Od kiedy Greensparrow rządzi Eriadorem jego
despotyczne rządy doprowadziły do wielu szkód. Luthien, syn jednego z książąt,
ma dosyć ojca słuchającego złego tyrana i wyrusza w podróż pełną przygód,
prędko tworząc kompanię wraz z niziołkiem, Olivierem deBurrowsem oraz
czarodziejem, Brind’Amourem.
Ta
tańsza i mniej znana fantastyka tworzona w latach 90. miała swoją specyfikę,
sprawiającą, że większość powieści wyglądała podobnie do siebie. „Miecz rodu
Bedwyrów”, czyli pierwszy tom trylogii „Karmazynowy cień” R. A. Salvatore’a nie
jest tu wyjątkiem. To książka, która natychmiast kojarzy mi się z takimi
tworami fantasy, jak „Orkowie” Stana Nichollasa, czy książka Margaret Weis, „Bursztyn
i popiół” z serii „Dragonlance”. Czy to dobre skojarzenia? Cóż... zależy, kto
co lubi. Mi tego typu literatura nie sprawia największej frajdy, ale
jednocześnie jest ciekawym spojrzeniem na to, jak pod koniec XX wieku tworzono
takie właśnie książki.
Jeśli
znacie wcześniej wymienione przeze mnie pozycje, dobrze wiecie, w jakim
klimacie utrzymany będzie „Miecz rodu Bedwyrów”. To bardzo klasyczne w
konstrukcji high fantasy: mamy świat, mamy złego ciemięzcę i młodego rycerza,
który wraz z przyjaciółmi przeżywa przygody. Nie jest to nic odkrywczego, czy
nowego, choć jedocześnie... ma w sobie sporo kiczowatego uroku.
W
tym świecie wszyscy dobrzy są „prawi” i „honorowi”. Nawet złodziejaszki mają
dobre serce. Źli są oczywiście okrutni do szpiku kości i absolutnie nic nie
przeszkodzi im w dążeniu do swojego niecnego celu... oczywiście, poza głównymi
bohaterami. Tak jasny podział na dobro i zło, połączony z narracją, która nawet
nie próbuje tego ukrywać naprawdę może jednocześnie i śmieszyć, i przywoływać
nostalgiczne uczucia.
Nie
ma po co rozdrabniać tu się nad fabułą, czy bohaterami. Opowieść Salvatore to
po prostu zbiór przemielonych już przez popkulturę wydarzeń, które spokojnie
możemy przewidzieć, a postacie są tak sztampowe, jak tylko mogą być. Nawet mamy
tu smoka pilnującego skarbów, niczym Smog w tolkienowskim „Hobbicie”!
Jak
już wspominałam, styl autora od razu nam mówi, co jest złe, a co dobre. Ma w
sobie sporo „epickości”, która jest tak wzniosła, że po prostu epatuje kiczem.
Jednocześnie tę książkę czyta się szybko i lekko, bo i jak inaczej mogłoby być
z fantasy tego pokroju?
„Miecz
rodu Bedwyrów” to naprawdę typowe, tanie fantasy z lat 90., które warto poznać
głównie po to, by wiedzieć, co wtedy się pisało i czytało. To książka dobra do
poszerzenia horyzontów, która może sprawić nieco frajdy wyjadaczom fantastyki,
ale zdecydowanie nie jest to lektura dobra na start z tym gatunkiem. Dla mnie
taka nostalgiczne przygoda, przeżyta od czasu do czasu, jest po prostu miłą
odskocznią, ale na pewno ta powieść nie zostanie ze mną na dłużej.
* * *
Co mogłoby się stać,
gdyby rodzice króla nigdy by się nie poznali? Co mogłoby się stać, gdyby jakiś
heros został w kwiecie wieku powalony strzałą, która ze świstem przecięła
powietrze zaledwie kilka centymetrów dalej? Zaiste, najzwyklejszy przypadek
może nieraz wpłynąć na historię narodów, i tak też było tej sierpniowej nocy,
kiedy Luthien opuścił dom Bedwyrów i udał się do stajni, w której Ethan właśnie
siodłał konia i napełniał torby prowiantem.
Przeczytałam Twoją recenzję z przyjemnością, z ksiązką pewnie sienie zapoznam :) Zdjęcia super. Masz profil na IG?
OdpowiedzUsuńDziękuję. :D Tak, mam, czasami pojawia się na blogu (+ jest też w zakładce "o mnie") - instagram.com/katrina_wr/ :)
UsuńTaki pulp, tylko w wersji fantasy:) Czytałam takie książki jako odskocznię i odpoczynek od tych WIELKICH twórców i powiem Ci, że choć w pamięć nie zapadły mi w ogóle, to spełniały swoje zadanie całkiem nieźle:)
OdpowiedzUsuńDragonlance... To była seria :D Faktycznie, nostalgiczna podróż do przeszłości ;)
OdpowiedzUsuń