niedziela, 30 kwietnia 2017

Bitwa w labiryncie: Koniec jest coraz bliżej

Dwa lata temu w życiu nie powiedziałabym, że przeczytam tę serię w całości. Ale okazja to okazja, a młodzieżówki czasami jednak się przydają, zwłaszcza, jak człowiek ma cięższy okres, jeśli chodzi o obowiązki. No nic, nie przedłużam i zapraszam na recenzję „Bitwy w labiryncie”.

Tytuł: Bitwa w labiryncie
Tytuł serii: Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy
Numer tomu: 4
Autor: Rick Riordan
Liczba stron: 364
Gatunek: fantasy młodzieżowe

Kolejna wycieczka Percy’ego do szkoły nie kończy się najlepiej: atak dwóch demonicznych cheeleaderek oraz pożar w szkole w końcu trudno nazwać sukcesem. Niestety, nawet powrót do obozu nie pozwala chłopcu na chwilę odpoczynku. Jego przyjaciele wyraźnie coś przed nim ukrywają, a w powietrzu wisi groźba powracającego do świata żywych Kronosa.

Tom trzeci serii był dla mnie małym załamaniem: niby fajnie, niby lekko, przyjemnie i rodzinnie, ale jednak czułam, że to było zbyt mało; chciałam zdecydowanie więcej, niż dostałam. Na całe szczęście trochę mi przeszło: gdy przestałam oczekiwać od książki więcej, niż powinnam okazało się, że dalej potrafię czerpać z niej trochę przyjemności.
Tym razem – jak sam tytuł tomu wskazuje – razem z bohaterami wyruszamy w podróż do labiryntu, w którym niegdyś żył Minotaur. Znów spotykamy ogrom greckich bóstw oraz herosów, jednak co ciekawe, niewiele z nich się powtarza. Mam wrażenie, że autor bardzo dobrze rozplanował całą serię tak, by pokazać młodemu czytelnikowi jak najwięcej z historii starożytnych, a to jest zdecydowanie warty pochwalenia zabieg. Przy tym lekki styl, żarty, które zapewne przypadną do gustu młodszym czytelników i wartka akcja sprawiają, że to dalej kawałek dobrej młodzieżówki, którą polecałam i polecać będę zarówno rodzicom, jak i dzieciom.
Niełatwo mi dodać cokolwiek więcej: bohaterowie, jak zawsze, dają radę. Riordan kreuje w swojej historii niezwykle ciepły, wręcz cukierkowy klimat, który otacza Percy’ego i jego bliskich, co w przypadku powieści młodzieżowej uważam za spory plus. W końcu to w przyjaźni i rodzinie tkwi siła, prawda? Wydaje mi się, że niełatwo znaleźć osobę, która nie lubiłaby o tym od czasu, do czasu posłuchać.
Czy „Bitwa w labiryncie” wyróżnia się jakoś na tle pozostałych? Raczej nie: sam sposób poprowadzenia historii jest bardzo podobny. Autor po prostu pokazuje nam inne mity, inne opowieści, ale struktura powieści jest niemal identyczna. Jedyne, na czym nieco bardziej się skupił jest... ochrona przyrody. O ile w poprzednich tomach tego nie było widać tak w tym Riordan chce przekazać czytelnikowi, że o zieleń wokół należy dbać, zarówno przez wątek dotyczący Pana, jak i nowej przyjaciółki naszej drużyny, Rachel. Mogłabym ten wątek analizować i prawdopodobnie w związku z tym krytykować, ale nie wydaje mi się to konieczne. Nie wysuwał się on na pierwszy plan, a pewnie większość czytelników i tak się z przekazem Riordana, zahaczającym o banalność, zgodzi.
Muszę przyczepić się jednej, dość drobnej kwestii. Mianowicie, mam wrażenie, że wszystkie końcowe akty – wielkie bitwy, które powinny być niezwykle duże i epickie – na kartach powieści rozgrywają się bardzo, bardzo szybko. Przy tym nie wywołują u mnie kompletnie żadnych emocji. Wprawdzie podejrzewam, że przy młodszych czytelnikach sprawa ma się nieco inaczej, ale szczerze powiedziawszy, liczę, że ostatni tom pod tym względem nie będzie kulał.
Cóż ja mogę? Moje odczucia co do poprzednich tomów dalej się sprawdzają. To po prostu kawałek dobrej fantastyki młodzieżowej.

* * *

Jeden z ogierów przydreptał przez gnój i zarżał gniewnie w moim kierunku.(...) Usiłowałem zagadać do niego w myślach. Udaje mi się to z większością koni. Hej, powiedziałem. Przyszedłem, żeby oczyścić wasze stajnie. Fajnie, co?
Tak! odpowiedział koń. Wejdź do środka! Zjemy cię! Pyszny heros!
Jestem synem Posejdona, zaprotestowałem. On stworzył konie.
Zazwyczaj to oświadczenie zapewnia mi specjalne traktowanie w końskim świecie. Nie tym razem.
Tak! Przytaknął koń z entuzjazmem. Posejdon też może wejść! Zjemy was obu! Owoce morza!

Fragment „Bitwy w labiryncie” Ricka Riordana


piątek, 28 kwietnia 2017

Kocham, lubię, szanuję i kolekcjonuje

Cześć :D Miałam ostatnio trochę czasu i postanowiłam, że przygotuje dla Was trochę luźniejszy post. Mianowicie, wybrałam niektóre z książek od jakiś autorów, które mam w nieco większej ilości i chociaż kilka słów dla Was o nich napiszę :)Bo taka chwalipięta ze mnie, że chce pokazać innym swoje małe kolekcje. Chociaż szczerze mówiąc, nie posiadam żadnego z autorów „w całości” :c



Na pierwszy ogień – Grzędowicz! Od tego pana brakuje mi tylko dwóch książek: „Księgi jesiennych demonów” oraz „Popiół i kurz”. Poza tym wszystkie posiadam, aczkolwiek w chwili, w której zamawiałam części 2-4 „Pana Lodowego Ogrodu” wersja z okładką zintegrowaną nie była dostępna, dlatego moja kolekcja wygląda nieco kulawo :c

Glukhvosky na mojej półce to cztery pozycje i każdą z nich szczerze uwielbiam :) Co ciekawe, żadnej z nich sobie sama nie kupiłam. Szczerze mówiąc, bardzo chętnie przygarnęłabym zbiory opowiadań tego autora, choćby po to, by mieć u siebie wszystkie jego książki.

Jeśli się nie mylę tylko te dwie pozycje tego autora są obecnie dostępne w księgarniach. Piskorskiego poznałam pod koniec 2016 roku i bardzo polubiłam jego twórczość. Mam nadzieję, że uda mi się poznać jeszcze inne jego dzieła :D

Och, oczywiście, że mam książki o wiedźminie w całości! I do tego przypadkiem kupioną „Maladie”.  Na ten moment marzy mi się posiadanie trylogii husyckiej, ale jakoś nie potrafię zmusić się do jej kupna. W każdym razie choć nie posiadam najładniejszego wydania książek tegoż pana to seria o wiedźminie w komplecie wygląda naprawdę dobrze.

„Mój Piekara” to kompletny misz-masz. „Necrosis” i „Ani słowa prawdy” uwielbiam, książkę z „Cyklu Inwizytorskiego” mam aż jedną, a „Szubienicznik” pojawił się u mnie zupełnie przypadkowo i szczerze mówiąc, nie przepadam za nim. Nie miałabym nic przeciwko większej ilości książek tego pana na półce, chociaż jak na razie nie planuje jakiś zakupów.

To nie jest mój cały Tolkien :) Posiadam jeszcze „Sirmarillion”. Myślę, że powinnam jeszcze upolować gdzieś „Hobbita” i wtedy z mojej kolekcji tegoż klasyka będę zadowolona. W końcu choć go szanuje, wielką fanką nie jestem i te jego podstawowe dzieła po prostu mi wystarczają.


No i na koniec - Le Guin! „Ziemiomorze” i „Ekumna” razem. Niestety, choć z posiadania tych dwóch książek jestem zadowolona to na razie nie planuje poszerzać kolecji. Cudownie wyglądają na półce, ale twórczością tej pani jestem na razie zmęczona, a te książki do poręcznych po prostu nie należą.

środa, 26 kwietnia 2017

Bramy Światłości: Tom 1: Jasność powraca?

Gdy pisałam recenzje drugiego tomu „Zbieracza burz” przekonana byłam, że moja przygoda z Abadonem oraz całą resztą niebiańskiej zgrai Kossakowskiej dobiegła końca. Możecie więc sobie wyobrazić, jak wielki przypływ radości poczułam, gdy okazało się, że autorka wróciła do serii. Trafiła do mnie jeszcze w styczniu, a na jej lekturę poświęciłam ostatnie dni tegoż miesiąca. Jeśli chcecie wiedzieć, jak odebrałam „Bramy światłości” zapraszam do recenzji.

Tytuł: Bramy Światłości: Tom 1
Tytuł serii:  Zastępy Anielskie
Numer tomu: 5
Autor: Maja Lidia Kossakowska
 Liczba stron: 512
Gatunek: angel fantasy, przygodowe fantasy

Do Królestwa powraca Serada niosąc wielkie wieści: Jasność jest w królestwie. W Sferach Poza czasem, odległych, niebezpiecznych, ale jednak – dostępnych. Regent królestwa nie traci ani chwili: natychmiast organizuje wyprawę, która ma nawiązać kontakt z Bogiem. Oczywiście, tak trudna wyprawa nie może odbyć się bez Tańczącego na Zgliszczach. Ten na razie po ostatnich przygodach nie jest w najlepszych relacjach ze swoimi przyjaciółmi...

Czytasz książkę. A przynajmniej niby to robisz, ale w praktyce masz wrażenie, jakbyś siedział właśnie w barze, wysłuchując opowieści kogoś sobie bliskiego, lekko podchmielonego, ale jednak w dobrym nastroju i z wielkim talentem do snucia opowieści. A o czym słuchasz? Oczywiście, że o olbrzymich przygodach już niekoniecznie tak wielkich Skrzydlatych. I choć chcesz, by ta chwila trwała jeszcze długo to prędzej, niż Ci się wydaje możliwe noc jest już późna, piwa brakuje, a opowieść się kończy. Cóż, mniej więcej tak czułam się czytając „Bramy Światłości”.
Pewna, że już więcej nie spotkam moich ukochanych postaci niezwykle uradowałam się tym, że mogę znów wrócić do ich świata, zwłaszcza, że bardzo lubię styl Kossakowskiej. Nie pisze może w najpiękniejszy z możliwych sposobów (mimo, że chwilami opisy potrafią zachwycać), ale jej głos jest tak przyjemny dla ucha, że po prostu nie chce się książki odkładać. Czasem jej pomysły są absurdalne, czasem – po prostu zabawne. Innym razem mrożą krew w żyłach w chwili, w której naszym bohaterom może coś się stać, a jeszcze kiedy indziej sprawia, że zachwycamy się pięknem otaczającego nas świata. Często puszcza oko do czytelnika i sprawia, że ten po prostu czuje się częścią historii. Zdaje sobie sprawę, że znam wiele autorów, którzy piszą ładniej, ale przecież nie zawsze musi być najpiękniej. Wystarczy, by było ludzko i... ciekawie. A styl Kossakowskiej właśnie taki jest.
„Bramy Światłości” to fantasy drogi, przygody: większa część akcji skupia się na podróży Abadona z grupą Serady. Sprawiło to, że Gabriela, czy mojego ukochanego Razjela nie było w niej zbyt wiele, a większość postaci drugoplanowych raczej więcej na kartach powieści się nie pojawi, ale nie narzekam. Kolejne spotkanie ze Skrzydlatymi było jak najbardziej owocne.
Bo może i nie miałam Razjela, ale za to autorka postawiła na dwie inne, dość ciekawe, postacie. Przede wszystkim na Piołuna: ukochanego konia Abadona, który jeszcze nigdy nie odgrywał aż tak ważnej roli. A to bardzo ciepła postać, która chwilami potrafi przerazić swoimi absurdalnymi myślami (które dla niej są oczywistością), by chwilę później rzec coś w zadziwiająco mądrego. W ogóle, mam wrażenie, że Kossakowska niezwykle ciepło opisuje wszystkie zwierzęta będące związane z jej postaciami, nie ważne, czy są to koty, czy mantikory.
Druga postać, Serada, to dość typowy charakter: podróżniczka, pragnąca poznać świat jak najlepiej. Opisać go, dotknąć, zobaczyć, poczuć. I mimo, że nie ma w niej niemal nic zaskakującego to siła jej charakteru ma w sobie coś przyciągającego.
Nie chcę zbyt wiele zdradzać co do treści, ale fanom naszego kochanego Niosącego Światło, czy też Lampki, zwanego Lucyferem niosę dobrą nowinę: pan romantyczny buntownik w tej części również występuje i jak zawsze, musi wtrącić do swojej sprawy trzy grosze. Wydaje mi się jednak, że jego wątek zostanie bardziej rozwinięty w kolejnych tomach.
Na koniec muszę dodać kilka słów dotyczących samego wydania. Choć okładka nie do końca mi się podoba (jak z resztą prawie każda z tej serii) to ilustracje wewnątrz są niezwykle klimatyczne, co naprawdę zasługuje na uznanie.

„Zastępy anielskie” polubiłam już jakiś czas temu i nie mam zamiaru przestać. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom „Bram Światłości”, a wszystkich innych zachęcam do czytania, bo to jest po prostu bardzo przyjemna przygoda.

* * *

Razjelu, wróciłam... wróciłam, Razjelu.
Ten głos, spokojny, pozbawiony emocji, huczał mu w głowie niczym ryk burzy, przelewał się przez kolejne warstwy sennych koszmarów, drążył pokłady wspomnień, spływał  w głąb serca, palącymi kroplami żaru, które były gorzkie i słone. Zupełnie jak łzy.
To już tak dawno, tyle czasu minęło, uświadomił sobie, lecz upływ lat nijak nie zdołał naprawić tego,  co pozostało trwale złamane, potrzaskane w drzazgi niczym stara skorodowana kość. A odłamki, och, te cholerne odłamki, wciąż były tak samo ostre jak w dniu, w którym pozwolił, żeby odeszła na zawsze.
Fragment „Bram Światłości: Tomu 1” Mai Lidii Kossakowskiej


poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Motywy: Praca

Już od jakiegoś czasu chciałam napisać post z tej serii, ale po prostu nie miałam pomysłu na temat. Pewnego wieczoru wpadłam więc na genialny pomysł. Poszukałam tematów rozprawek i tak oto wygrzebałam właśnie ten motyw: motyw pacy! Dokładny temat brzmiał Jaką rolę w życiu człowieka odgrywa praca? Mam nadzieję, że choć trochę trafię z tematem tegorocznych matur: może uda się Wam coś z tego wykorzystać.

UWAGA! SPOILER ARLET: Jeśli nie wiesz o co chodzi z serią „Motywy” wejdź TUTAJ nim przeczytasz ten post do końca.

Temat, sam w sobie, jest bardzo prosty do wybronienia: w końcu praca to sposób na utrzymanie swojej rodziny, to może być pasja, tradycja, możliwość poznania nowych ludzi, doskonalenie się. Problem może pojawić się właśnie w chwili, gdy będziecie musieli znaleźć konkretne pozycje związane z tym tematem. Ale spokojnie, już przychodzę z pomocą. Na początek standardowo literatura :)



„Vertical” Rafała Kosika
W świecie latających miast Kosika każdy człowiek miał przypisane zadanie. Główny bohater, Mruk, zajmował się naprawianiem lin. Praca uspokajała go i sprawiała, że był przydatny na statku.





„Z mgły zrodzony” Brandona Sandersa
Główni bohaterowie tej powieści mają do wykonania robotę; i robią wszystko, aby ją wykonać. Są wprawdzie szajką buntowników, a nie pracownikami, ale tym właśnie się zajmują i tak zarabiają na życie; ich pracą w przypadku tej historii ma być obalenie imperatora uciskającego lud.



„Tunele” Rodericka Gordona i Braiana Williamsa
Pan Burrows to doskonały przykład człowieka, który wykonuje swoją pracę z pasji, mimo, że trochę o tym zapomniał; jest dobrym pracownikiem, ale jeszcze lepszym archeologiem! Jego syn, Will też jest dość pracowitym chłopcem.




„Na skraju jutra” Hiroshi Sakaruzuka
Keiji to żołnierz z wyboru. Pracuje w armii, bo sam się do niej zgłosił. Czemu to zrobił? By przynajmniej próbować ocalić Ziemię. Jego praca automatycznie stała się całym jego życiem: w armii śpi, ma przyjaciół i wrogów.  Wie, za co walczy.


 
„Cykl inkwizytorski” Jacka Piekary
Mordimer to człowiek, który pracuje, wykonując wolę bożą – jako inkwizytor walczy z demonami i innowiercami. Głęboko wierzy, że robi dobrze; stara się być sprawiedliwy (według własnej moralności) i skromny (również rozumiejąc to słowo po swojemu). Doskonały przykład, jeśli chcecie pisząc tekst dodać do niego nieco humoru ;)
 


„Rok 1984” GeorgaOrwella
Chcecie pokazać, jak bardzo praca może zniszczyć człowieka i jak dzięki niej można kontrolować jednostkę? Natychmiast zapoznajcie się z tą książką Orwella: będziecie mieć doskonały argument w swoim tekście.


„Trylogia Czasu” Krisien Gier
Jeśli czytacie tylko, albo przede wszystkim młodzieżówki ta historia może Was uratować: w końcu główna bohaterka, chcąc nie chcąc została zatrudniona po to, by wykonywać misje, cofając się w czasie. Nie podobało jej się to, przynajmniej początkowo, ale jej zajęcie miało na nią samą olbrzymi wpływ.
 



„Zwiadowcy” Johna Falangana
Mam za sobą tylko pierwszy tom tej serii młodzieżowej, ale już w nim widać, jak ważna była praca dla młodych ludzi, którzy żyli w tamtym świecie. To, kto będzie ich szkolił było dla sierot najważniejszą rzeczą na świecie.

 
„Szczęśliwy powrót” C. S. Forestera
Książka o młodym, ambitnym dowódcy angielskiej fregaty. Hornblower poprzez pływanie statkiem zarabia na życie; to jego praca, która jednak zdaje się nigdy nie kończyć. Jako najważniejsza osoba na statku ponosi olbrzymią odpowiedzialność za swoich ludzi.




„Peonia” Pearl S. Buck
Tytułowa Peonia jest niewolnicą w pewnym bogatym, żydowskim domu. Jej praca to jej życie: jest niezwykle związana z rodziną, której służy. Jest oddana, ale to nie znaczy, że zawsze jest jej łatwo. Zwłaszcza, gdy zakochuje się w synu swojej pani.


 
„Saga Wiedźmińska” Sapkowskiego
Geralt pracuje na życie, zabijając potwory. I nikt go za to nie uwielbia. Jakby tego było mało Yennefer zarabia dzięki czarom; Jaskier dzięki sztuce. W tym uniwersum każda postać coś robi, więc jest w czym przebierać.




„Igrzyska Śmierci” Susane Collins
W przypadku tej pozycji skupiłabym się na jej początku: na tym, jak Katniss zarabiała na utrzymanie swojej rodziny poprzez polowanie, mimo, że wiele przy tym ryzykowała.



Film i serial:

„The Expanse” (od 2015)
Joe Miller to detektyw. Pracuje w zawodzie i dość długo pozostaje wierny swoim szefom: do czasu, aż ich polecenia zdecydowanie rozchodzą się z jego szkieletem moralnym. Nie on jeden jest jednak pracują postacią: Chrisjen, czy Jim także są pracownikami. Myślę jednak,  że w przypadku tego serialu to Joe jest najciekawszą postacią jeśli o ten motyw chodzi.


„Hannibal” (2013-2015)
Will jest konsultantem FBI. Oddaje się pracy do tego stopnia, że niemal traci rozum: zdecydowanie źle wpływa to na jego psychikę. Można rozważać tu zagadnienia pokroju: czy praca zawsze jest dla nas dobra? Czy powinniśmy wyznaczyć sobie granice? Ważniejsze jest własne zdrowie, czy powstrzymanie zła?



„Whiplash” (2014)
Choć pod względem fabularnym to prosty film, to doskonale pokazuje jaki wpływ na człowieka może mieć praca. Z jednej strony mamy młodego perkusistę: Andrew robi wszystko, by zostać w zespole i być najlepszy ze wszystkich. Widzimy, jak ciężko musi nad tym pracować, jak wiele dla tego poświęca, włącznie z życiem prywatnym. Z drugiej strony mamy Terence’a: wyjątkowo wymagającego nauczyciela, który wręcz obsesyjnie szuka wybitnych talentów i z nie mniejszym zaangażowaniem próbuje wydostać co się da ze swoich uczniów. Czy jego zachowanie można nazwać moralnie poprawnym? Cóż, nad tym już nie mi debatować w tym momencie.
 
„Zwierzogród” (2016)
Judy Hops zawsze chciała być policjantką i nią została. Ale okazało się to trudniejsze, niż przypuszczała. Jej przykład stanowi świetny motyw pokazujący, jak ciężką pracą i determinacją można dojść do celu, przy tym zachowując swój światopogląd i kręgosłup moralny.




Oczywiście jeśli macie jakieś własne propozycje standardowo możecie podać je poniżej w komentarzach. 


sobota, 22 kwietnia 2017

Zanurz się w świat steampunku i postapokalipsy razem z Miesięcznikiem Wobec

Na stronie Miesięcznika Wobec pojawił się już kwietniowy numer, a w nim... moja recenzja „Ostatniego Dnia Pary”, czyli pewnej konkursowej antologii utrzymanej w klimatach steampunku i post-apo, która jest dostępna ZA DARMO w sieci :) Zapraszam Was tam serdecznie, zwłaszcza, że tej recenzji na blogu nie było, nie ma i nie będzie :D Oczywiście zachęcam również do zapoznania się z innymi tekstami.
Ach, przez takie posty czuje, że Drewniany Most faktycznie jest w końcu tym „mostem” :) Właściwie takie wpisy miały być początkowo jedną z jego głównych funkcji.
Przy okazji informuje wszem i wobec: znów wybieram się na Pyrkon. Będę w Poznaniu od czwartkowego popołudnia do niedzieli, także jeśli ktoś z Was też się wybiera można mnie w jakiś sposób łapać :D

Cóż, na dziś – tyle, a już za dwa dni zapraszam Was na post o motywach w kulturze :D A potem na recenzje najnowszej książki Kossakowskiej :)

czwartek, 20 kwietnia 2017

Kuzynka Bietka: Mój mały koszmarek



Boże drogi... kiedy ja się nauczę, że nie wszystko, co mi trafi na półkę jakimś cudem muszę przeczytać? Chyba nigdy: w końcu skoro zalega to muszę wiedzieć CO to jest, prawda...? Cóż, sama sobie robię pod górkę. A wynikiem tego jest czytanie... czegoś takiego.

Tytuł: Kuzynka Bietka
Autor: Honore de Balzac
Liczba stron: 424
Gatunek: klasyka literatury, powieść obyczajowa

Elizabeth Fischer, nazywana kuzynką Bietką to niezamężna chłopka, która w swoich oczach jest niezwykle pokrzywdzona przez los. Knując i planując postanawia zniszczyć rodzinę Hulotów ku którym kieruje swoje negatywne uczucia.


XIX-wieczna klasyka. Szanowany autor. Tłumaczenie? Mistrzowskie – w końcu Boy-Żeleński to nie byle kto. I czytelniczka fantastyki jako czytelnik. Cóż, to połączenie po prostu nie mogło skończyć się dobrze.
Poprzednią książką z XIX-wieku, którą dane było mi poznać była „Rozważna i romantyczna”. Nie porwała mnie, ale wytrwałam bez problemu do końca. Historia była prosta, styl ładny, narracja niczego sobie. Niestety, z „Kuzynką Bietką” już tak miło nie było. Balzac zdecydowanie nie jest osobą, którą chce czytać i przy tym choć chce, chyba po prostu nie potrafię go docenić.
Chciałabym, by mój największy problem z tą książką polegał na braku rozdziałów i przerw w tekście w chwili, w której autor zmieniał narracje. Niestety... mnie „Kuzynka Bieka” po prostu cholernie wynudziła. Częściowo wynika to po prostu z braku wystarczającej wiedzy: Balzac często odwołuje się do współczesnych mu wydarzeń i przemian w społeczeństwie, które dla niego były czymś oczywistym, a dla mnie kompletnie nic nie znaczą. Żaden ze mnie fan Francji: nie znam za dobrze historii tego kraju, a to o nim autor opowiada.
Moim drugim problemem jest linia fabularna powieści. Wydaje mi się, że dobrze rozumiem, co autor chciał w tej historii pokazać. Z jednej strony ukazuje nam kobietę, która po prostu czuje się niesprawiedliwie traktowana i w ramach tego planuje zemstę. Z drugiej obserwujemy dramat rodzinny, który nie wynika wcale z jej działań: choć matka i córka są po prostu bardzo niewinnymi istotami, to mężczyźni wokół nich zachowują się jak nieodpowiedzialne dzieci. Zwłaszcza głowa rodziny, która powinna być przecież źródłem stabilności. Tyle, że... historie rodzinne zawsze mnie nużyły, a co dopiero w chwili, w której mam do czynienia z narracją, którą odbieram po prostu jako toporną...? Ta książka zdecydowanie była dla mnie nie małą katorgą, zwłaszcza, że jeśli chodzi o relacje międzyludzkie nie odkrywa niczego nowego, przynajmniej nie dla mnie.

Nie wiem, czy moja niechęć do tej pozycji wynika tylko z mojego charakteru, czy może po prostu do niej jeszcze nie dojrzałam? A może ten styl jest dla mnie po prostu zbyt trudny, bym była w stanie go zrozumieć kiedykolwiek...? Może... ale niezależnie od tego w tym momencie „Kuzynka Bietka” jest po prostu moim małym koszmarkiem, którego nie chce nigdy więcej trzymać w rękach. Być może, jeśli ktoś interesuje się problemami rodzinnymi, Francją, czy po prostu – XIX-wiekiem odnajdzie w tej pozycji siebie i będzie w stanie się nią cieszyć. Ja niestety, nie potrafię.

* * *

Wśród naszych paryżan, rzekomo tak sprytnych, znajdują się tacy, którzy sądzą, że w mundurze jest im nieskończenie bardziej do twarzy, niż w zwykłym ubraniu, i posądzają kobiety o taką rozpustę smaku, aby sobie wyobrażać, iż widok włochatego kołpka oraz żołnierskiego rynsztoku nastroi przychylnie ich serce.
Fragment „Kuzynki Bietki” Honore de Balzaca

wtorek, 18 kwietnia 2017

Musicalowo: Notre-Dame de Paris w Gdyni

„Notre-Dame de Paris” jest dla mnie dość nostalgicznym mucialem. Już będąc w gimnazjum znałam kilka piosenek z niego i słuchałam ich głównie po francusku, mimo, że tego języka wcale nie znam. Dlatego gdy okazało się, że  Teatr Muzyczny w Gdyni im. Danuty Baduszkowej go wystawia, a na dodatek jedna z głównych postaci grana jest przez przez Janka Traczyka (możecie znać go ze Studia Accantus) po prostu musiałam się na niego wybrać.
Bilety rezerwowałam zaraz po świętach, lecz mimo, że na spektaklu byłam 30 marca udało mi się kupić je dokładnie w ostatnim rzędzie, na samym boku sali. Innych już po postu nie było. Nie miałam pojęcia, jak ona wygląda i bałam się, że będę z tego miejsca źle widzieć, ale... choć owszem, miałam daleko do sceny to widoczność była naprawdę niezła.
Jeśli nie wiecie czym w ogóle jest „Notre-Dame de Paris” już śpieszę z wyjaśnieniami. Musical powstał na bazie romantycznej książki, francuskiej klasyki pt. „Katedra Najświętszej Maryi Panny w Paryżu” Wiktora Hugo, a na połączeniu tych dwóch dzieł bazował Disney nagrywając „Dzwonnika z Notre Dame”. Choć... z książki Disney wziął chyba tylko kozę Esmeraldy, której po prostu nie ma w musicalu z przyczyn dość oczywistych :) EDIT: Błąd rzeczowy się wkradł: bajka Disney'a powstała PRZED musicalem. Najwyraźniej albo twórcy mieli podobne pomysły, albo musical bazował nieco na paru pomysłach z bajki :)


Historia opowiada o młodej cygance żyjącej w XV wieku, w Paryżu. Esmeralda, bo jak się domyśliliście tak ma na imię, słynie z tego, że tańczy pod Katedrą Najświętszej Maryi Panny kradnąc serca wszystkich wokół, w tym księdza Frollo, strażnika Febusa oraz dzwonnika Quasimodo. Musical porusza także problematykę uchodźców, ale z tego co wiem między innymi w tym odbiera od oryginału.
Szczerze przyznam, gdybym nie znała wcześniej jako tako historii chwilami nie wiedziałabym o co w ogóle chodzi: nie znałam wszystkich piosenek, a na scenie wiele rzeczy dzieje się w sposób symboliczny. Jeśli przypadkiem umknęło mi któreś słowo z tekstu musiałam chwilę pomyśleć o co w ogóle chodzi. Dlatego jeśli planujecie zapoznać się z tym musicalem, czy to w Gdyni, czy to gdziekolwiek indziej – najpierw zorientujcie się o co w nim mniej więcej chodzi :)
Najbardziej emocjonalny dla mnie osobiście był początek spektaklu. To właśnie w pierwszej połowie pojawiły się piosenki, które znałam i skłamałabym mówiąc, że nie zeszkliły mi się oczy. Nostalgia i sam „wybuch” muzyki sprawił, że emocje trochę mi „puściły”. Niemniej, później zdecydowanie się uspokoiłam, a że zakończenie było mi znane szczerze mówiąc wcale mnie nie ruszyło. Chociaż szczerze mówiąc dziwnie poczułam się w trakcie oklasków: musical nie kończy się wielką sceną, jak to zwykle bywa, a czymś stosunkowo niewielkim, na dodatek smutnym.... a ja mam wstać i klaskać..?
Na moje nieprofesjonalne oko cała ekipa sprawdziła się naprawdę dobrze. Może nie czuje się oświecona wokalami, ale były dobrze dobrane, a całość po prostu bardzo ładnie współgrała ze sobą. Niestety, uważam, że z tłumaczeniami mogłoby być nieco lepiej... Miałam wrażenie, że przez większą część spektaklu aktorzy mieli do wyśpiewania za dużo słów na za małą ilość nut :c


Mimo tej małej „wpadki” z tłumaczeniem jestem szczęśliwa, że udało mi się zobaczyć tę sztukę na żywo; musical jest naprawdę cudowny. Jeśli tylko możecie, zapraszam do odwiedzenia teatru w Gdyni, a jeśli nie możecie sięgnijcie chociaż po książkę Hugo (której ja nie znam i nie planuje, ale jeśli wolicie – samą historię polecam), albo po francuską wersje musicalu: możecie go znaleźć na Youtube z polskimi napisami (pierwsza część powyżej).

Ach, cóż mi z tego posta wyszło :) Ani to recenzja, ani same przemyślenia :D

źródło: gazeta.pl

niedziela, 16 kwietnia 2017

Studnia Wstąpienia: Król-skryba i dorastająca nastolatka

„Studnie Wstąpienia” męczyłam prawie tydzień. Przypadła akurat na czas mojej sesji i cóż, miałam inne rzeczy na głowie i na pochłonięcie książki nie miałam czasu. Taka sytuacja bywa naprawdę irytująca, zwłaszcza, gdy na półce zalegają inne książki... Ech. Na całe szczęście ostatecznie udało mi się do niej przysiąść.
W ogóle jak tam wasze święta? :) Ja w końcu mogła coś upiec :D

 UWAGA! Recenzja może zawierać spoilery z tomu pierwszego.

Tytuł: Studnia Wstąpienia
Tytuł serii:  Ostatnie Imperium
Numer tomu: 2
Autor: Brandon Sanderson
 Liczba stron: 799


Ostatni Imperator nie żyje.
Elend przejął władzę w mieście, ze swoją zrodzoną z mgły u boku. Na młodego króla czyha jednak nie małe niebezpieczeństwo: do jego miasta zbliżają się złowrogie armie. Utrzymanie go z małymi siłami i zapasami może być nie lada wyzwaniem. Nawet allomantycznie zdolności Vin oraz jego przyjaciół mogą okazać się niewystarczające.
Nie jest to jednak ich jedyne zmartwienie. Do grupy powoli dochodzi, że zabijając Ostatniego Imperatora mogli obudzić coś o wiele straszniejszego.

„Z mgły zrodzony” był cudowny. Naprawdę, pokochałam świat Sandersa, jego pomysły i jego bohaterów.  Niestety, jego zakończenie dało mi do myślenia: autor wyraźnie miał plan postawić na młodszych bohaterów w następnych częściach, co wcale mi się nie uśmiechało. I jak się później okazało – zupełnie słusznie.
Kelsier, przywódca rebelii z tomu pierwszego może i niby miał prawie czterdzieści lat, ale swoim zachowaniem, wigorem, przypominał w miarę doświadczonego dwudziestoparolatka. Gdy go zabrakło, patyczek przejęli ludzie w tym właśnie wieku... zachowujący się jak nastolatkowe. Cóż, Sanderson chyba ma dar do tworzenia ludzi młodych duchem. W ten sposób z dość poważnej fantastyki stworzył historię, która ma w sobie naprawdę wiele elementów powieści młodzieżowej, a ja za takimi raczej nie przepadam, zwłaszcza, jeśli chcą udawać poważną historie.
Ale spokojnie, nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Najzwyczajniej w świecie „Studnia wstąpienia” ma więcej problemów, niż „Z mgły zrodzony”, ale to dalej dobra historia. By móc zakończyć bardziej pozytywnie, najpierw wyjaśnię, co nie grało mi w związku z głównym wątkiem książki.
Tom pierwszy był zdecydowanie bardziej kameralny. Mamy proste zadanie – obalamy imperatora. Nie jesteśmy strategami, nie jesteśmy wodzami, a złodziejami. I mamy kaprys, by obalić tego, który rządzi. Nie musimy być nawet inteligentni, by to planować. W takie historie łatwiej jest mi uwierzyć i wybaczyć im więcej błędów. W kontynuacji niestety sytuacja jest już o wiele potężniejsza: jednym z głównych bohaterów jest król.       Wypadało by wiec, aby powaga została zachowana.
Niestety, o ile Elend sprawdziłby się jako uczeń skryby o tyle królem, przynajmniej początkowo, jest okropnym. To po prostu głupi dzieciak–filozof, który nie wiem jakim cudem utrzymał władze przez rok. Niby ma nauczyciela, ale szczerze mówiąc, jego rady są często nie mniej banalne i dziecinne. Mam wrażenie, że Sanderson nie jest najlepszy z polityki, a to właśnie taki wątek odgrywa tu ważną rolę i autor nie potrafił zachować w nim odpowiedniej powagi. Wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego, że Elend to żaden król, ale nie potrafi go za nic w naturalny sposób do bycia władcą doprowadzić.
Kolejnym problemem historii, z powodu jej młodzieżowego wydźwięku, jest wątek romantyczny. W pierwszym tomie nie grał on tak istotnej roli, więc nie miałam się czego czepiać: w tym jednak już muszę. Związek Vin z Elendem jest tak niewinny, że aż niemożliwym jest uwierzenie w niego. Błagam, oni nawet śpią osobno! A gdy zrodzona chce go pilnować i odpocząć, zasypia na dywanie pod jego nogami, niczym pies. Naprawdę...? Cóż, z resztą ona sama jako postać też ma sporo problemów sama ze sobą. Jej zachowania często są głupiutkie, niedojrzałe. I nie miałabym nic przeciwko, gdyby tak jak Elend nie była aż tak istotną postacią...
Powyższe problemy ciągną się przez około 3/4 historii – dopiero pod koniec to wszystko jakoś traci na znaczeniu. Bohaterowie w nieco sztuczny sposób, ale jednak dorastają, dając nadzieję, że kolejny tom może być pod tym względem lepszy.
Poza tymi aspektami właściwie większość zalet części poprzedniej jest i tutaj. Uwielbiam pomysł Sandersona związany z kandrami, czyli stworzeniami dostosowującymi swój kształt do kształtu swojego posiłku oraz z kolossami. Postacie poboczne, takie jak Dockson, czy Sazed są naprawdę doskonale wykreowane. Książkę czyta się bardzo szybko, a zwroty akcji i dobrze prowadzona narracja sprawdzają, że trudno się przy niej nudzić.
To, co dzieje się w tle historii i nie dotyczy polityki samej w sobie jest zdecydowanie ciekawsze od wątku głównego. Tajemnice związane z mgłą budzą ciekawość, zmuszają, by się tym bać, martwić, interesować... w przeciwieństwie do tego, co zwykle dzieje się w Luthadel.

Nie powiem, bym nie bawiła się dobrze, czytając „Studnię wstąpienia”. Szkoda tylko, że autor w ten sposób rozwiązał całą sytuacje: naprawdę mógł bardziej skupić się na dorosłych bohaterach, a nie dzieciakach, które cały czas muszą dorosnąć i nie potrzebują aż tyle czasu na kartach powieści. Książka pewnie zyskałaby, gdybyśmy więcej czasu spędzili w głowie innych bohaterów, naszego króla i allomantkę obserwując z daleka. Niemniej, kontynuacja jest warta uwagi, głównie przez świat przedstawiony wymyślony przez Sandersona. 


* * *

– Wiesz, dlaczego myślałem, że mnie uratujesz? – próbował wyszeptać, choć wiedział, że jego wargi nie wypowiadają słów. – Przez głos. Byłaś jedyną osoba, której głos nie kazał mi zabić. Jedyną osobą.
– Oczywiście, że nie kazałem ci jej zabić – powiedział Bóg.
[...]
– Wiesz, co jest naprawdę śmieszne, Zane? – spytał Bóg. – Najbardziej zabawne w tym wszystkim? Nie jesteś szalony. Nigdy nie byłeś.
Fragment  „Studni Wstąpienia” Brandona Sandersona

Nomida zaczarowane-szablony