środa, 29 grudnia 2021

Niech Pana Bóg błogosławi, panie Rosewater: nie wszystko dla wszystkich


Rodzina Roserwater to właściciele potężnej fortuny. Eliot, jej dziedzic, nie utożsamia się z nią jednak. Po pijackiej podróży po USA zaczyna pomagać zwyczajnym, przeciętnym obywatelom. Sprytny prawnik knuje plan, który pozwoli mu przejąć część pieniędzy zdziwaczałego milionera.



Ponieważ moje pierwsze spotkanie z Kurtem Vonnegutem było udane to po prostu nie mogłam odpuścić kolejnego. Co prawda „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” to dalej nie jest fantastyka (na której najbardziej mi zależy), z której ten autor słynie, ale dzięki uprzejmości wydawnictwa mogłam zapoznać się właśnie ze wznowieniem tego tytułu. Tym razem jednak wydaje mi się, że muszę po prostu przyznać: ta powieść nie jest zgodna z moją osobistą wrażliwością.

Niech Pana Bóg błogosławi, panie Rosewater
Kurt Vonnegut
wyd. Zysk i s-ka, 2021

Nie chodzi tutaj nawet o to, że nie zgadzam się z przedstawionymi tezami, czy czymś podobnym. Najzwyczajniej w świecie tego typu narracja nie jest do końca dla mnie. Vonnegut ma prosty, ale dość nienaturalny styl i przedstawia wszystko w drobnych scenkach. To ma swój urok, ale sprawia, że sama na dłużej nie mogę wciągnąć się w opowieść i po prostu nie czuje się najlepiej w trakcie czytania.

Jednocześnie po opisie książki nie takiej fabuły się spodziewałam. Bo wydawało mi się, że dostanę opowieść, która idzie trochę w stronę thrillera, z jakąś większą intrygą. Niestety, to w gruncie rzeczy obyczajówka, która najczęściej analizuje prywatne sprawy Eliota. Nie mam nic przeciwko, ale ponownie, to po prostu nie jest w pełni moja wrażliwość.

Takie połączenie sprawiło, że ja po prostu tą opowieścią nie byłam za bardzo zainteresowana. Nudziły mnie stawiane, filozoficzne tezy, wszystko wydawało się pachnieć banałem, a choć strony leciały szybko, miałam poczucie zmarnowanego czasu. Ale przyznaję, że wcale mnie to nie dziwi, biorąc pod uwagę, że ta książka jest klasyfikowana jako literatura piękna. Nie wiem nawet do końca czemu, ale gdy coś wpada do tej kategorii to po prostu bardzo często odnoszę potem wrażenie, że czytam o niczym, że poznaje coś wtórnego i nieszczególnie interesującego.

Rozumiem, że autor rozprawia się tu z ważnym, amerykańskim mitem. Wiem, że tak zupełnie obiektywnie to właściwie książka całkiem niezła, jeśli nie po prostu dobra. I swojego czytelnika na pewno znajdzie. Po prostu czasem tak się dzieje, że człowiek się od czegoś odbije. Niemniej, Vonnegutowi na pewno dam jeszcze szansę, zwłaszcza jeśli chodzi o jego fantastykę naukową. Bo mimo wszystko czyta mi się go całkiem przyjemnie, a jedna jaskółka wiosny nie czyni. „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” nie jest dla mnie, ale inne książki Vonneguta już mogą, a tego nie sprawdzę, jeśli nie przekonam się na własnej skórze.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.

Nomida zaczarowane-szablony