Minęło wiele wieków. O Diunie już
nikt nie pamięta: przez transformacje ekologiczną nosi teraz nazwę Rakis. Czerwie
wyginęły, a planetą rządzi Bóg Imperator, strzegący zebranego przez lata
melanżu. Młoda Artydka przeciwstawia się swojemu władcy i krewnemu, wykradając
plany jego cytadeli. Niedługo potem na Diunę przybywa Hwi Nori, kobieta
stworzona po to, by zdobyć serce Boga Imperatora.
Myślałam,
że wiem już, o co chodzi w tym cyklu. Że rozumiem autora i że raczej nie
zaskoczy mnie już formą swoich „Kronik Diuny”. A jednak... udało mu się to,
choć jednocześnie uważam, że czwarty tom serii jest najsłabszym, jaki do tej
pory poznałam.
Tom
pierwszy był prostą historią z przepiękną ekspozycją ciekawego świata
przedstawionego. Drugi i trzeci skupiał się na grze politycznej, bazując na tym,
co zostało zbudowane. Czwarty zaś znów odstaje od całości, bo tym razem Herbert
przedstawia nam przede wszystkim... rozważania na temat władzy.
Tytuł: Bóg Imperator Diuny
Tytuł serii: Kroniki Diuny
Numer tomu: 4
Autor: Frank Herbert
Tłumaczenie: Marek Michowski
Liczba stron: 496
Gatunek: science-fiction
Wydanie: Rebis, Poznań 2009
|
Większa
część „Boga Imperatora Diuny” to nie jest wcale historia jako taka. Tak
naprawdę dzieje się tu niewiele, a to, co istotne dla fabuły, ma miejsce na
początku i na jej końcu. Pozostała część to dyskusje Boga Imperatora z
podwładnymi, skupiające się na moralności władcy. Herbert razem z bohaterami
rozważa, kiedy tyran jest tyranem i na ile takowy może sobie pozwolić. Nie
powiedziałabym jednak, że są to nadzwyczaj odkrywcze rzeczy, a w chwili, gdy
taki stan rzeczy ma miejsce przez około trzysta stron powieści, naprawdę
potrafi zmęczyć.
Nie
wiem jak Wy, ale ja zawsze dziwnie się czuje, gdy autor podaje niebotyczne,
olbrzymie liczby, których nie potrafię objąć do końca umysłem, podając czas
akcji. Gdy widzę, że powieść dzieje się w pięciotysięcznym którymś tam roku zwykle
w głowie zapala mi się alarm. „Bóg Imperator Diuny” nie jest wyjątkiem. Autor
przesuwa akcje o tysiąclecia i chociaż jest to dobrze uargumentowane to dalej
ta zmiana nieco mnie kuła, zwłaszcza, że świat przez tyle lat nie zmienił się
aż tak, jak można byłoby przypuszczać. Wprawdzie istnieje na to dobre
wytłumaczenie (niezmienna od lat władza), ale ten przeskok i tak jest
niewiarygodnie mały.
W
czwartym tomie „Kronik Diuny” najczęściej obserwujemy Boga Imperatora: to on
jest centrum i głównym tematem powieści, co z resztą możemy poznać po tytule.
Umyślnie nie zdradzam jego imienia – ten, kto zna część poprzednią i tak wie,
o kim mówię. W każdym razie to bohater ciekawy, biorąc pod uwagę długość jego
życia i naprawdę zgrabne posługiwanie się słowem. Niestety, jednocześnie rzadko
obserwujemy go w akcji i tak naprawdę
nie mamy kiedy się o niego martwić, a co za tym idzie: nie mamy jak się do
niego przywiązać. Poza nim mamy cztery w miarę istotne fabularnie postacie, z
czego jedną znamy z poprzedniego tomu. Z trójki nowych najbardziej wyróżnia się
chyba Siona, młoda Atrydka i buntowniczka, która po prostu ma w sobie ikrę. Hwi
Nori, kobieta przysłana, by uwiodła Boga Imperatora, jest zaś po prostu zbyt
idealną bohaterką, by można było w nią w pełni uwierzyć.
Chociaż
styl Herberta dalej jest piękny, to przez nadmiar dialogów jego barwne opisy po
prostu w czwartym tomie giną niemal zupełnie. Jednocześnie bardzo mała ilość
wydarzeń sprawia, że to naprawdę nie jest książka dla każdego. Dla mnie jest
istotna, ponieważ bardzo cenię sobie cykl jako całość, ale gdyby nie moje
przywiązanie do uniwersum i rozwinięcie go w jakimś stopniu, prawdopodobnie
prędko bym ją odłożyła.
Co
jednak się stanie, jeśli wyłączymy rozważania na temat władzy? Przede wszystkim
prostą historię o buncie i różnicy między pokoleniami. Dobrą i mającą wpływ na
historię uniwersum, ale nie zachwycającą. Nieco nad tym ubolewam, bo
kilkanaście pierwszych stron dało mi nadzieję, na prostą, ale nostalgiczną
historię o młodej postaci, która musi pokonać „złego władcę”, aby wyzwolić swój
lud. Niestety, ten wątek jest odsunięty na zbyt daleki plan, bym mogła w pełni
się nim cieszyć.
„Bóg
Imperator Diuny” to książka dla ludzi cierpliwych. Tych, którzy cenią sobie
uniwersum Herberta samo w sobie i chcą wiedzieć, co wydarzyło się dalej. Inne
osoby mogą się naprawdę od tej powieści porządnie odbić.
*
* *
Zagraciliśmy tylko krajobraz. Drzewa, domy, ogrody
są zawadą. Oko nie może cieszyć się niespodzianką. (...) W takim krajobrazie
nie ma miejsca na swobodę ducha. Czy nie dostrzegasz tego? Nie możesz tu
chłonąć otwartości wszechświata. Wszystko ma zamknięte: drzwi, lufciki, klapy!
(...) Taka okolica jak ta zmusza cię, byś w sobie szukała tej wolności, którą
zdołasz znaleźć. Większość ludzi brak jednak siły, aby tam ją odszukać.
Fragment „Boga
Imperatora Diuny” Franka Herberta
Szkoda, że, jak dotąd, jest to najgorsza część tego cyklu, bo z tego co piszesz pomysł był bardzo ciekawy. Muszę się przyznać, że nie słyszałam o tej serii i tym autorze, ale wydaje mi się, że najwyższy czas się nim zainteresować, zwłaszcza, że klimatycznie i opisowo powieści zapowiadają się dość dobrze. Jeśli spodobają mi się pierwsze tomy, to dotrę i do tego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ♡
Pozycja jednak nie dla mnie :(
OdpowiedzUsuńNiestety do mnie również nie przemawiają lata kilka tysięcy na przód, nie potrafię się wczuć w tak odległą przyszłość.
OdpowiedzUsuńzksiazkanakanapie.blogspot.com
Kuszą mnie jego książki.
OdpowiedzUsuńNiestety trochę nie moja tematyka 😕
OdpowiedzUsuńMuszę w końcu pożyczyć od Brata, on zebrał całą kolekcję!
OdpowiedzUsuń