Jak pewnie część z Was domyśliła się po
tytule, mam zamiar zacząć pewną „serię” – z tym, że jak to u mnie na blogu
bywa, nie będzie to raczej nic regularnego. Nie wiem jak Wy, ale ja naprawdę
nie miałam okazji zapoznać się z wieloma kultowymi „markami” tworów kultury na bieżąco,
gdy wychodziły: po części dlatego, że nie jesteśmy w stanie poznać wszystkiego
na raz, po części przez to, że z reguły po prostu mam nieco opóźniony zapłon. Nie
widzę jednak często sensu w pisaniu osobnego wpisu dla danego dzieła, które
jest częścią powszechnie znanej serii... i stąd pomysł na te posty, w których
po pierwsze, mam zamiar wyrazić swoje własne zdanie, po drugie – wspomóc takie
osoby jak ja, które zwykle są opóźnione z poznawaniem kultowych już marek. Mam
nadzieję, że dzięki temu po prostu będziecie w stanie wybrać bardziej
odpowiadające Wam dzieła.
Dziś – jak nazwa tego wpisu sugeruje –
na tapet weźmiemy „Szybkich i wściekłych”. Dlaczego? A no bo... właściwie dopiero
niedawno nadrobiłam wszystkie filmy z serii, które dotychczas wyszły. Prawda
jest taka, że jakoś nigdy mnie po prostu nie interesowały. Znałam nazwę, pewnie
widziałam fragmenty w telewizji, ale właściwie nic więcej. Nie miałam pojęcia o
fabule i tle powstania tych filmów. Zwłaszcza, że szybkie bryki nigdy nie
leżały w kręgu moich zainteresowań. Ale... zabrałam się za te filmy i... muszę
przyznać, że trochę wpadłam w te historie.
Pierwszy z filmów, czyli „Szybcy i
wściekli” z 2001 roku, w reżyserii Roba Cohena był – z tego co się orientuje –
odpowiedzią na modne wtedy uliczne wyścigi samochodów. Dostajemy więc prostą
fabułę, w której młody policjant, Brian O’Conner (Paul Walker) ma wkupić się w
łaski pewnej wyścigowej „drużyny”, na której czele stoi Dominic Toretto (Vin
Disel), aby zbadać, czy to ona zajmuje się porwaniami ciężarówek.
Muszę przyznać, że sama nie wiem, czym
ten pierwszy „odcinek” mnie kupił: bo nie mam tu ani dobrych efektów, ani
szczególnie dobrego aktorstwa, ani fabuły. Niemniej... same relacje między
bohaterami były czymś, co w dziwny sposób po prostu mi „siadło”. Nawet, jeśli
wszystko było bardzo przerysowane i prostolinijne.
Druga część to w pewnym sensie powtórka
z rozrywki. „Za szybcy, za wściekli”, film Johna Singletona odcina się nieco od
poprzednika. Znika nam Van Disel, za to pojawia się Tyrese Gibson, który wraz z
Paulem Walkerem znów musi rozwiązać kryminalną zagadkę, ścigając się szybkimi
samochodami. Wiele osób uważa tę część na najsłabszą ze wszystkich... być może tak jest, choć muszę przyznać, że
postać Gibsona, czyli Romana Pearce najbardziej lubię we właśnie tej odsłonie:
w kolejnych częściach zrobiła się z niego po prostu naczelna maruda.
Następnie mamy próbę zrobienia czegoś
dalej utrzymanego w klimacie wyścigów samochodowych, ale z zupełnie innymi bohaterami.
„Szybcy i wściekli: Tokio Drift” Justina Lina to opowieść o młodym chłopaku,
Shaunie (Lucas Black), który przenosi się do Japonii z powodu problemów w
szkole w USA. Tam trafia na Hana (Sun Kang), który uczy go driftu. Przyznam: to
jedyna część na której po prostu przysypiałam. Mamy tu typową historię od zera
do bohatera, która być może spodoba się fanom samochodów właśnie, ale... dla
mnie była to powtarzalna opowieść, ze sporą ilością głupich wpadek. Jedynie
postać Hana (który wraca w kolejnych odsłonach) zwróciła bardziej moją uwagę.
Kolejne części zaś... cóż, to jazda bez
trzymanki. Twórcy odchodzą od wyścigów samochodowych jako takich i biorą się za
tych „Szybkich i wściekłych” jakich chyba obecnie najbardziej kojarzymy. Choć
aut tu nie brakuje, to wszystko skupia się na rodzinie Torreto, która wspólnymi
siłami walczy zarówno o siebie, jak i o uratowanie świata. To filmy o
superbohaterach, którzy zamiast supermocy mają supersamochody. Tu pod względem
fizyki nic nie działa tak, jak powinno, ale jednocześnie seria robi się tak
widowiskowa i pomysłowa, jeśli chodzi o ilość i rodzaje wybuchów, że... chyba
po prostu nie da się tego oglądać bez poczucia jakiejś dziwnej satysfakcji.
Wspominałam już o rodzinie, nie? No
właśnie... te filmy są przede wszystkim o rodzinie, o której ciągle, wręcz łopatologicznie
nam się przypomina. Niemniej... to działa. Bo tej drużyny bohaterów chyba nie
da się nie lubić. Każda z postaci jest prosta i schematyczna, ale jednocześnie
tak sympatyczna, jak tylko się da. I chyba to sprawia, że ja sama tak dobrze te
filmy odbieram, nawet, jeśli jest to rozrywka raczej dla oczu, niż dla umysłu.
Bo nad tą linią fabularną i sensem niekoniecznie zawsze warto się zastanawiać.
Warto pamiętać, że produkcja części
siódmej z 2015 roku odbyła się z ogromnymi przeszkodami. Paul Walker, aktor
grający jednego z głównych bohaterów, zmarł w wypadku samochodowym, co prawie
doprowadziło do zakończenia nagrań: ostatecznie jednak całość udało się
zakończyć, jednak przez to scenariusz filmu musiał zostać zmieniony... więc
całość wypada nieco koślawo. Niemniej, samo pożegnanie Paula wypada bardzo
dobrze... wyłączając piosenkę, której moim zdaniem do dobrej trochę daleko.
Dodam też, że nie ma potrzeby oglądania
wszystkich tych filmów po kolei: ich fabuła jest tak prosta, że... naprawdę,
połapanie się w tym wszystkim nie będzie trudne.
„Szybcy i wściekli” to seria filmów
akcji, która sprawdza się przez absurdalne pomysły, świetne efekty i mocne
skupianie się na fabule. Mam wrażenie, że to jeden z tych nielicznych
przypadków, w których kolejne filmy wcale nie są gorsze: po prostu na
przestrzeni lat seria mocno ewoluowała, mając wzloty i upadki, jednak w jakiś
sposób wychodząc na prostą. To już kultowa marka, na którą warto zwrócić uwagę,
jeśli szuka się filmów do obejrzenia w formie maratonu z przyjaciółmi, albo po
prostu – czegoś na rozluźniające popołudnie.
Mogę sie podpisać, bo Szybcy i Wścieki jak dla mnie są świetne. Pościgi i przystojni faceci :)
OdpowiedzUsuńMnie akurat chwycił tu przede wszystkim motyw rodziny - bo z bohaterów samych w sobie naprawdę lubię może jednego, a motoryzacja nie jest czymś, co mnie kręci. :D
UsuńCiekawy pomysł na serię! Przyznam, że choć jest wiele takich kultowych serii to wielu jeszcze nie widziałam, na przykład dopiero ostatnio zabrałam się za wszystkim dobrze znane Gwiezdne Wojny i wciąż nie zabrałam się za filmy Marvela czy DC. Z tymi znanymi seriami to jest właśnie problem, że człowiek nie nadąża za najnowszymi filmami (do dziś raczej nie widziałam najnowszych Piratów z Karaibów). Co do Szybkich i Wściekłych to wydaje mi się, że widziałam przynajmniej jeden film z tej serii, ale raczej nigdy nie oglądałam wszystkich po kolei, bo raczej nie są to moje klimaty, ale może kiedyś moje preferencje się zmienią. ;)
OdpowiedzUsuńO SW muszę zrobić, tylko najpierw muszę Hana Solo obejrzeć. :D O Marvelu w sumie też, bo niby nie jestem ogromnym fanem, ale wszystkie mam obejrzane.
UsuńJa byłam pewna, że mnie te filmy nie chwycą, a jakoś tak... po prostu są dobrą rozrywką.
Ja też nie oglądałam żadnego z tych filmów do tej pory, ciągle odkładam to na bliżej nieokreśloną przyszłość, chociaż sporo o tej serii słyszałam. Więc może niedługo nadrobię :)
OdpowiedzUsuńCiężko mi zająć któreś ze stanowisk odnośnie oceny tego filmu... Tak jak kocham bohaterów, klimat serii i zarys fabularny, tak zdzierżyć nie mogę jak z biegiem części Szybcy i Wściekli byli coraz mniej Szybcy, a coraz więcej Wściekli i... tandetni? Ósmej części nawet nie ruszyłam z obawy co tam się będzie działo, sam zwiastun mnie odrzucił. Siódemkę obejrzałam raz, w kinie. Resztę części znam na pamięć, byłam maniaczką tej serii. Dużo się też być może zmieniło od tragicznej śmierci Paula, jakoś się wtedy do tego wszystkiego zraziłam... Idąc na kompromis teraz króluje u mnie trójka - Neela była zdecydowanie moją ulubioną żeńską postacią, ale też i klimat Japonii dodaje dużo serii.
OdpowiedzUsuńZaraz obok takich filmów jak "Commando", czy "Predator", jako guilty pleasure mam też właśnie "Szybkich i wściekłych" - po prostu niezobowiązująca rozrywka. Na plus. :)
OdpowiedzUsuńMnie ujęły w serii postaci silnych kobiet, Letty i Gisele, i oczywiście motyw rodziny, ale nie tej z krwi, a tej którą sami i same wybieramy, grono najbliższych, przyjaciół. Masz do nabrobienia jeszcze dwie krótkometrażowe części, "Los Bandoleros" i "Turbo Charged Prelude", jak i część ósmą, która dla mnie jest najsłabsza z całości.
OdpowiedzUsuń