sobota, 28 września 2019

Green Book: O rasizmie i przyjaźni w lekki sposób





Nowy Jork, lata 60. Choć Tony Lip (Viggo Mortensen) nie jest szczególnie inteligentny, to na pewno nie brakuje mi sprytu i lojalności. Kocha swoją rodzinę i chce zapewnić jej jak najlepszy byt. Gdy przez kilka miesięcy ma być pozbawiony pracy, dostaje nietypową ofertę. Ma być szoferem i ochroniarzem czarnoskórego muzyka, dr Dona Shirley’a (Mahershala Ali), w trakcie jego trafy po południowych stanach USA. Mimo uprzedzeń związanych z artysta, Lip przyjmuje posadę, skuszony wysoką płacą.



„Green Book” (2018)
reż. Peter Farrelly
dramat, komedia, biograficzny
Oscar za najlepszy film w roku 2018 powędrował do „Green Book” – filmu opowiadającego o przyjaźni dwóch mężczyzny z innych sfer oraz o kwestii rasizmu w USA. To z resztą nie jedyna nagroda, jaką to dzieło w reżyserii Petear Farrelly’a zdobyło. Czy słusznie? Nie uważam się wprawdzie za znawcę kina, ale choć to całkiem przyjemne dzieło to nie jestem pewna, czy aby na pewno jest aż tak niezwykłe.
Niezaprzeczalne jednak jest to, że „Green Book” porusza wrażliwe tematy w przyjemny, lekki sposób. Opowieść o przyjaźni Tony’ego i Dona ma w sobie sporą dawkę humoru i w całości podana jest naprawdę zgrabnie. Bez zbędnych dłużyzn i nadmiernego dramatyzmu. Sprawa związana z rasizmem jest tu jednak na drugim planie. To nasi bohaterowie są tu najważniejsi i to oni, a nie kraj, który przemierzają, mają przejść przemianę.
Tyle tylko, że ta przemiana niekoniecznie dotyczy podejścia do samego koloru skóry. Lip, jako prosty cwaniak, ma na początku uprzedzenia co do Dona, ale miałam wrażenie, że to raczej wynika z różnicy w ich zachowaniu. Bo i nasz muzyk nie jest człowiekiem idealnym. Nie zna „normalnego” świata i traktuje wszystkich z wyższością, a chyba nikt z nas nie lubi takich ludzi. Jeden więc musi zrozumieć, że „wyższe sfery” rządzą się swoimi prawami, do drugiego zaś musi dotrzeć, że nie zawsze musi postępować zgodnie ze swoimi własnymi, wymyślonymi zasadami.
Oczywiście sprawa rasizmu bezustannie przewija się przez „Green Book” i w pewnym sensie jest motorem napędowym do rozgrywających się na ekranie wydarzeń, jednak po seansie absolutnie nie czułam, bym dowiedziała się na ten temat czegoś więcej. By w mojej głowie zaczęła kiełkować jakaś zmieniająca życie myśl – ten film gra na zbyt prostych motywach, by był w stanie coś takiego zrobić, przynajmniej dla mnie samej.
Warto też zwrócić uwagę na to, że „Green Book” jest dość typowym kinem drogi. Nasi bohaterowie spędzają większość czasu, jadąc przez Stany, rozmawiając i stopniowo zmieniając swoje światopoglądy. Stopniowo buduje się między nimi relacja, powoli zaczynają coraz lepiej się rozumieć. Trasa koncertowa jest jednak właściwie jedyną osią fabularną tego filmu. Nie mamy tu innego oficjalnego celu podróży, niż odbycie wszystkich wydarzeń. „Green Book” pozbawiony jest zagadki, intensywnej przygody, czy wyjątkowo dramatycznych, „dużych” scen. Oczywiście w trakcie podróży pojawiają się mniejsze, bądź większe problemy, ale dość szybko orientujemy się, że nie zagrożą w jakiś szczególny sposób naszym postaciom, bo to po prostu nie jest celem tej historii.
„Green Book” to naprawdę przyjemny, dobrze nakręcony i zagrany film. Nie wydaje mi się jednak, by był szczególnie przełomowy czy wyjątkowy. Ot, to miły film drogi, który można sobie włączyć w wolny wieczór, gdy z jednej strony nie szukamy na ekranie wybuchów i pościgów, a z drugiej – nie mamy ochoty na bardzo ambitne, trudne do zrozumienia kino.

2 komentarze:

  1. Film totalnie mnie nie przekonuje do siebie, chyba nie moje klimaty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten film to idealnie moje klimaty, ale jakoś jeszcze nie miałam okazji się z nim zapoznać! Będę musiała to w końcu nadrobić, bo aż wstyd, że jeszcze nie widziałam :P

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony