Na
Ziemię trafia kilka androidów. Rick Decker (Harrison Ford) ma je wyeliminować.
Okazuje się jednak, że to nie są zwykłe jednostki: to najnowszy model sztucznej
inteligencji, która niemal niczym nie różni się od ludzi.
„Łowca
androidów” z 1982 roku to już klasyka
kina science-fiction. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że to po prostu dobry
film. Dlatego też tym razem, zamiast skupić się zupełnie na jego analizie,
pozwólcie, że porównam go z książką, na bazie której powstał, czyli na „Blade
runnerze. Czy androidy marzą o elenktycznych owcach?” Dicka.
„Łowca androidów” (1982) ang. „Blade Runner” reż. Ridley Scott film science-fiction |
Nim
jednak do tego przejdziemy, muszę powiedzieć parę słów o wyglądzie tego filmu. „Łowca
androidów” ma ponad trzydzieści lat. Mimo to.... wygląda cudownie. Widać, że
twórcy naprawdę przyłożyli się do swojej pracy: większość lokacji została naprawdę
zbudowana, dlatego i dzisiaj mogą zachwycać. Poza tym mroczny, ciężki klimat, w
jakim utrzymana jest całość, jest po prostu wspaniały.
Wracając
już do fabuły, zacznijmy od tego, że historia, którą przedstawia film jest
zupełnie inna, od tego, co stworzył Dick. Twórcy wzięli z książki wiele
motywów, a potem po prostu przerobili je na własną modłę. I właśnie dzięki temu
„Łowca androidów” wypada aż tak dobrze.
Przede
wszystkim nasz główny bohater, Rick Decker, w wersji książkowej jest podrzędnym
łowcą, którego największym marzeniem jest posiadanie żywego zwierzęcia. Ma
rodzinę i właściwie „klepie biedę”. Filmowa wersja tej postaci jest w pewnym
sensie jego przeciwieństwem. To samotny człowiek, o którego ciągotach do
zwierząt nic nie wiemy. Jest przy tym po prostu najlepszy w swoim fachu.
Samych
androidów też mamy nieco mniej, a wątki z nimi związane zostały jednak nieco
zmienione. Ich motywacje są inne, niż książkowe. Powiedziałabym, że są wręcz
bardziej rozbudowane, a ich motywacje są bardziej ludzkie. Jednocześnie to, jak
się ruszają i to, jak okrutne potrafią być sprawia, że osobiście czułam się w
trakcie seansu o wiele bardziej zmieszana, niż w trakcie czytania powieści.
Dick wprawdzie lubi poruszać się na granicy absurdu, ale ostatnie sceny „Łowcy
androidów” moim zdaniem zdecydowanie przewyższają jego dzieło pod tym kątem.
Słabiej,
niż w książce, wybrzmiewa jednak wątek Reachel (Sean Young). W filmie zabrakło
miejsca na rozważania dotyczące religii i moralności, dlatego o ile w powieści ta
postać jest wprowadzona właśnie po to, by pokazać nam jak te wartości
funkcjonują w świecie, o tyle w ekranizacji ona... po prostu jest. Nie zrobiła
na mnie większego wrażenia, a już na pewno daleko jej było do tego, co zrobił Rutger
Hauer z postacią swojego androida, Roy’ego Batty’ego.
Świat
Philipa K. Dicka nie jest światem z „Łowcy Androidów”, choć mają wiele punktów
wspólnych. W przypadki tego filmu to jednak tylko zaleta: to po prostu osobne
dzieła, z których każde wypada bardzo dobrze. Chociaż być może nie jest to
film, który pokochałam całym sercem, to nie potrafię go nie docenić i nie
szanować. Ta produkcja jest naprawdę jedną z tych, którą każdy powinien poznać,
choćby dlatego, jak ważna jest dla światowej filmografii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie, nie zaobserwuje Twojego bloga w zamian za obserwację mojego - wolę mieć garstkę zainteresowanych blogiem czytelników, niż tysiąc zapychaczy.
Usuwam spam.