Zimowego
poranka Grace wybiera się na konna przejażdżkę z przyjaciółką. Ta kończy się
tragicznie: przypadkiem jeden z koni się poślizgnął i obydwie dziewczynki
znalazły się pod kolami wielkiej ciężarówki. Tylko Grace i jej koń, Pielgrzym,
pozostają przy życiu. Matka dziewczynki, Annie, postanawia odratować
psychicznie i fizycznie okaleczone zwierze, szukając zaklinacza koni, mając
nadzieje, ze pomagając jemu, uda się też pomoc jej córce, która w wypadku
straciła nogę.
Czasem,
przy posiłku, włączam telewizor. Jeśli jest to weekend, często trafiam na
starszy film, lub serial. Obyczajowy, dość niskobudżetowy, którego target to
albo przeciętna rodzina, albo zwykła, szara kobieta. Czyli – zdecydowanie nie
ja. Ale w tle może sobie lecieć, prawda? I właściwie czymś takim okazał się dla
mnie „Zaklinacz koni”, tyle, że jako książka, wymagał ode mnie więcej skupienia
i czasu, a co za tym idzie, przyprawił mnie o trochę irytacji.
Sięgnęłam
po książkę głownie przez te „konie” w tytule. Poza tym już dawno obiecałam
sobie, że się z nią zapoznam i w końcu miałam na to chwilę. Moja irytacja powieścią zaczęła się bardzo szybko, na początku przez samo tłumaczenie.
Tytuł: Zaklinacz
koni
Autor: Nicholas
Evans
Tłumaczenie: Paweł
Witkowski
Liczba stron: 352
Gatunek: powieść
obyczajowa
Wydanie: Zysk
i S-ka, Poznań 2008
|
Choć
konno nie jeżdżę, co nieco wiem i o tych zwierzętach, i o jeździeckim słowniku. Wychodzę z
założenia, ze osoba, która taka powieść tłumaczy także powinna. Ale, niestety,
w tym przypadku nie odrobiła nawet podstawowej pracy domowej i nie zajrzała do
słownika, by sprawdzić znaczenie na przykład takiego słowa jak „cugle”, które
wcale nie są zamiennikiem „wodzy”. Poza tym nie mam pojęcia, kto wpadł na
pomysł, by z „toczka”, czy „kasku” zrobić „usztywnioną czapkę jeździecką”. Już pomijam takie drobnostki, jak próba przetłumaczenia na polski amerykańskiego
nazewnictwa maści koni, które w tamtych latach po prostu nie miały dobrych
odpowiedników w naszym języku (i część z nich nadal nie ma). To niby szczegóły, które
osobie niezaznajomionej z końmi nie będą przeszkadzać, ale mnie po prostu
niemiłosiernie wyprowadzały z równowagi.
Gdy
przywykłam do myśli, ze to jednak nie będzie najlepiej przetłumaczona książka
na świecie, miałam nadzieje, ze chociaż pod względem fabularnym w jakiś sposób
mnie zaskoczy. Wprawdzie oceniając po sposobie narracji autora, widziałam, ze
to raczej obyczajówka, z końmi w tle, a nie na odwrót, jednak przecież dalej
taka powieść możne nas czymś zaskoczyć. Niestety, jeśli zaskakiwała to raczej
irytując jeszcze bardziej.
Teoretycznie
naszym głównym tematem jest wychodzenie z traumy dziewczynki i jej konia, a
także jej rodziny. Niestety, w tej książce ten temat często schodzi na drugi
plan, na przykład przez... rozbudowane opisy przeszłości każdego z bohaterów.
Narracja
w „Zaklinaczu koni” jest trzecioosobowa, a jej perspektywa jest dość
chaotycznie zmieniana, co jest bolesne zwłaszcza przy pierwszych chwilach
czytania. Czemu? Bo Evans streszcza nam życiorys każdej z postaci, teoretycznie pozwalając nam
je poznać, a w praktyce przynajmniej mnie cholernie nudząc. Z jednej strony
rozumiem ten zabieg, ale z drugiej w ten sposób autor odebrał nam możliwość
stopniowego poznawania bohaterów i odkrywania ich „tajemnic”. Chociaż, zupełnie
szczerze mówiąc, tu takowych nie ma i to, czy znamy tak dokładnie przeszłość
bohaterów, czy nie, nie ma najmniejszego wpływu na fabule.
Poza
tym do opowieści musiał się oczywiście wkraść kompletnie niepotrzebny
romans, przez który, zamiast skupiać się na Grace, obserwujemy, jak para
gołąbków wybiera się na jeździeckie wycieczki i zastanawia się, czy bycie razem
na pewno jest w porządku, czy może jednak nie, bo przecież mamy już własne
życia, które są w miarę poukładane.
Nie
rozumiem też ilości w miarę dokładnie opisanych scen erotycznych, które tu
występują. Wiem, ze to nie jest powieść dla młodzieży, ale naprawdę można
było je zdecydowanie ograniczyć... Bo
teoretycznie to nie romans jest tu wątkiem przewodnim.
Teoretycznie
dużą zaleta tej powieści powinno być budowanie relacji zaklinacza, czyli Toma,
z bardzo problematycznym koniem. Pielgrzym i praca z nim jednak naprawdę szybko
stają się tylko tłem wydarzeń. Szczerze mówiąc, więcej klimatu tej sielskiej,
amerykańskiej wsi, żyjącej w zgodzie z naturą, wyczulam w „Prawie Mojżesza”
Harmon, a nie w „Zaklinaczu koni”, a już same tytuły sugerują, ze powinno być
na odwrót.
Dla
mnie to po prostu bardzo zwyczajnie napisana powieść obyczajowa, w której nie
rusza mnie ani styl – bardzo przeciętny, prosty i dość bezbarwny – ani sama
historia. Zwłaszcza, ze samo zakończenie wydawało mi się nad wyraz wymuszone, tak,
jakby autor chciał po prostu dowalić jakąś „bombą” na koniec, mimo ze nic
mądrego właściwie nie wniosła. Chociaż z drugiej strony, Evans tak pociągnął
linie fabularna, ze tego się po prostu chyba nie dało sensownie, w jednym
miejscu, zakończyć...
Jesli
jesteście delikatnymi kobietami, które lubią zwykle obyczajówki i dla których
to wystarcza, naprawdę wierze, ze się w tej pozycji odnajdziecie. Bo to książka
napisana właśnie dla Was. Ale... ja mówię jej „nie” i szukam dalej mojej
doskonalej pozycji z końmi na pierwszym planie.
* * *
Kiedy pracowałem
dorywczo, nie mogłem się po prostu doczekać, by wieczorem wrócić do tego, co
czytałem. Książki posiadały jakiś magiczny urok. Ale ci nauczyciele tutaj, z
całą ich gadaniną, cóż... Wydaje mi się, że jeśli zbyt dużo mówi się o tych
sprawach, urok znika i szybko pozostaje tylko gadanina. Niektóre rzeczy po
prostu... są.
Szkoda, że wątek wychodzenia z traumy konia i dziewczyny schodzi na drugi plan, bo nie ukrywam, że kiedy słyszałam o tej książce, to miałam nadzieję, że jest ona w dużej mierze poświęcona koniom, które kochaaaam!
OdpowiedzUsuńTeraz jednak nie mam na tę książkę ochoty przez te sceny erotyczne, przeciętny styl i zrezygnowanie z najważniejszego wątku-konia!
Te konie niby tu są, ale naprawdę, najważniejsze zdecydowanie nie są.
UsuńCzytałam tą książkę dawno temu i mimo wszystko nadal jest bliska memu sercu. Mnie kilka razy doprowadziła do łez i wzruszenia.
OdpowiedzUsuńZapamiętałam tą historię mimo upływu kilku lat, a to chyba zaletą dla bohaterów i fabuły
Znam osoby zachwycone tą książką i filmem, ale sama jakoś nie mam ochoty.
OdpowiedzUsuńPozycja wydawała się ciekawa zanim przeczytałam Twoją opinię, teraz raczej sobie ją odpuszczę. ;)
OdpowiedzUsuńChyba nie zdziwi cię, że się nie skuszę.
OdpowiedzUsuńOch, współczuję - mnie przy tłumaczeniu najnowszej książki Flanagana szlag trafiał :(
Moja mama i ciocie mimo wszystko były zachwycone zarówno filmem jak i książką. ;)
OdpowiedzUsuńNie jestem koniarą, więc pewnie tych wad w tłumaczeniu bym nie zauważyła, ale po Twojej recenzji straciłam ochotę na tę powieść.
OdpowiedzUsuńMuszę w końcu przeczytać, mimo wszystko...
OdpowiedzUsuń