wtorek, 6 października 2020

Każde martwe marzenie: Najlepsze, jakie można przeczytać

 


Na południu wybucha powstanie niewolników. Czaardan Laskolnyka zmierza więc do Białego Konoweryn, aby pertraktować z młodą dzikuską, która (jak wieść niesie) objęła tron po swym kochanku. Jeśli mu się nie uda, południe spłynie krwią pochodzących z Imperium ludzi. W tym czasie Czerwone Szóstki zostają wysłane na odległą północ, gdzie napotykają coś wymykającego się ich wyobraźni.

 

Czuję, że wkręciłam się w „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” tak na dobre. Cztery poprzednie części były książkami naprawdę bardzo dobrymi. Powieściami, które pokochałam za styl autora, za prowadzenie wątków, tworzenie świata i postacie. Ale mam wrażenie, że dopiero teraz – przy „Każdym martwym marzeniu” – zaczęłam naprawdę rozumieć, o co chodzi Wegnerowi w tym świecie, przez co mój „hype” w stosunku do tej serii tylko się wzmógł. I nie mam pojęcia, czy jestem w stanie o tej powieści napisać coś dłuższego i konstruktywnego. Ale spróbujmy.

Zacznijmy może od konstrukcji powieści. Wenger prowadzi swoje wątki w bardzo skalkulowany sposób. Najpierw w zbiorach opowiadań przedstawił nam bohaterów. Potem w „Niebie ze stali” spotkał północ ze wschodem. W „Pamięci wszystkich słów” skupił się na wątkach zachodu i południa. Teraz zaś łączy je wszystkie i powoli składa w jedną całość, która bardzo dobrze się ze sobą spina. Ponadto, jak każda z wcześniejszych części, i ta dzieli się na dwie kolejne. W tym przypadku w pierwszej części, poza bohaterami, obserwujemy też wydarzenia w stolicy Imperium, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć kto, gdzie i w którym momencie przebywa. Dzięki tak przemyślanej konstrukcji mimo ogromu postaci i miejsc powieść jest niezwykle poukładana i bez problemu da się w niej odnaleźć. Chociaż muszę przyznać, że czasem posiłkowałam się meekhańską Wiki. W tym cyklu nie brakuje detali i czasem zerknięcie do streszczenia bywa bardzo pomoce i rozjaśniające umysł, w którym plączą się te wszystkie nazwy miejsc, magii, bogów…



Kolejną kwestią, którą warto poruszyć, jest chyba kwestia świata. „Opowieści…” są generalnie rzecz ujmując dość realistycznym fantasy. Choć magia istniała w cyklu od samego początku to jednak nie mamy tu za bardzo innych ras, niż ludzie, a same opisy postaci, ich zachowań, bitew itd. są niezwykle realistyczne i wiarygodne. Mimo tego im dalej w las, tym istotniejszą rolę odgrywają kwestie nadprzyrodzone i właściwie już w tym tomie Wegner nie pozostawia złudzeń. Polityka polityką, ale tu rozgrywają się rzeczy większe i ważniejsze. W związku z tym autor dość mocno skupia się na ekspozycji, przez co chwilami powieść lekko traci na tempie, jednak jak najbardziej rozumiem czemu. To potężny świat, a w takich uniwersach czasem po prostu trzeba poświecić chwilę na wyjaśnienie jego zasad.

Ponadto, jak zwykle nie lubię opisów bitw, tak w tym cyklu mają one szczególne znaczenie. Nie chcę podawać detali, aby nikomu nie zepsuć zabawy ze spotkania z książką, ale w tym tomie dzieje się rzecz podobna do tego, co miało miejsce w „Niebie ze stali”. I Wegner ponownie opisuje śmierć i ból w sposób niezwykle przejmujący. Potrafi skupić się na detalu, jest świetny w utrzymaniu uwagi i sprawia, że bitwa to naprawdę coś więcej, niż polityczne zagrywki oraz cierpienie tysięcy. Kto czytał, ten pewnie wie o co mi chodzi – a kto nie to po prostu powinien nadrobić. I już.

Naprawdę nie wiem, co mogłabym napisać więcej bez zdradzania detali. Bo wprawdzie mogłabym analizować system magiczny wprowadzony przez Wegnera (uwierzcie, to jest sztos), ale aby to zrobić, musiałabym też zdradzić szczegóły cyklu, a nie o to przecież chodzi. To tak dobra historia, że chyba każdy zainteresowany fantasy powinien po prostu sprawdzić sobie, co stworzył Wegner. Co prawda na pewno jego twórczość nie zadowoli 100% czytelników, ale wiem, że w gruncie rzeczy większość z pióra tego pana jest zadowolona, a unikanie „Opowieści z mekkańskiego pogranicza” jest jak odmówienie sobie naprawdę bardzo dobrze zapowiadającej się przygody. Nic, tylko brać i czytać. No i konie kraść, aby dołączyć z nimi do czaardnau. Tylko pamiętajcie, żeby były najlepsze, jakie można kupić, ukraść lub zdobyć w walce. Inaczej generał Laskolnyk może Was nie przyjąć!



7 komentarzy:

  1. Czytałam tę książkę w szpitalu dzień przed planowaną operacją z dziwnymi myślami z tyłu głowy, że nawet jeśli coś przy narkozie pójdzie nie tak, to przynajmniej przed śmiercią zdążyłam ją przeczytać :) Potem śnili mi się meekhanscy bogowie i mogło tak być, że plotłam na ten temat jakieś głupoty anestezjologowi, ale nie wiem, bo nic nie pamiętam. Znasz też dwa meekhanskie opowiadadania, które są dostępne legalnie w necie za darmo?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytanie Meekhanu przed śmiercią brzmi jak bardzo dobry cel życiowy. XD Co tam rodzina, co tam niezałatwione sprawy - trzeba wiedzieć, jak zakończy sie powstanie na Południu.
      Nie, nie znam - planuje, ale nie mogę się za nie zabrać. O wiele bardziej wolę papier po prostu.

      Usuń
  2. Ano prawda, mogę tylko podpisać się pod tą recenzją ;). Na następnego Wegnera, trochę sobie poczekamy, ale warto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może już niedługo? W końcu w 2021 będą trzy lata, a Wegner to (chyba) nie Martin, coby kłamać, że pisze.

      Usuń
    2. Ja bym obstawiał jakoś 2022, ale zobaczymy ;). A co do Martina, to ja mu tam wierzę, że pisze, tylko coś mu wiecznie nie pasuje.

      Usuń
    3. Nie no, jasne, pawnie coś tam próbuje. A wiek też mu pewnie nie pomaga.

      Usuń
  3. Też należę do fanów tej serii, Wegner ma niezwykłą wyobraźnię i potrafi przenieść ją na karty książek jak nikt inny na polskim rynku fantastycznym.

    OdpowiedzUsuń

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony