Wybaczcie
mi za tą „starą”, czy raczej „niedostępną” fantastykę, ale... pojawiło mi się
jej trochę na półce, muszę ją przeczytać, a potem o większości z tych książek
chce zapomnieć. Liczę, że przynajmniej po takich postach czegoś się „nauczycie”, a
tymczasem... zapraszam na kolejną recenzje niekoniecznie znanego
science-fiction.
Tytuł: Maszyna Szeherezada
Autor: Robert Sheckley
Liczba stron: 268
Gatunek: science-fiction
Martindale wchodzi do antykwariatu,
marząc o tym, by snuć opowieści. Natrafia tam na niezwykłą maszynę z talentem
właśnie do tego: duma nad zakupem jej, by w końcu się zdecydować i zabrać ją ze
sobą do domu. Wystarczy tylko chwila, by Maszyna Szeherezada wciągnęła go w
magiczny świat swoich opowieści.
Najpierw
poczułam się zaintrygowana. Potem nie wiedziałam, co do końca mam w rękach, a
gdy już myślałam, że złapałam meritum sprawy, znów traciłam wątek. Ostatecznie
więc „Maszyna Szeherezada” była dla mnie zarówno męczarnia, jak i ciekawą
wycieczką. Chociaż jednak ostatecznie przeważyło to pierwsze.
Naprawdę,
pierwsze strony bardzo intrygują. Jakiś losowy człowiek, kupuje maszynę, która
jest tu narratorem, by zabrać ją do domu i próbować coś z nią począć. Styl
autora nie wydaje się tak tępy jak często przy starszych tłumaczeniach, a
nawiązanie do postaci, jaką jest Szeherezada ciekawi samo w sobie. Niestety,
potem jest po prostu gorzej, przynajmniej w moim odczuciu – bo to, co dostajemy
to zbiór totalnie losowych i absurdalnych opowiadań z których właściwie trudno
cokolwiek wyciągnąć. Bohaterzy co chwilę się zmieniają, o linearną rozrywkę
trudno, jak to połączyć? Też nie wiem, mimo że opis z okładki obiecuje mi, że
będę w stanie to zrobić.
Poza
samym początkiem i nawiązaniami do Szeherezady ciekawiło mnie chyba przede
wszystkim opowiadanie o Hadesie i Persefonie, bo z niego przynajmniej coś
wyciągnęłam. Nie było wybitne, nie oczarowało mnie, ale w tym przypadku fakt,
ze coś rozumiem był już dla mnie sporą zaletą :D Poza tym mamy jakiś obcych,
mamy Rzymian, Marsjan i dużo innych motywów, które nijak nie łączą się w jedną
całość i które są tak różnorodne, że aż głowa potrafi od nich rozboleć.
Lektura
tej książki sprawiła, że w mojej głowie pojawiły się dwie konkluzje. Pierwsza:
nawiązania do baśni i innych takich nie są wcale nowością. „Maszyna Szeherezada”
została wydana w 1997 roku i tak jak obecnie wydawana literatura fantastyczna
próbuje bawić się tym, co już znamy. Druga: obecnie idzie się w dość proste,
linearne historie; te dwadzieścia lat temu i wcześniej to chyba nie było aż tak
istotne, jak sama kreatywność autora, której tu nie brakuje, mimo że osobiście
mam wrażenie, że w tej książce sama fabuła i świat przedstawiony po prostu
leży, a styl autora też nie jest aż tak wyjątkowy, by ratował całość.
Szczerze
przyznam, że gdybym mogła bez problemu i być może z radością o tej lekturze bym
po prostu zapomniała. Nie wniosła do mojego życia właściwie nic, choć wiem, że coś w
jej formie może ująć. Nie była to być może najgorsza książka wszech czasów, ale
mnie po prostu trochę wynudziła i sprawiła, że więcej szukać książek tego
autora nie będę.
* * *
O czym myśli maszyna,
gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie, skąd się wzięła. Ma jakieś
wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści,
czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej
różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zawracają sobie nią głowy. A ona bez
trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi.
Opis powieści jest bardzo zachęcający. Szkoda, że środek wypada gorzej.
OdpowiedzUsuń