Denzin szkoli się na Rycerza
Pożyczonego Mroku, osobę chroniącą świat przed przybywającym z innego świata
złem. Niespodziewanie cały jego Zakon dostaje list od Bezkresnego Króla, który
chce odwdzięczyć się chłopcu za to, że pół roku wcześniej uratował jego córkę.
Powieści
fantasy dla tej młodszej młodzieży rzadko kiedy są wybitnymi dziełami: zwykle
powtarzają znane schematy i nie wnoszą nic nowego do gatunku. Drugi tom „Rycerzy
pożyczonego mroku”, czyli „Wieczny dwór” nie jest od tej reguły wyjątkiem. Na
dodatek niewątpliwie cierpi na coś, co często przydarza się trylogiom: jest
częścią mocno przejściową.
W
drugiej części powieści jednocześnie obserwujemy dwa wątki: ten dotyczący
Denzina oraz jego szkolenia i perypetii oraz inny, zupełnie nowy w serii. Dotyczy
on pary bliźniąt, wychowywanych w zamknięciu i szkolonych przez Dziadka,
będącego fantatycznym wyznawców Łaski. I choć obydwa wątki zazębiają się, a w
końcu łączą to naprawdę nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ten tom jest po
prostu mocno chaotyczny. Dlaczego?
Z
jednej strony opowieść dotycząca Denzina nie jest już tak konkretna jak w tomie
pierwszym. Bohater wraz z sojusznikami ma spotkać się z przedstawicielami
odwiecznych wrogów Zakonu, jednocześnie przeżywa pierwsze młodzieńcze zakochanie
i… właściwie to byłoby na tyle. Drugi wątek zaś próbuje być tym „mrocznym”,
tajemniczym, niemniej, całość łatwo da się przewidzieć, mimo że autor usilnie
stara się trzymać ile się da w sekrecie, tworząc sporą ilość niedopowiedzeń.
Zakończenie zaś niekoniecznie wyjaśnia wszystko w sposób zupełnie dosłowny i
sprawia, że z wątku Denzina w gruncie rzeczy absolutnie nic nie wynika: równie
dobrze chłopiec mógłby pojawić się tylko w pierwszym rozdziale i w finale, a w
środku powieści mogliby istnieć jedynie nowi bohaterowie.
Muszę
jednak przy okazji przyznać, że w takiej sytuacji mogłabym skończyć lekturę
mocno zirytowana: ta tworzona na siłę tajemniczość nie była czymś dla mnie
przyjemnym, a sielskie życie Denzina miało w sobie jakiś urok.
Rudden
zaskoczył mnie jednak jedną rzeczą: opisami. W niektórych fragmentach
rzeczywistość kreuje naprawdę elegancko. Niestety, raczej na tym się nie
skupia, woląc opisywać, jak Denzin wymyśla kolejne „Zmarszczenie brwi nr X” – co
pojawia się od tomu pierwszego i teoretycznie jest żartem, ale… mnie osobiście absolutnie
„nie rusza”. Niemniej, jego styl w dalszym ciągu jest prosty i lekki, przez co
tę lekturę można niemal dosłownie połknąć. Jej przeczytanie dla dorosłej osoby
to co najwyżej kilka godzin.
Muszę
dodać, że dość dużo chaosu do tekstu wprowadzają myśli bohaterów: zapisane
kursywą, skutecznie wytrącają z lektury, a na domiar złego jest tu ich naprawdę
dużo. Ponadto mam wrażenie, że w oryginale tekst wypada lepiej: wiele
tłumaczonych na język polski „magicznych” nazw wypada wręcz śmiesznie i głupio.
Moje
„ogólne” zdanie na temat „Rycerzy pożyczonego mroku” jako serii nie ulega
zmianie: to książka dla młodszej młodzieży, która jako taka prawdopodobnie
sprawdzi się całkiem nieźle. Niestety, zamiast po debiucie napisać lepszą
powieść, Rudden nie najlepiej rozplanował akcję tomu drugiego, przez co tak zwana
„klątwa drugiego tomu” dotknęła także „Wieczny dwór”.
*
* *
–
Och, przepraszam, nic ci nie jest?
Niestety,
nauka niektórych lekcji przychodziła łatwiej, niż innych.
–
Nie – mruknął w podłogę. – Tylko daj mi chwilę.
Nie
widział, jak Darcie rusza stopą. Dlaczego ludzie mają tyle
kończyn?
Ogień
warczał i szczerzył kły w jego sercu, Denzin wyobrażał sobie jak zlizuje krople
bólu. To trochę pomogło, choć jutro w tych miejscach i tak zakwitną sińce.
Fragment
„Wiecznego Dworu” Dave’a Ruddena
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Stanowczo już za stara jestem na tę serię...
OdpowiedzUsuńPo serii negatywnych opinii o tomie pierwszym, nie zamierzam tego próbować :D
OdpowiedzUsuń