Kto
tęsknił za „starym” science-fiction? No, przyznać się :D Przynajmniej na razie
na moje oko to ostatnia książka tego typu jaką mam na półce, więc liczę, że
mimo wszystko nie prędko do tego typu literatury wrócę, bo jakoś szczególnie
mnie nie urzekła. Ale spokojnie, dziś nie będzie bardzo źle :)
Tytuł: Dzień
tryfidów
Autor: John
Wyndham
Liczba stron: 229
Gatunek: postapokalipsa
Lata
50. XX wieku. USA zestrzeliło rosyjski samolot wiozący nasiona zmutowanych,
chodzących roślin, tryfidów. Początkowo sieją spustoszenie, jednak udaje się je
opanować i wykorzystać.
Bill
jest biologiem i zajmuje się tryfidami. Przez wypadek trafia do szpitala,
akurat w dniu, gdy na niebie widać przepiękne komety. Gdy budzi się następnego
ranka odkrywa, że wszyscy, poza nim, oślepli. Jakby tego było mało prędko
okazuje się, że niebezpieczne rośliny opuściły swoje plantacje i zaczynają
atakować ludzi...
Napisany
w latach 50. „Dzień tryfidów” był pierwszą powieścią Johna Wyndhama – autor
wcześniej tworzył głównie opowiadania. Mimo że książka ma swoje lata już na
początku muszę przyznać, że pozytywnie mnie zaskoczyła i naprawdę dobrze, choć
krótko, się przy niej bawiłam.
Ta
posapokaliptyczna, czy może raczej – katastroficzna – powieść nie jest być może
dziełem sztuki, napisanym z niezwykłym kunsztem, ale naprawdę sprawdza się
całkiem nieźle. Już sama narracja zaskakuje swoją lekkością: książka napisana
jest w pierwszej osobie, bez zbędnego naukowego trajkotania, ładnie wyjaśniając
co jak i gdzie w tym świecie się podziało. Mimo upływu lat powieść nie
zestarzała się także, jeśli chodzi o wynalazki: to ten rodzaj science-fiction,
w którym w gruncie rzeczy nie ma ich zbyt wiele, a stworzeni zmutowanych
roślin, chorób, czy czegokolwiek innego było możliwe zarówno wtedy, jak i
teraz. Sprawia to, że narratorowi da się łatwo uwierzyć w to co mówi i po
prostu wczuć się w jego sytuacje.
Sam
narrator właśnie, czyli nasz główny bohater, Bill, nie jest może najbardziej
charyzmatycznym, czy wyjątkowym facetem na ziemi, ale zdecydowanie wzbudza
sympatie. Stara się myśleć logicznie, ale z drugiej strony, jest tylko dość
młodym człowiekiem, który próbuje poradzić sobie z nieprzyjemną sytuacją. Bohaterowie
drugoplanowi, których jest dość sporo, jak na tak krótką książkę, są w miarę
sensownie zarysowani, mimo że nie mają często wiele miejsca na kartkach
powieści. Oczywiście, nie ma co się spodziewać tu wybitnej psychoanalizy, ale
książka naprawdę daje radę pod tym względem.
Pod
względem fabularnym to dość typowy, amerykański akcyjniak, choć bez nadmiaru rozlewu krwi. Mamy katastrofę,
mamy jakiś problem do rozwiązania, romans, próbę uratowania się i jakieś
przygody wokół. Szczerze mówiąc
najbardziej zajmujący był dla nie początek powieści, w której Bill wyjaśniał, o
co chodzi i odkrywał co się dzieje oraz samo zakończenie: to, co działo się
pomiędzy często wydawało mi się takim jeżdżeniem od punktu A do punktu B.
Niemniej, „Dzień tryfidów” to na tyle krótka książka, że nie dłużyło mi się to
jakoś specjalnie.
By
nie było, to nie jest zupełnie płaska i pusta powieść! Bohaterowie chwilami
naprawdę prawią niegłupie rzeczy, a sama sytuacja może do pewnego stopnia
zmusić do myślenia, choć wydaje mi się, że w latach 50. mogła robić większe „wow”
– dziś podobnych historii znamy po prostu mnóstwo, a przynajmniej mnie wielkie,
chodzące rośliny nie straszą, a raczej wzbudzają uśmiech. Może nie w trakcie
samego czytania (bo powieść utrzymana jest w dość poważnym klimacie), ale gdy
teraz sobie o tym pomyślę to... widzicie, jakoś łatwiej uwierzyć mi w wirusa z „Jestem
legendą”, niż w dzikie, łażące kwiatki z jadem :)
Książka
może okazać się miłą ciekawostką dla fanów literatury postapokaliptycznej i
takim osobom naprawdę ją polecam. Innym może się po prostu wydać za mało
istotna, niemniej, ja sama spędziłam przy niej miłe chwile.
* * *
Coker wciąż się w nią
wpatrywał, jak gdyby się nad czymś zastanawiając.
– Więc po prostu
siedzieliście w ciemnościach – stwierdził. – A jak długo, zdaniem pani,
utrzymacie się przy życiu, jeśli będziecie siedzieć w ciemnościach, zamiast coś
zdziałać?
Ton Cokera dotknął
dziewczynę do żywego.
– Nie moja wina, że nie
znam się na takich rzeczach.
– Nie zgodzę się z
panią – oświadczył Coker. – To nie tylko pani wina, to wina, którą pani sama
pogłębia. Co więcej, jest to obłudna poza. Uważa się pani za istotę zbyt uduchownią,
aby znać się na jakiejś tam machince. Marna i bardzo niemądra forma próżności.
Każdy człowiek zaczyna od tego, że o niczym nic nie wie, ale Bóg dał mu – a
nawet jej – mózg, żeby się dowiedział. Niechęć do używania mózgu nie jest
przynajmniej chwalebną cnotą; nawet u kobiet jest błędem godnym pożałowania.
Fragment „Dnia tryfidów” Johna Wyndhama
Książki nie miałem przyjemności czytać
OdpowiedzUsuńAle oryginalny film z lat 60tych uwielbiam. Plus użyli ich jako potworów w jednym z lepszych post-apo gier typu Rougelike (Cataclysm: Dark Days Ahead)
Ciesze się że recenzujesz klasykę SF a nie tylko "popularne" książki, to bardzo dobrze świadczy i masz we mnie wiernego fana (jak mam czas w biurze to siedzę i przeglądam blogi)
Dziękuje za twoją świetną recenzje
Krzysztof
Ja tego nie znałam wcale, dopóki nie przeczytałam. Ale nie zamierzam na razie zabierać się za filmy.
UsuńHuh, ja po prostu czytam to, co mam pod ręką ;P
Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej pozycji. Muszę przyznać, że okładka jest bardzo ciekawa. Książka jest zdecydowanie w moich klimatach i jeżeli uda mi się ją gdzieś zdobyć z chęcią się z nią zapoznam :)
OdpowiedzUsuńA wiesz, że ja miałam ją wpisaną na moją listę do przeczytania? Nie wiem skąd się tam wzięła i ostatnio właśnie zobaczyłam ten tytuł na tej liście i byłam ciekawa o vzym to wgl jest bo już nie pamiętałam. Ale już zdecydownaie mi minęla ochota na jej czytanie :)
OdpowiedzUsuńSwego czasu książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, byłam nią zachwycona. :)
OdpowiedzUsuńBookendorfina
Opis książki jest intrygujący - może i nie same chodzące kwiatki (to faktycznie brzmi śmiesznie), ale fakt, że wszyscy z dnia na dzień oślepli.
OdpowiedzUsuń