wybory w tym świecie są na porządku dziennym i nic w tym dziwnego. Bo jak można myśleć logicznie, próbując odbudować nieistniejący już świat?
Chyba nie mogę zrobić niczego innego, jak polecić tą książkę tym, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli, bo szkoda przegapić coś tak dobrego. I choć dalej uważam, że dystopie nie są dla mnie, to ta zdecydowanie przypadła mi do gustu.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Zalenia: Geografia - podstawy

O Zalenii i całej jej genezie pisałam już w tym poście. Jeśli więc go nie czytaliście - zapraszam do zapoznania się z nim. A teraz pozwólcie, że przejdę do drugiego posta z serii o moim wymyślonym świecie, dotyczącego podstaw jego budowy.

Mapa
Nie jestem grafikiem, a do samej mapy bezustannie dodaje nazwy i punkty, których aktualnie potrzebuje, lub o których zapomniałam, dlatego panuje na niej niewielki... bałagan. Te ciemne plamy gdzieniegdzie to na przykład jeziora, o których nie pamiętałam tworząc mapę, dlatego zostały po prostu zaznaczone w ten sposób. Potrzebna jest jednak tylko mi, a ja jakoś (na razie) się w niej odnajduje... więc chyba nie jest aż tak źle.

Kontynenty 
Na aktualnej wersji mapy można dostrzec trzy kontynenty, z czego żaden nie jest przedstawiony w całości. Te są jednak najważniejsze i jak na razie spokojnie mi wystarczają.
Największy z nich to Midogar - różnorodny kontynent, mi nieco kojarzący się z Europą. Na południu można zauważyć Południowy Kraniec, na północnym-wschodzie zaś, Fellronie.

Klimat
Powyższe kontynenty znajdują się na południowej części planety, co oznacza, że najzimniejszy jest Południowy Kraniec - o ile na wybrzeżu można coś uprawiać, o tyle góry są skute wiecznym lodem i nikt nie próbuje ich przebyć, bo najzwyczajniej w świecie jest to zbyt niebezpieczne.
Midogar, z powodu swojej dużej rozciągłości, jest dość różnorodny. Południe pokrywa głównie iglasty las, jest też stosunkowo chłodne, a im wyżej zmierzamy na północ, tym cieplej się robi. Większą część wschodniego kontynentu pokrywają mieszane lasy, jednak już okolice Półwyspu Sagana są stepem powolutku zmieniającym się w pustynie. Zdecydowanie chłodniej jest w Górach Himangari, jednak mimo to, są one miejscami bardzo suche i ich kotliny często przypominają półpustynie. Na zachodzie możemy znaleźć Zachodnie Stepy. 
Dość ciekawy jest Archipelag Kaskara - przypomina on swoją florą naszą śródziemnomorską makie.
Fellronie jest kontynentem, który niestety sporo przeszedł. Niegdyś porastał go las, głównie liściasty, jedynie na północy pojawiały się stepy. Obecnie jednak nie jest to najlepsze miejsce do zwiedzania. Z powodu katastrofy ekologicznej, wywołanej przez stowarzyszenie magów cała znana część kontynentu zaczęła mutować: podniósł się poziom wód gruntowych, sprawiając, że rzeki szukały nowych ujść, pojawiły się liczne nowe strumyki, na dodatek z roku na rok roślinność i zwierzęta zmieniały się nie do poznania. Zwykłe, leśne węże stały się trującymi zabójcami, drzewa zmieniły kształt swoich liści i właściwości owoców. Niegdyś na kontynencie dominowała zieleń i brązy, obecnie można tu dojrzeć głównie odcienie niebieskiego i fioletu. Z powody wyższej temperatury, woda bardzo intensywnie paruje, tworząc mgłę, która niemal co noc okala cały kontynent.

Państwa
Jedyne państwa w pełnym tego słowa znaczeniu można znaleźć na Midogarze - to właśnie tam można znaleźć największe imperium, o jakim słyszała Zalenia, znane jako Imperium Orelów. Jego nazwa wywodzi się od rodu, który obecnie nim włada. Jego stolicą jest położone na trzech wyspach, u ujściu rzeki Tesly, miasto Lamsar. Pozostałe państewka w ilości siedmiu (nie licząc państw wyspiarskich) są zdecydowanie mniej istotne dla całej gospodarki.
Południowy Kraniec jest zbyt słabo zamieszkany, aby stworzyć poprawnie funkcjonujące państwo, dlatego też utworzyły się na nim państwa-miasta, zajmujące się głównie handlem dóbr, które można znaleźć w Górach Wilkołaczych. 
Fellronie niegdyś w całości było władane przez elfy, po katastrofie jednak część uciekła, a część zmutowała, zmieniając się w rasę nazywaną svartalfami. Warunki panujące na Fallronie są jednak zbyt trudne, by tworzyć tam dobrze funkcjonujący organizm państwowy. Większość miast widocznych na mapie upadła lata temu, svartalfy żyją w niewielkich osadach, odcinając się od reszty świata.
Na uwagę zasługują również dwa miejsca położone na morzu. Quilion jest siedzibą Stowarzyszenia Błękitnego Feniksa, czyli ugrupowania magów. Należy do nich w pełni, jak również wiele niewielkich i niewidocznych na mapie wysepek. Mówi się, że to miejsce nie zostało wybrane przez nich przypadkowo, bo to właśnie tu najłatwiejszy jest kontakt z Magią, ale o tym w innym poście.
Drugim takim miejscem jest Archipelag Kaskara - nie tworzy on jako takiego państwa, jednak przez liczne jaskinie wodne i rafę koralową wokół niego mieszkają trytony, na nim zaś można znaleźć driady, które niechętnie wpuszczają na swoje terytorium ludzi. 


Na dziś - tyle. Mam nadzieję, że notka Was nie znudziła, a Zalenia choć trochę zaciekawiła i będziecie chętni na notki z tej serii :)

wtorek, 25 sierpnia 2015

My Big Bookish Wedding Tag

Nikt nie tagował, nie planowałam też tej notki zrobić... ale... wpadłam niego, uznałam, że fajne i postanowiłam coś Wam tu opublikować, bo czemu nie? :D


Zapraszam Was do tagu - My Big Bookish Wedding Tag - którego zasady polegają na wybraniu 10 książek, losowaniu po jednej do dowolnego pytania, otwieram ją na dowolnej stronie i będzie on pełnił konkretną funkcję na moim weselu. Postanowiłam jednak zmodyfikować nieco zasady, bo książki losować będę z mojej listy książek (w razie czego zmieniając, gdyby okazał się to poradnik, lub coś w ten deseń), także pojawi się tutaj zdecydowanie większy miszmasz :D

Osoba, która pomoże Ci wybrać suknię ślubną (kobieta)
Wylosowałam Ever Noel... i młodszą siostrę głównej bohaterki, Riley...cholera. Będzie z niej pomoc, a to dopiero... pewnie będzie biegać po sklepie, marudząc, że się nudzi, podkładając nogi klientkom i podglądając mnie w przebieralni.


Osoba, która urządzi Ci wieczór panieński (kobieta)
Klikam generator, patrze na listę... i widzę Chrzest Ognia Sapkowskiego.  Już wiem, że będzie ostro... otwieram książkę... spoglądam na stronę.. i pierwsze imię, które rzuca mi się w oczy to imię rcymistrzyni magii i samobójczyni, Tissaiany de Vries. Nie mam pojęcia, czego mogę się spodziewać, ale jedno jest pewne - wszystko będzie przygotowane z wręcz pedantyczną dokładnością.
Osoba odprowadzająca Cię do ołtarza (mężczyzna)
Cholera. Zmierzch Mayer. Na szczęście, nie jest tak tragicznie... bo do ołtarza prowadzić mnie będzie nie Edward, a Mike Newton. No, przynajmniej ktoś w miarę normalny...

Ksiądz
A w rolę księdza wcieli się... Matt z książki Hertland: Kiedyś zrozumiesz autorstwa Lauren Brooke. Cóż, najwyraźniej chłopak nie wytrzymał kosza od Amy i poszedł do zakonu... ale czy on przypadkiem nie chodził z jej najlepszą przyjaciółką? No, nie ważne. W każdym razie, fajnie wiedzieć, co tam u niego teraz słychać.


Szczęściara, czyli ta, która złapie welon
Panowie i panie, Fiona jeszcze chyba za swojego ukochanego nie wyszła, bo właśnie ją mi wylosowało! Jak to tak? A no, mam u siebie książkową wersje Shreka2 autorstwa McCann. Jak widać, królewna postanowiła odwiedzić mnie na ślubie, z czego jestem bardzo rada :D



Osoba wygłaszająca przemówienie (mężczyzna)
Znów będzie magicznie, bo mówcą będzie Sennar, bohater Kronik Świata Wynurzonego. Liczę na ciekawe kazanie - w końcu mag i politykiem musi być, więc nie wątpię, że ten człowiek powie nam coś ciekawego.

Osoba zajmująca się muzyką (mężczyzna)
Wokulski z Lalki. Hmm... przynajmniej... przynajmniej będzie klimatycznie i niezbyt drogo, a dobrze. No co... to chyba nie taka tragedia?

Król parkietu
Kolejna postać ze świata fantasty, bo Roran z Brisingr'a Paoliniego. Czyżby podszkolił się w tańcu? A może po licznych bitwach uznał, że po prostu najwyższy czas poszaleć? Pewnie tak.

Osoba, która za dużo wypije i wyląduje pod stołem (mężczyzna)
Irene Adler najwyraźniej postanowiła wpaść na moje wesele wraz z mężem, bo pod stołem wyląduje właśnie on, Godfrey Norton z Dzień Dobry, Irene, ksiązki Carole Nelson Douglas. Jak widać, nawet poważni adwokaci potrzebują czasem rozrywki...

Mąż
Generator znów postanowił wyrzucić mi Wiedźmina, tym razem jednak wybrał sobie Krew Elfów... a moim mężem oficjalnie ma zostać... Jaskier! Cholera. Nie. Nie. Kocham go. Cudowny byłby z niego brat. Ale... ale... mąż? Wyczuwam... krótki, acz pełen wydarzeń związek oraz szybki rozwód.


To będzie impreza! Ciekawe, jak się moi goście ze sobą dogadają i czy wszyscy pod koniec wyjdziemy z niej żywi. Bo za mojego męża, to ja nie ręczę. Kto wie, co zrobi Irene, gdy ten postanowi się w niej zakochać... albo co zrobi Tissaia, gdy okaże się, że musi konkurować z innym magiem... Współczuje nieco Mattowi i Mike'mu... tacy zwykli chłopcy, wśród czarodziei, ogrów, duchów... ale skoro postanowili przyjść, będą musieli jakoś to przeżyć.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Wyprawa Kon-Tiki

Chyba nie wytrzymam długo, nie publikując tu zupełnie nic: dlatego chyba na razie zrezygnuje z publikowania regularnie na rzecz wrzucania postów, gdy najdzie mnie ochota. A że w ostatnich dniach coś przeczytałam... chce się z Wami tym podzielić.

Czasem zdarzy się, że moja mama przyniesie z pracy makulaturę - książki, które zostały oddane na przetworzenie, często stara, nie raz niedostępne, lub po prostu dostępne trudniej. Sięgam po nie dość rzadko, często bojąc się pożółkłych, starych stron i spodziewając się czegoś nudnego. Nie inaczej było z Wyprawą Kon-Tiki, która trochę u mnie przeleżała. Moje wydanie z 1955 roku nie wygląda już najprzyjaźniej... ale za to jego dusza już sporo przeszła :D 

Tytuł: Wyprawa Kon-Tiki
Autor: Thor Heyerdahl
Liczba stron: 228
Gatunek: reportaż

1947 rok. Thor Heyerdahl, norweski odkrywca i podróżnik postanawia sprawdzić swoją teorię, jakoby mieszkańcy Polinezji przypłynęli na wyspy z okolic dzisiejszego Peru. Dla wszystkich wokół wydaje się to wręcz niemożliwe: ludy te pływały na niewielkich tratwach, jakże więc mogliby przepłynąć na nich 4 000 kilometrów? Heyredahl organizuje więc wyprawę, odtwarzając ich środek transportu i wraz z piątką ochotników wyrusza w podróż.
Brzmi to jak niezła bajka, prawda? Tratwą. Przez ocean. W sześć osób, bez nawigacji i żadnego sprzętu elektronicznego, no, może poza starym radiem, które przecież nie było nadzwyczaj zaawansowane technologicznie. Ale... to nie bajka, a wyprawa, która zapisała się w naszej historii, mimo, że obecnie chyba mało kto o niej wie. W każdym razie, ja nie wiedziałabym, gdyby nie książka Heyerdahla.
To dzieło jest czymś nadzwyczajnym - bo opowiada o nadzwyczajnej, ale prawdziwej historii. Napisał ją człowiek, który to zorganizował, wziął udział i.... przeżył. Choćby z tego powodu Wyprawie Kon-Tiki należy się ogromny szacunek. Ale nie tylko! Mimo, że stara okładka wcale nie zachęca, a pozornie pomysł wydawać mógłby się nudny - no bo ile można czytać o oceanie - to na prawdę coś dobrego i ciekawego do przeczytania. Owszem, nie znajdziemy tu masy akcji i jej niemal magicznych zwrotów, czy romansów, ale obraz oceanu, jaki pokazuje nam autor jest wprost przepiękny. Na prawdę, jego opisy są tak plastyczne, że nie raz idzie się tym zachwycić i przeżywać tą podróż razem z nim. Heyerdahal raczej nie nudzi, przedstawiając nam swoją historię w niezwykle ciekawy sposób.
W tym reportażu trudno mówić o jakiś... konkretnych bohaterach. To znaczy, owszem, mamy członków wyprawy, poznajemy ich, ale autor nie skupia się na ich psychice i nie opisuje zbyt dokładnie więzi, która ich połączyła, raczej mówiąc nam o tym, jak można przeżyć na oceanie, jak stresuje się tratwą, co można zobaczyć, czy spotkać na oceanie, gdy w pobliżu nie ma głośnego silnika, straszącego ryby. I.. tak, to jest właśnie niezwykłe, bo dzięki przeczytaniu Wyprawy Kon-Tiki można dowiedzieć się wielu ciekawych i nie raz zaskakujących rzeczy o oceanie, których nie znajdzie się w powieściach innych, którzy pływali wielkimi statkami, albo nawet - w ogóle na oceanie nie byli.
To, co podobało mi się w moim wydaniu, to zdjęcia załączone do niego. Czarno-białe, ale wyraźnie pokazujące ludzi i zdarzenia o których można przeczytać, dając świadectwo tego, że cała ta wyprawa na prawdę miała miejsce.
Jeśli tylko macie możliwość, na prawdę polecam po Wyprawę Kon-Tiki sięgnąć: bo to dobrze napisany reportaż, opowiadający niewiarygodną historię i na pewno będzie ciekawą odskocznią od typowych powieści.

środa, 19 sierpnia 2015

Znów przerwa?

Witajcie
Koniec wakacji, a mi wpadł nie tylko kurs na prawo jazdy, ale również dość niespodziewany wyjazd. Nie zdążyłam przy tym napisać dla Was nic więcej, ostatnio rozleniwiłam się także z czytaniem, więc nawet recenzji nie mam jak Wam przedstawić :c Z tego powodu informuje, że na razie notki mogą się nie pojawiać, lub będą pojawiać się rzadziej.
Dajcie mi znać, czy wolicie, aby takowe pojawiały się, gdy po prostu będę mieć ochotę i napisze, czy wolicie, aby pojawiały się regularnie - jeśli tak, po prostu "uzbieram" ich trochę i opublikuje dopiero, gdy trochę będzie w kolejce.
Oczywiście, jeśli macie propozycje na tematy. Wybaczcie też, jeśli nie odpowiedziałam jeszcze na komentarze z poprzedniego postu: najzwyczajniej w świecie jeszcze ich prawdopodobnie nie widziałam.
Życzę Wam miłego końca lata! Do napisania!

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Zalenia: Początki

Witajcie!
Przychodzę do Was z czymś, co, mam nadzieję, Was zainteresuje i spodoba się Wam, a mi da motywację do rozwijania swojej twórczości. O co chodzi?
Logo mojego pierwszego i ulubionego Bractwa.
Piszę odkąd pamiętam - na prawdę, gdy tylko nauczyłam się to robić, zaczęłam coś tam tworzyć, chociaż tak nieco bardziej na poważnie wzięłam się za to mniej więcej w trzeciej klasie podstawówki. Od tamtego czasu bezustannie marzyło mi się, aby stworzyć coś więcej. By jednak to zrobić, wpierw musiałam dojrzeć... i ukształtować swoje wizje. Fantastykę uwielbiam od dawna, dlatego zawsze oczywiste wydawało mi się, co chcę tworzyć. Ale wcale nie tak łatwo stworzyć własny świat, od podstaw, szczególnie, gdy ma się tylko kilkanaście lat i co chwilę zmienia się zdanie, a o działaniu świata nie ma się zielonego pojęcia. Wiedziałam jednak, że jest to konieczne - jeśli chce pisać, muszę mieć swoje uniwersum.
I to właśnie o nim chciałabym Wam w tych notkach opowiadać. Posiadam wprawdzie bloga-wikipedie (widzę go tylko ja i osoby, którym na to pozwolę), ale nie motywuje mnie to zbytnio. A notki tutaj, które mogłyby pojawiać się regularnie, na pewno bardzo by mi pomogły. Mam nadzieję, że nie będę Was zanudzać!


pisanie tego trochę bolało...
Jak to więc było z tym moim światem?
Bardziej na poważnie zabrałam się za to na przełomie lat 2011 i 2012, w tym drugim tworząc pierwszy szkic mapy. Wtedy też założyłam mój magiczny zeszyt, który pełnił zarówno rolę zbioru opowiadań, legend, encyklopedii i mojego pamiętnika. Tworzyłam wtedy moją książkę, którą z resztą jeśli o samą fabułę chodzi skończyłam. Niestety, okazało się, że rozwijałam się szybciej, niż pisałam, dlatego gdy zabrałam się za poprawki, uznałam całość za bardzo dziecinną, nielogiczną i głupią, jak z resztą jest w istocie, bo mam tekst na komputerze do dzisiaj :)
ten popis talentu ortograficznego!
Moja książka miała opowiadać o... elfach i jednorożcach. A jak! Główna bohaterka, Taira, była nastolatką ze wsi. Pewnego dnia, gdy była z ojcem na polowaniu odnaleźli w lesie rannego elfa, Sairona. Zaopiekowali się nim, a ten osiadł we wsi na dobre, nie mówiąc skąd pochodzi i jak się dostał w to miejsce. Po kilku latach do ich osady przybyła straż z zimnej północy, oskarżając go i zabierając. Taira, wbrew ojcu, wybywa, samotnie szukając swojego przyjaciela... Szybko wpadając na grupę poszukujących go przyjaciół, członków Tyrgo Ingor, czyli Bractwa Honoru, założonego przez Sairona i zrzeszających jego oraz piątkę jego przyjaciół. Rzecz jasna, Taira oraz jej nowi towarzysze mieli szukać zaginionego elfa, przy okazji, miało się okazać, że ona sama nie jest człowiekiem, a również - członkiem ich rasy (wymyśliłam sobie wtedy, że elfy to mutanty powstające z ludzi... wpływ Zmierzchu i tym podobnych na młody umysł), część przyjaciół miała być wierna, część miała zdradzić, jedni mieli Tairę akceptować, inni nie... Istny miszmasz :D
Gdzie w tym jednorożce? A no, musicie wiedzieć, że każdy z moich elfów musiał mieć zwierzę-towarzysza, z którym był złączony umysłem. Pupilkiem Tairy miał być jednorożec.
Choć z wielu pierwotnych pomysłów zrezygnowałam, przy niemałej liczbie zostałam. Rasy, które wymyśliłam już wtedy, znajdują się w moim spisie, a bohaterów dalej wykorzystuje: wprawdzie dorośli, tak, jak ja, ale to dalej moi starzy przyjaciele, których stworzyłam lata temu.
Wprawdzie zmieniłam nazwę świata - z Caygany (po chorwacku oznacza chyba tyle, co jajecznica....) zrobiłam Zalenie, a mapa wygląda obecnie zupełnie inaczej, to rdzeń, to, co miało być myślą przewodnią mojego świata zostało takie samo. O czym mówię? O Magii. Magii, z której byłam dumna i jestem dumna do dziś, ale nie będę się tu o niej rozpisywać - jeśli zareagujecie na ten post pozytywnie, chętnie zrobię o niej osobny post.


moje próby wizualizacji na papierze tego, co widzi głowa.

Nie, nie mam wcale wiele. Brakuje mi właśnie... motywacji, by tworzyć. Brakuje mi ludzi, z którymi mogłabym się tym dzielić. I... brakuje mi talentu plastycznego, by niektóre z moich wizji przekształcić w grafiki. Jeśli więc pozwolicie, dam upust temu właśnie tutaj.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Liebster Blog Award #1

Do tego tagu zostałam nominowana przez Slodką Obsesje z bloga life-ishappiness.blogspot.com. Dziękuję za nią i mam nadzieję, że tak tag Wam się spodoba :)


Jaki gatunek książek czytasz najczęściej?
Zdecydowanie fantastykę. Fascynuje mnie to, jak ludzka wyobraźnia z zupełnej abstrakcji potrafi stworzyć niezwykle barwne i ciekawe światy. Na dodatek takie książki poza tą kolorową otoczką często są o wiele... głębsze i mniej banalne, od typowych obyczajówek, dzięki czemu i fabularnie je przewyższają. Tak, to jest mój typ, moja miłość, z której nie zrezygnuje.

Ulubiona ekranizacja książki?
Chyba takiej nie mam. Nie oglądam zbyt wielu filmów. Gdy byłam młodsza, zafascynowały mnie dwie pierwsze części Opowieści z Narnii -  były niezwykle kolorowe i pod względem ilości akcji przewyższały książki. W każdym razie na pewno bardzo szanuje wszystkie trzy części Władcy Pierścieni: co może nieco dziwne, nigdy nie oglądałam tych filmów w całości, ale podziwiam je za piękno i szanuje za to, że są swego rodzaju hołdem dla J. R. R. Tolkiena.

Najgorsza potrawa jaką w życiu jadłeś/łaś?
 Hmm... gdy coś mi źle wygląda, po prostu tego nie jem, ale na pewno nie polecam... włoskiej kuchni we Włoszech. Nie byłam w tym kraju zbyt długo, jednak jedzenia dobrego nie mają zdecydowanie! Rozumiem słone wędliny... ale kto wpadł na pomysł, by solić majonez tak, by niemal czuć w nim było kryształki soli? I chleb, zupełnie pozbawiony smaku? Niestety, samej pizzy też nie mają najlepszej... jest zbyt słona i sucha, przynajmniej jak na moje gusta. Ale... po prostu ja źle trafiłam?
Czy masz jakieś dziwne nawyki?
Jasne, że tak! Jednym chyba z najbardziej irytujących dla mojego otoczenia, jest pytanie się co? gdy tylko ktoś na mnie spojrzy, nie raz po prostu błądząc wzrokiem. Poza tym lubię zbierać niekoniecznie potrzebne mi rzeczy, z racji tej więc mam choćby średniowieczną, za dużą na mnie, lnianą sukienkę (na którą wydałam 300zł, by założyć ją raz, schudnąć i nigdy więcej nie założyć), czy trzy weneckie maski. Ach, i zawsze śpię z jednym z moich trzech pluszaków :D
Jaką książkę ostatnio przeczytałaś? 
Wszystkie, które czytam, pojawiają się regularnie na blogu, dlatego też, tą, którą skończyłam ostatnio jest www.Wiedza, a obecnie jestem w trakcie Pary w ruch Prachetta i mam nadzieję w miarę szybko ją skończyć... bo niestety, ciągnie mi się to niemiłosiernie.
Ekranizację jakiej książki chciałabyś najbardziej zobaczyć?
Nie mam takiej. Jak wcześniej pisała, nie oglądam wielu filmów, dlatego po prostu na tym mi nie zależy.
Jakich piosenek ostatnio najczęściej słuchasz?
Hmm... w ostatnim czasie nie mam większej ochoty na muzykę, a rzadko puszczam ją w tle, ale za fajną właśnie do tego i niedawno przede mną odkrytą będzie na pewno Last Stardust z Fate / Stay Night.
Czy zdarzyło Ci się kupić książkę tylko dlatego, że miała ładną okładkę?
  Okładka książki Córka Imperium Okładka książki Necrosis. Przebudzenie
Oczywiście, że tak, a powyższe są tego przykładem. Maladie nie miałam zamiaru kupować, ale przyciągnęła mój wzrok swoją grafiką, a gdy spojrzałam na nazwisko, była już moja, w przypadku Necrosis zadecydowała zarówno intrygująca okładka, jak i nazwisko. W pełni na okładkę patrzyłam przy Córce Imperium - nie znałam autorów, ale w tym sposobie rysowania po prostu się zakochałam.
Jaki był twój wymarzony zawód w dzieciństwie a jaki jest teraz?
Chciałam być weterynarzem. I do dość długo - bo aż do pierwszej, drugiej gimnazjum. Potem poznałam chemię oraz różnice między ścisłym, a humanistycznym umysłem. Obecnie, jeśli mi się uda, chciałabym się utrzymywać głównie ze zdjęć i dorabiać na pisarstwie (tylko tu najpierw trzeba by coś wydać...).
Lubisz oglądać seriale? Jaki jest twój ulubiony?
Jak mam z kim, i owszem, nie widziałam jednak zbyt wielu. Na pewno ogromny wpływ miało na mnie... anime, Death Note, którego jak na razie żadne inne nie przebiło (ale widziałam z cztery, może pięć?) i do zeszłorocznego sezonu interesowałam się Grą o Tron. Teraz czekam na kolejny sezon Sherlocka.
Jakiej popularnej książki jeszcze nie przeczytałaś (książki o których dużo się mówi), a bardzo byś chciała?
...żadnej? Chodzi o to, że zwykle popularne książki po prostu mnie nie interesują. Jakby nie było, takowe lubi ogół, a to, co lubi on, rzadko kiedy pokrywa się z tym, co ja lubię.  Nie zrozumcie mnie źle, nie robię tego specjalnie - ale najzwyczajniej w świecie takie historie zwykle są banalne, często głupkowate, albo na siłę próbujące pouczać/motywować/wzruszać, bo mnie niezwykle irytuje. Jeśli widzę, że o czymś jest bardzo głośno, po prostu to czytam (jak Igrzyska Śmierci, czy choćby przeklęty Grey), ale jeszcze mi się nie zdarzyło, bym takową uznała za dobrą.

Cóż, to chyba wszystko :) Nie nominuję nikogo do tagu - przepraszam, ale obawiam się, że z racji braku czasu nie śledzę żadnego bloga na tyle intensywnie, by móc takowe wybierać :c Mam nadzieję jednak, że ta nominacja wprowadziła na bloga coś ciekawszego :)

sobota, 15 sierpnia 2015

www.Wiedza

Dopiero co pojawiła się recenzja www.Wzrok... a teraz... czas na jej kontynuacje: druga część trylogii. Wiedza, już za mną.


Tytuł serii: www
Tytuł: www.Wiedza
Autor: Robert J. Sawyer
Liczba stron: 399
Gatunek: science-fiction

Dzięki doktorowi z Japonii, Caitlin zyskała nie tylko wzrok, ale również możliwość kontaktu ze sztuczną inteligencją, która niespodziewanie powstała w sieci. Webmind, bo tak postanowił się nazwać, to niezwykły obiekt, który za cel najwyraźniej obrał pomoc ludziom tak, jak tylko jest w stanie. Amerykański rząd odkrywa jednaj jego istnienie i postanawia zniszczyć sztuczną inteligencje, obawiając się, że może stanowić zagrożenie dla ludzkości...
Moja opinia odnośnie serii nie uległa zmianie. To dalej dobra pozycja z dobrą fabułą. Sawyer wyraźnie zna się na komputerach oraz sieci, nie tylko od strony technicznej. To, co było dla mnie odczuwalne w poprzedniej części, a jeszcze bardziej dotarło do mnie w tej, to wrażenie, że autor próbuje przeszmuglować nam jak najwięcej ciekawostek, które w jakiś sposób łączą się z fabułą, ale nie tylko. Są na prawdę fajne! A by sprawdzić ich rzetelność, w większości przypadków wystarczy sprawdzić daną informacje w sieci. Może jednak... po kolei.
Bohaterka dalej jest nastolatką. Dalej jest bystra. I dobrze poprowadzona. Nie trzyma sekretu o Webmindzie w tajemnicy przed bliskimi, radzi się innych, nie jest zapatrzona w siebie, wie, że starsi w niektórych przypadkach wiedzą lepiej; ale przy okazji potrafi postawić na swoim i ma typowe dla nastolatek zachowania. Co prawda w tej części wpisów z jej bloga było znacznie mniej, a przynajmniej odniosłam takie wrażenie, ale w żadnym razie nie przeszkadzało mi to. 
Ponieważ do akcji wkraczają rządy różnych krajów, treść może wydawać się nieco zbyt... duża. Chodzi mi to to, że trudno mi wyobrazić sobie ścigających mnie przedstawicieli rządu. Nie uważam jednak, aby to w tym przypadku było bardzo naciągane - taka sytuacja na pewno zwróciłaby uwagę instytucji zajmujących się bezpieczeństwem, a Sawyer, dzięki swojej wiedzy, pisze o wszystkich kwestiach dotyczących pracy komputera i sieci z niezwykłą lekkością.
Styl dalej jest dobry, a akcja dalej toczy się szybko. W tej części autor skupił się bardziej na samej sztucznej inteligencji, nie na życiu szkolnym, czy prywatnym Caitlin. Rozumiem ten zabieg i popierał - w pierwszej pozwolił nam związać się z bohaterką, teraz zaś rozwija drugą i znacznie ciekawszą postać, łącząc wątki, które mogliśmy obserwować w pierwszym tomie.
www.Wiedza to kolejny dobry tom trylogii www z dobrą linią fabularną, nie raz, nie dwa, zmuszając do przemyśleń - bo co ja bym zrobiła na miejscu Caitlin? Powiedziałabym komuś o moim odkryciu? Czy może bałabym się, że Webmind mnie skrzywdzi? Zdecydowanie polecam sięgnięcie zarówno po pierwszą, jak i drugą część serii, bo na prawdę jest po co!

czwartek, 13 sierpnia 2015

Młodzieńcze lata z Eragonem

Pisałam już o Potterze. Uznałam więc, czemu nie miałabym poruszyć innych serii, które miały duży wpływ na mnie? A taką niewątpliwie było Dziedzictwo Paoliniego - saga czterech książek opowiadających historię Eragona, który staje się prawdopodobnie ostatnim smoczym jeźdźcem w historii jego świata, Algaesii, i musi zmierzyć się ze ścigającym go tyranem - Galbatorixem. Tak samo, jak w przypadku Pottera, jest to popularna seria, o której wiele osób słyszało, a na dodatek trudno mi ją ocenić zupełnie obiektywnie, dlatego recenzja w tym przypadku nie miałaby większego sensu. Ale o mojej historii z nią zawsze mogę napisać, czyż nie? Ostrzegam jednak, że mogą w tekście wystąpić spoilery.
O Eragonie dowiedziałam się w podstawówce, będąc z klasą na łyżwach. Moja ówczesna przyjaciółka opowiadała mi o czym jest, o tym, że jej brat uwielbia tą serie, że w ogóle jest fajna, że napisał ją piętnastolatek... dlatego też, gdy zobaczyłam ją, będąc z mamą w księgarni, uznałam, że chce ją mieć. Ta zaś spojrzała na mnie nieco krzywo - okazało się, że kiedyś mi ją proponowała, a ja odparowałam, że to przecież zupełnie nie mój typ książki. Nie pamiętałam tego, dalej z resztą nie pamiętam, ale uparłam się, że chce tą książkę z niebieskim smokiem na okładce. No i stało się. Pierwszy tom Dziedzictwa był mój.
Szybko zaczęłam uwielbiać tą serie, chcąc mieć na własność kolejne części. Przy okazji, po raz pierwszy tak mocno udało mi się wejść w ten świat - stworzyłam własną postać, która była częścią niego. Chcecie o niej posłuchać? Och, tak, co to była za istotka! Była córką Brooma i Islanzadii, która w zasadzie jej nie urodziła - dziewczyna powstała dzięki jakiejś niewyjaśnionej działalności magii, powyższa para nigdy bowiem parą nie była. Mieszkała rzecz jasna, ze swoim ojcem, a gdy ten wyruszył w podróż wraz z głównym bohaterem, towarzyszyła im. Było to dla mnie wyjście idealnie: moje alter-ego było królewną, na dodatek jej siostrą była Arya, a bratem Eragon, przy okazji bez pokrewieństwa z Muragh'em, którego uwielbiałam. Idealnie! Wszystko miało zostać w rodzinie. Poza tym, w mojej wersji historii miałam, oczywiście, swojego smoka. Był czarny. I epicki.
Byłam nawet na jednym PBF'ie odbywającym się w Algaesii... ale nie spędziłam tam zbyt wiele czasu.
Długo przed tym, nim wyszła czwarta i ostatnia część sagi, miałam dokładnie obmyślony koniec. Eragon miał zakraść się do samotni Galbatorixa, tak, jak kiedyś zrobił to Broom z dworem Morzana i próbować zniszczyć go od środka. Murtagh miał go rozpoznać i zdradzić mu, że władca prawie odkrył jego prawdziwe imię (Eragona). Przez chwilę mieli współpracować... z tym, że władca w końcu dowiedział się o zajściu... i w chwili, w której prawie pokonywał chłopców, miała wpaść Nausada, Arya i wszystkie możliwe armie. Wielka bitwa, zwycięstwo tych dobrych... i tak... tak to miało wyglądać. Gdy już ostatnia część wyszła, cały szał na serie nieco mi przeszedł, jednak... w dalszym ciągu uważam, że moje zakończenie było ciekawsze od tego, jakie wymyślił Paolini!

Co myślę o serii teraz? Nie mam do niej tak wielkiej nostalgii, jak na przykład do Harry'ego Pottera, ale w dalszym ciągu jest dla mnie w jakiś sposób istotna. Ale i to nie jest przykład najlepszej fantastyki na świecie. Fabuła jest typowa, przewidywalna, świat dość mdły, a Paolini, zamiast z książki na książkę pisać lepiej, cofał się w rozwoju: Eragon był fajny, świeży, dość lekki, mimo i tak nadmiaru opisów. W każdym kolejnym tomie zaś autor chciał pokazać chyba swoją wielkość i talent, wciskając jak najwięcej nieinteresujących szczegółów. Nie powiem, że w całości nie ma fajnych motywów i jak najbardziej, szanuje sagę za popularność, jaką zdobył, ale to po prostu ogrom zmarnowanego potencjału, głównie przez za duże podobieństwo książki do Gwiezdnych Wojen (bo to jest niemal idealna kopia ich, tylko w innym uniwersum) oraz nastoletniego, nieciekawego bohatera, który w jakiś dziwny sposób niemal sam wygrywa z o wiele inteligentniejszym od niego złym.

wtorek, 11 sierpnia 2015

www.Wzrok

Tą recenzje piszę już drugi raz - przypadkowo mi się usunęła :c W każdym razie, chce przedstawić Wam pierwszy tom trylogii www, Wzrok.

Tytuł serii: www
Tytuł: www.Wzrok
Autor: Robert J. Sawyer
Liczba stron: 402
Gatunek: science-fiction

Caitlin ma niecałe szesnaście lat. Jest niewidomą, ale niezwykle uzdolnioną matematycznie dziewczyną. Pewnego dnia kontaktuje się z nią doktor z Japonii, uważający, że za pomocą specjalnego implantu jest w stanie przywrócić dziewczynie wzrok. I rzeczywiście, dziewczyna zaczyna widzieć. Ale nie jest to zwykły świat... a sieć!
W innych zakątkach świata dzieją się nie mniej ciekawe rzeczy. Chiny próbują zamaskować morderstwo na dziesięciu tysiącach ludzi, w ośrodku badawczym w Kalifornii odbywa się pierwsza międzygatunkowa rozmowa między małpą a orangutanem, zaś w otchłani internetu do życia budzi się sztuczna inteligencja...
Te wszystkie wątki składają się na jedną, przepełnioną akcją książkę. Czytając www.Wzrok nie można narzekać na nudę! Autor zmusza nas, byśmy uważnie śledzili losy bohaterów i próbowali rozwiązać zagadki, jakie przed nami stawia.
Styl autora jest na prawdę dobry - dość prosty, ale przy tym inteligentny, dzięki czemu nie tylko wciąga, ale sprawia, że powieść szybko się czyta. Nie mam tu co narzekać: takich pisarzy właśnie chce mieć u siebie.
Co do bohaterów, obawiałam się nieco nastoletniej bohaterki. Zwykle takowe są nie najlepiej poprowadzone, opierają się na znanym wszystkich tematach i mają pustkę w głowie. Na szczęście, okazało się, że mój lęk był irracjonalny. Caitlin to owszem, bystra dziewczyna, ale przy okazji zachowuje się jak nastolatka. Dzięki temu jej decyzje nie są zbyt głupie, ale nie oznacza to też, że bohaterka nie popełnia żadnych błędów, że nie pyta się rodziców o zdanie, że nie ma żadnych problemów ze sobą. Bo i ma! Nie dość, że nie widzi, przeprowadziła się niedawno do nowego miejsca, marzy o chłopaku, jednak wie, że z jej wadą może się nie ziścić i przy tym nie rozumie nie raz bardzo krzywdzących zachowań jej ojca, który rzadko kiedy chce ją choćby przytulić.. Tak, Caitlin to dobrze wyważona postać, wzbudzająca sympatie i choć nie jest najciekawszą postacią, na jaką trafiłam, dobrze nadaje się na główną bohaterkę. Muszę dodać jeszcze, że fragmenty jej bloga, które można znaleźć w książce, również przyjemnie się czyta, a pozwalają lepiej wczuć się w sytuacje i charakter dziewczyny.
Ta część, która najbardziej mnie zaciekawiła, dotyczyła właśnie sztucznej inteligencji... widzimy jak powoli pojawia się i z fragmentu na fragment jest coraz to inteligentniejsza... Wzbudza niepokój (bo przecież lata moment może chcieć zabić ludzkość), jak i intryguje, zmuszając, by czytać dalej, by dowiedzieć się, czym ona tak na prawdę jest.
www.Wzrok to inteligentna, dobrze napisana powieść przypominająca swoją treścią amerykański film akcji, dlatego polecam ją nie tylko fanom science-fiction! Jeśli tylko szukacie czegoś, co w bystry, ciekawy sposób zapewni Wam dobrą rozrywkę, a przy okazji zmusi do jakiś, choć może nie nadzwyczaj głębokich, ale jednak - rozważań, na prawdę zachęcam, by po nią sięgnąć.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Młodzieńcze lata z Potterem

Wielokrotnie myślałam nad tym, by napisać tu recenzje książek o Harrym Potterze, ale uznałam, że nie ma to większego sensu. Nie dość, że wszędzie znajdziemy opinie o niej, to na dodatek za długo znam tą serie, aby ocenić ją obiektywnie...Mimo to, książki Rowling zjadły mi trochę życia i chciałabym, aby tu był po nich jakiś ślad.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie po raz pierwszy wpadłam na tą postać. Zaczęło się na pewno od filmu, który szybko sprawił, że w mojej dziecięcej głowie zaczął panować świat wykreowany przez Rowling i reżyserów. Postać, jaką jest Potter, siedziała mi w głowie przez lata. Nie wiem kiedy dowiedziałam się o jego książkowej wersji, ale pamiętam, że w pierwszych klasach podstawówki zazdrościłam niezwykle koleżance, która posiadała wszystkie wydane dotąd części. Ja jeszcze wtedy nie miałam i nie przeczytałam żadnej.
harry potter
Moim pierwszym tomem z tej serii była piąta część, Harry Potter i Zakon Feniksa. Byłam wtedy w pierwszej, albo drugiej klasie podstawówki. Zostałyśmy same w domu, wraz z moją siostrą, rodzice byli na zakupach. Dostałam telefon od mamy. Ta książka, co chyba chciałam, jest na wyprzedaży. Tak, tak, mamo, bierz ją! No i wzięła. Miałam swój pierwszy tom przygód o Harrym Potterze. Czytałam go z pół roku, odkładając go po 1/3, bo po prostu nie dałam sobie wtedy z tak opasłym tomiszczem rady.
Kojarzycie może gry pisane na forach? Play By Forum tak zwane. Gdy RPG, w których pisze się z konta udającego wymyśloną przez Was postać. Pierwsze, na jakim byłam traktowało o Hogwarcie właśnie. Nie miałam pojęcia wtedy, co to jest. Moja koleżanka znalazła takowe i zapisałyśmy się obydwie, rzecz jasna, i ona, i ja, byłyśmy Hermioną, poza nami było też kilka jej kopii. Gdy zaś nam się znudziło, próbowałyśmy założyć własne... wyszło... no nie wyszło. Ale przynajmniej nieźle się przez chwilę bawiłyśmy.
Choć Potter królował w moim umyśle większą część podstawówki, to jednak nie chciałam się do tego nigdy przyznać. Bo jak to tak, ja, fanka, czegoś? Jeszcze kto by pomyślał, że się zakochałam, nie? A nie, tak wcale nie było! Dlatego, gdy na końcu którejś z pierwszych trzech klas pani rozdawała nam pozostałości z papierowych bloków i wyjęła mój z Potterem na okładce, zaprzeczyłam temu, że jest mój, mimo, że był podpisany. Pamiętam jak dziś, że zgłosił się po niego wtedy kolega, uzasadniając, że zbiera rzeczy z Harrym. Później, ten sam chłopak pożyczył mi grę z czwartej części. Nie potrafiłam jej przejść... ale dla mnie, wtedy, była cudowna!

Potem... moje upodobania zaczęły ewoluować, tak samo, jak priorytety, czytałam coraz więcej, wiedziałam coraz więcej... i powoli, powoli doszłam do mojego obecnego zdania na temat Harry'ego Pottera, zarówno w wersji książkowej, jak i filmowej.

To seria, do której żywię dużą nostalgię, ale na pewno nie powiedziałabym, że to dobra książka fantasy. Bo nią po prostu nie jest. Na dobrą fantastykę jest zbyt infantylna, tak po prostu. Nie mylić z książkami kierowanymi dla dzieci! Weźmy na przykład Opowieści z Narnii - owszem, pisane pod dzieci. Ale tak, to jest dobra książka fantasy, bo przestrzega wszystkich reguł, jakie takowa ma spełniać. A Potter? Potter to abstrakcja. Wymyślona przez osobę, która nie siedziała głęboko w temacie i po prostu napisała, bo miała taką ochotę, taki pomysł. Świat nie ma logicznego wyjaśnienia (no bo dlaczego czarodzieje się ukrywają? Nie lepiej za pomocą magii przejąć świat, albo po prostu - zrobić sobie osobne państwo? Z magią to nie problem chyba?), bohaterowie są słodcy jak cukierki, a sama autorka próbuje śmieszkować, gdy tylko się da. Wybaczcie. Nie. Jeśli szukacie książki fantasy, nie polecę Wam Harry'ego Pottera.
Mimo to, szanuje serię za to, co zrobiła - osiągnęła sukces, temu nie da się zaprzeczyć. Jest prosta, szybko się ją czyta i mimo wszystko, ma w sobie sporo kreatywności, dlatego nie dziwie się tym, którzy ją uwielbiają. Na pewno fajne jest dorastanie z tym samym bohaterem - w końcu przeczytanie siedmiu tomów nieco zajmuje, a w tym czasie można trochę dorosnąć, sięgając po coraz to dłuższe, kolejne części.
Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale jeśli dobrze pamiętam, Harry w początkowej wersji miał zginąć na koniec serii. Autorka jednak, pod presją fanów zmieniła zdanie... i wiecie co? To kolejny OLBRZYMI minus dla całości. Bo treści nie powinno zmieniać się pod naciskiem innych - bo wtedy ta przestaje być Twoja, a o to chyba chodzi?


Seria o Harrym Potterze nie jest serią idealną. Ma wiele, wiele wad i mimo mojej nostalgii do niej - wybaczcie, ale nie... nie będę jej nikomu polecać. Bo jest na tyle popularna, że większość o niej wie i sięgnąć może, a jest znacznie więcej lepszych i mniej znanych serii, czy powieści, które zdecydowanie bardziej na to zasługują.

piątek, 7 sierpnia 2015

Pies to nie zabawka. Ale też nie człowiek.

Niech ten post będzie kontynuacją dla poprzedniego, bo jakoś wzięło mnie na psie tematy.
Ludzie (z reguły) lubią i szanują zwierzęta, a swoje uwielbiają nie raz ponad życie. Nic dziwnego, jesteśmy ludźmi i po prostu się przywiązujemy, to coś naturalnego, a mnie wydaje się, że przy tym - dobrego. Zabijamy samotność, smutek poprzez bliskość zwierzęcia. Problem pojawia się, gdy ludzie, zamiast traktować psy jak psy, zmieniają je w małe dzieci. Zjawisko częste, szczególnie wśród ludzi starszych i samotnych, ale nie tylko. Rozmawiałam kiedyś z dziewczyną, która była w pełni przekonana o ludzkości jej psa... i... przepraszam, ale tu już kończy są dobry wpływ zwierzęcia, a zaczyna... męczenie go. Z prostego powodu - pies to nie człowiek.


Gdy ktoś ma konia i sprzeda go po roku, bo nie miał czasu, ludzie wokół przytakną - tak się robi, prawda? Po co koń ma stać, zarastać w tłuszcz, skoro nowemu właścicielowi sprawi więcej radości? Jeśli zrobimy coś takiego z psem, zaraz podniesie się alarm:  jak można sprzedać tak przywiązanego pupila? No jak?!

A wiecie co? Ja nie miałabym nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Dlaczego? Bo pies to nie człowiek. Tak, po koniu nie widać tak przywiązania, te zwierzęta nie są aż tak wylewne, ich mimika jest delikatniejsza, bardziej... subtelna. A pieseł? Ogon się rusza, pysk się cieszy, jak warknie, to cały najeżony, chaos, radość, strach, niepewność - po tym zwierzęciu widać wszystkie uczucia jak na dłoni. Dlatego gdy ktoś chce się pozbyć swojego psa (a że zwykle jest to bardzo negatywny sposób to inna kwestia) od razu się buntujemy. Zapominamy tylko o tym, że pies przywyknie do nowego miejsca. Przywiąże się do nowego stada, kto wie, czy nie bardziej, niż do poprzedniego? A że na początku będzie spięty i niepewny to rzecz naturalna. Konia też się taka nerwowość tyczy, a jeśli nie mam racji, wyprowadźcie mnie z błędu.

Wydaje mi się, że fanów zwierząt można podzielić na dwie podstawowe grupy. Pierwszą jest ogół. Ten ogół, który kocha, mizia i w ogóle wszystkie psy, koty. Wszystkie są słodkie, o wszystkich prawa trzeba walczyć. Druga grupa, to ci, którzy zwierzęta lubią, nawet bardzo. Szanują je. Ale przy okazji mają je na co dzień, albo po prostu jakiś czas temu wypracowały sobie dystans do nich. To ludzie, którzy wiedzą, jak się przy nich zachować, by nie zrobić krzywdy, by zwierzę zrozumiało, by uzyskać dany efekt. I choć nie będą się rozklejać nad szczeniaczkiem, a obok zranionego bezdomnego psa przejdą dość obojętnie to właśnie oni mają zdrowe, dobre podejście do psów. Podejście, które sprawia, że praca ze zwierzęciem jest efektywna, zdrowa i satysfakcjonująca dla obydwu stron. I o ile w towarzystwie koniarzy takich ludzi można spotkać sporo (jednak konie to droższa zabawka i wymaga większego dystansu), o tyle wśród psiarzy jest z tym zdecydowanie gorzej. Bo ktoś kupi sobie trzy psy. Jest dumny - ma domową hodowlę! I Boże, jakie to fajne, jakie to eleganckie i profesjonalne! Co z tego, że na trzech psach nie wyhodujesz linii, mieć więcej - to grzech, bo nie uda ci się ich odpowiednio socjalizować. W ten sposób zapewniasz psom wszystko, pracujesz z nimi i możesz się nimi zachwycać...
... i wiecie co? Wszystko fajnie, tyle, że w tym przypadku psiaki stają się po prostu zabawką :D
Nie mówię, że to źle - cudownie, że ktoś ma pasje i się chce tym zajmować. Na prawdę, cudownie. Tylko... gdy taka osoba zaczyna próbować udowodnić zdystansowanemu nieco człowiekowi, że jego większa hodowla jest niedobra, bo ma za dużo tych psów no, jak tak można - to zaczyna już robić się nieco śmieszne. A zdarza się.

Jest jeszcze kwestia spędzania czasu z psem. Często widzę w sieci pytania dotyczące tego, czy pies może zostać sam w domu... i tak, jasne, że może, ale to za każdym razem zmusza mnie do pewnej refleksji: pies to zwierze stadne. Gdy mamy go w ilości sztuk jeden musimy zapewnić mu substytut braku kontaktu z psami. Oznacza to więcej czasu spędzanego z psem, więcej pracy, spacerów grupowych. Ale w chwili, gdy psów mamy więcej, potrzeba psa kontaktu z nami spada i choć wiadomo, nic się nie stanie, gdy będziemy m poświęcać tyle samo czasu, to też nie zrobimy psu psychicznej krzywdy (chyba, że odizolujemy go zupełnie od ludzi, ale to bardzo marginesowa sytuacja). Bo potrzebę kontaktu zaspokoi już, bawiąc się z innym psem. Dlatego, nie powiem, fajnie jest, gdy ktoś, kogo długo nie ma w domu ma dwa psiaki... o ile oczywiście, to nie są dwa wariaty, które razem pod nieobecność właścicieli zaczynają dziką imprezę, demolując pół domu...

Pies to pies, nie człowiek, czego dowodem jest niechowanie się przed kamerą i posiadanie jej głęboko w czterech literach


środa, 5 sierpnia 2015

Pocałunek Śmierci

Książkę, o której dziś Wam nieco opowiem upolowałam za jedyne 2,50! Cena widniejąca na okładce to 29,90zł. Czy jest warta swojej zalecanej przez wydawcy ceny? 


Tytuł: Pocałunek Śmierci
Autor: Marcus Sedgwick
Liczba stron: 266
Gatunek: fantastyka

Okładka, przynajmniej mi, strasznie kojarzy się z dość tanimi romansami - gondole, ptaki, elegancka czcionka przy nazwisku autora (na dodatek czerwona i wykonana z połyskującego materiału) i jeszcze ten tytuł! Kiczowaty romans połączony z jakimiś zabójstwami. Ot, co przychodzi mi na myśl, gdy na nią patrze. Treść jednak nic z romansem wspólnego nie ma. 
Pocałunek Śmierci opowiada XVII-wieczną historię. Ojciec Marko zaginął w tajemniczych okolicznościach. Młody chłopak wyrusza więc do Wenecji, w której owo zdarzenie miało miejsce i musi rozwikłać tajemnicę, jaką skrywa przed nim to miasto. Pomaga mu Sorrel - piękna, choć smutna dziewczyna, która niesie ze sobą spory bagaż doświadczeń. Szybko okazuje się jednak, że Wenecja kryje w sobie więcej tajemnic, niż mogliby przypuszczać.
Mimo, że okładka zdaje się być wyraźnie kierowana dla osób dorosłych, ja nie potrafię określić jej treści inaczej, niż słowem infantylna, kierowana bardziej do nastolatków, niż dojrzałych czytelników. Przede wszystkim, nasi główni bohaterowie to młodzi, niedoświadczeni ludzie. Zachowują się czasem jak dzieci, chociaż i owszem, są dość sympatyczni. Trudno jednak nazwać ich dorosłymi, mimo, że miasto zesłało na nich niezły problem, a to powinno sprawić, aby ich decyzje i zachowanie było dojrzalsze. Na dodatek, akcja książki dzieje się niedługo po średniowieczu, a sam klimat, jaki tworzy autor jest bardzo lekki, delikatny, swojski, co moim skromnym zdaniem ani do tego okresu, ani do miasta, jakim jest Wenecja wcale nie pasuje. Kreuje go niewątpliwie styl autora - bardzo lekki, bardzo prosty, nie zanudzający opisami. Niestety, jak już pisałam, otoczka jaką tworzy nie jest najlepszy dla książek tego typu, a na dodatek niektóre dialogi wydają się przez to wymuszone, nienaturalne, chcące nam coś na siłę wyjaśnić.
Fabuła na pewno jest wartka, w powieści ciągle coś się dzieje, ale przynajmniej mi nie zapewniła większych emocji - po prostu jest, w miarę logiczna i spójna, choć bywa, że i nieco (a nawet bardziej, niż nieco) naciągana. Przez styl autora na szczęście da się przez nią szybko przebrnąć, dlatego nie mogę powiedzieć, aby treść Pocałunka Śmierci nudziła.
Podsumowując, to po prostu przeciętna, zwykła książka, która spodoba się tym z Was, którzy lubią prosty język, nie lubią za bardzo brutalności, a jednak chcieliby poczuć odrobinkę dreszczyku i podziwiać Wenecję wraz z jakimiś miłymi bohaterami. Wszystkim innym - odradzam. Pocałunek Śmierci nie jest zbyt ambitną powieścią i nie ma w niej nic, co mogłoby nieco bardziej wymagającego czytelnika zadowolić. 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Hodowcy psów (mniej) luksusowych?

Jeśli ktoś szperał w sieci, chcąc kupić rasowego psa, pewnie trafił na określenie, jakim jest pseudohodowla - oznacza ono ni mniej, ni więcej osobę, która hoduje psy, lub koty i nie jest zrzeszona w Związku Kynologicznym w Polsce, bądź w organizacji będącej jego kocim odpowiednikiem. Jest jednak bardziej rozpowszechnione w przypadku tego pierwszego gatunku, dlatego pozwólcie, że pisząc tą notkę na nim się skupie, szczególnie, że kota nigdy nie miałam, a więc i wiedzy mi brakuje.
Przez długi czas pseudohodowcy byli zmorą tych zarejestrowanym w ZKwP - sprzedawali psy w typach ras, po dużo niższych cenach, sprawiając, że idea rasowego psa w naszym kraju nie potrafiła się rozpowszechnić, szczenięta gorzej się sprzedawały, nie było więc jak rozwijać hodowli. I nagle nadzieja - ustawa, która miała zniszczyć wszelkie takie hodowle!
Nie było tak kolorowo. Przeciwnie, nasz rząd znów zawalił. Ustawa spowodowała, że pseudohodowcy zaczęli tworzyć swoje własne związki, w części których rodowody warte są tyle, co papier toaletowy. Nie mam zamiaru jednak nad nimi do końca rozmyślać, nie interesowałam się samymi organizacjami i nie do końca to ma być tematem tej notki. W każdym razie, w tej chwili mamy wiele związków i organizacji, wyglądających bardzo podobnie jak Związek Kynologiczny (na tyle, że ludzie potrafią przychodzić do oddziałów, chcąc zapisać swoje psy). Oczywiście, nie muszę chyba wspominać, kto nad sytuacją ubolewa najbardziej?

Wśród samych psiarzy (z czego większość to panie, a chyba przyznacie, że to płeć piękna zwykle jest najbardziej wojownicza, przynajmniej jeśli o słowa chodzi) pseudohodowle cieszą się okropną sławą: to zło wcielone, które należy zniszczyć wszelkimi środkami i nie pozwolić temu istnieć, bo to przecież zabija psy, a jak można krzywdzić nasze niewinne, czworonożne kłębki sierści? Jak? Toż to okrucieństwo, większe od zgwałcenia dziewczynki i zabicia jej, uprzedzając je obdzieraniem ze skóry, a każdy, kto się nie zgadza z tą tezą jest od razu demonem, którego należy unicestwić.

A wiecie co? Gówno prawda. Prawnie rzecz biorąc pseuhodowle to zwykłe hodowle, tylko pod szyldem innej organizacji. Oczywiście, mówię tu o tych, które mają wszystkie formalności załatwione (a jak znam życie, takich, które nie mają też się trochę znajdzie nawet wśród członków ZKwP). Dlaczego więc mają nie istnieć?
Bo źle traktują psy?
Jasne, najgłośniej jest o pseudohodowlach, w których coś złego się dzieje, ludzie raczej fascynują się negatywnymi zdarzeniami, nie pozytywnymi. Poza tym, ZKwP ma wieloletnią tradycje, sam ten fakt sprawia, że do hodowców ma się jakieś zaufanie. Ale to nie oznacza, że w każdej hodowli dzieje się dobrze, lub źle! Może trafić się pseudohodowla z okropnymi warunkami, ale może trafić się też taka, która zdecydowanie przewyższa średnią jakość hodowli zrzeszonych w naszym polskim, podstawowym związku. Dlaczego? Bo ludzie chcą zdrowych, zadbanych psów. Inne mogłyby się nie sprzedać, dlatego zapewnienie dobrych warunków jest w tym przypadku priorytetem.
Bo to nielegalne?
Jak już pisałam wcześniej, taka hodowla psów jest w pełni legalna. Uważasz, że nie jest? A co, nigdy nie kupiłeś podrabianej bluzy, butów, kosmetyków, czy czegokolwiek? Na prawdę, nigdy, zawsze masz firmowe oryginały? Gdy grasz w MMORPG grasz w WoW'a, tak? Nie w darmowy zamiennik? To jest to samo. Hodowanie psów w typie rasy jest legalne i nie ma się tu co sprzedać.
Bo jeśli nie stać cię na psa za 2 000 to na taniego, gdy zachoruje, też nie będzie?
Znam argument, i tak, jest dobry. Przekonuje sporo osób, sama nie raz go użyłam i pewnie użyje. Tyle, że on nie będzie działał na ogół ludzi.  Człowiek chce psa i już. Teraz ma być zdrowy i ładny, co będzie potem, się zobaczy. Czy uśpi, czy odda, czy będzie leczył - to jego sprawa. Ale nie można zabraniać ludziom psa kupić - bo skoro Ty chcesz to komuś nakazać, to oznacza, że inna osoba może Ci zakazać kupić twoich ulubionych, tańszych czekoladek, które wyraźnie są podróbką innych. Chcesz tego? Nie. No. To innym też nie zakazuj. Nie twoje pieniądze.
Bo przez nich ludzie kupują psy z litości?
Bo pies ma złe warunki. Bo cierpi i w ogóle był w brudzie, dlatego go wzięli. A potem pies zdechł, bo był odwodniony, miał nosówkę i inne takie. No przepraszam, ale czyja to wina w takim przypadku? Hodowcy, czy nowego właściciela? Jasne, że tego drugiego! Psów nie kupuje się z litości. Nigdy. A jak ktoś to robi - przepraszam, ale winić może tylko siebie.  Bo to on wykazał się brakiem pomyślunku i miękkim sercem, nie hodowca, który przecież pokazywał warunki i nie zmuszał do kupna.
Bo to fabryka psów?
Znam trochę duuużych hodowli zrzeszonych w ZKwP i gdyby nie miały papierka - też mogłyby spokojnie być nazwane fabryką psów. Ale mają, więc nie zostaną tak nazwani, a na ringach ich psy są niejednokrotnie doceniane. Więc przepraszam, ale ten argument też jest nietrafiony.

W samych pseudohodowlach nie ma więc, ani prawnie, ani moralnie, nic złego. Handel psami nie różni się zbytnio od handlu kurczakami, z taką różnicą, że te trzyma się na ubój, czworonogi zaś są dobrem luksusowym, który ma umilić nam życie - a to, jak bardzo luksusowy nasz podopieczny będzie w tym wypadku zależy od możliwości finansowych, wiedzy kupującego, oczekiwań i wielu innych.
Czy jestem za pseudohodowcami? Wiem, wiem, argumentuje cały czas na ich korzyść, ale nie. Nie jestem. Mam sporo wspólnego ze Związkiem Kynologicznym. Uważam, że psy należy brać tylko z hodowli zarejestrowanych w nim, lub ze schronisk, ewentualnie - fundacji, nie z innych miejsc. Czemu? Bo to miejsca bardziej sprawdzone i bezpieczniejsze, a chyba chcemy mieć psa, który będzie nas cieszył przez lata i nie będzie wymagał specjalnego leczenia, czy innych dodatków. Ale może tą notką uświadomię komuś, że nie jest to twór diabła, a zwykłego, dobrze działającego rynku. Zawsze musi się pojawić tańszy substytut, będący alternatywą dla droższego i w tym przypadku funkcje taką pełnią pseudohodowle.
Jak się bronić, jeśli nam się to nie podoba? Bardzo prosto. Nie kupować psów z takich miejsc, nie tworzyć popytu, a znajomym spokojnie wyjaśniać, dlaczego mają wziąć psa o 500zł droższego, zamiast tego bardziej uroczego (bo ma kropkę, a tamten nie ma, bo hodowca mówi, że to niepoprawne) i tańszego.

Gratuluje tym, którzy dotrwali do końca i mam nadzieję, że dobrze zrozumienie mój punkt widzenia. Pytania? Wątpliwości? A może zupełnie się ze mną nie zgadzacie?

sobota, 1 sierpnia 2015

Owen Yeates: Furtka do ogrodu wspomnień

O tej książce już tu wspominałam: wygrzebana za 5zł w Biedronce, zakupiona głównie dlatego, że nic innego z fantastyki tam nie wypatrzyłam. Przy okazji, moje pierwsze spotkanie z panem Dębskim. Co z niego wyszło? Czytajcie do końca, a sami się dowiecie :)

Tytuł serii: Owen Yeates
Tytuł: Furtka do ogrodu wspomnień
Autor: Eugeniusz Dębski
Liczba stron: 198
Gatunek: kryminał science-fiction

Owen Yeates to detektyw i pisarz w jednym. Tym razem, będąc w obcym kraju, nie znając zupełnie terenu otrzymuje nowe zlecenie: ma ochraniać człowieka, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ten jednak nie chce wyjawić, dlaczego...
Jest to piąta część z serii, jednak uznałam, że skoro to kryminał, nie powinnam mieć problemu ze zrozumieniem, o co chodzi: tak z resztą było, jedyne, co może się mylić, to bohaterowie przedstawieni w poprzednich częściach, główny wątek jest jednak zupełnie nowy, dlatego nieznajomość całości nie przeszkadza jakoś szczególnie. Niestety, nie pomogło to zbytnio całości...
Nie będę ukrywać. Proza Dębskiego po prostu mnie irytowała i nudziła jednocześnie. Nie podoba mi się styl, w jakim pisze - niby jest dość prosty, ale wątki są ciągną, są typowe i niezbyt interesujące. Dodatkowo, fantastyka wprowadzona do tekstu wcale nie pomaga! Szczególnie irytujące dla mnie było słowo komp powtarzane w nieskończoność - tak, jak wiem, że to oznacza komputer i, w przypadku tej powieści, jest to po prostu zdecydowanie.. ulepszona wersja naszego dzisiejszego sprzętu, ale to słowo po prostu nie pasuje mi do całości. W końcu, komp to skrót, a taki w książce science-fiction moim zdaniem znaleźć się nie powinien. Sama budowa zdań u Dębskiego również odstrasza - często są zbyt długie, łączą wiele treści, przez co tekst jest chaotyczny i nieprzystępny. 
Trudno mi ocenić linię fabularną, ponieważ książka tak mnie irytowała, że chciałam skończyć ją jak najszybciej i nie zwracałam na nią większej uwagi. W każdym razie, jest dość typowa - zwykły kryminał, z wplecionym wątkiem rodem z II Wojny Światowej, niezbyt wybitny, którego treści i zakończenia da się domyślić. 
Przez pierwszoosobową narracje można dość dobrze poznać Yeatesa, naszego głównego bohatera, jednak nie sprawiło to, że zaczęłam pałać do niego sympatią. Może i ma konkretny charakter i zwyczaje, ale między innymi przez wcześniej wymienione przeze mnie wady książki, nie byłam w stanie go polubić, dodatkowo, irytował mnie, jak całokształt powieści. Nie jest jednak aż tak źle, ma mocne i słabe strony (choć zdecydowanie więcej jest tych mocnych...), da się uwierzyć w jego istnienie, aczkolwiek na dobrego pisarza, po tym, co przeczytałam, wcale mi nie wygląda. Pozostali bohaterowie raczej nie zapisują się w pamięci, a przynajmniej - nie w mojej. Odebrałam ich jako dość papierowych, mimo, że Dębski wyraźnie starał się, aby byli charakterystyczni.
Problem tej książki może wynikać z faktu, że poprawiało ją zbyt dużo osób, o czym wspomina sam autor. Czy jednak tak jest na pewno? Musiałabym sięgnąć po inne jego dzieła, jednak po tym, wcale mi się do tego nie śpieszy. Myślę, że jeśli ktoś ma ochotę na kryminał science-fiction, można po tą książkę sięgnąć i sprawdzić, czy aby na pewno jest tak kiepska, jednak dla mnie to po prostu przeciętny kryminał, który mi nie przypadł do gustu.

Nomida zaczarowane-szablony