Dwa
lata temu w życiu nie powiedziałabym, że przeczytam tę serię w całości. Ale
okazja to okazja, a młodzieżówki czasami jednak się przydają, zwłaszcza, jak
człowiek ma cięższy okres, jeśli chodzi o obowiązki. No nic, nie przedłużam i
zapraszam na recenzję „Bitwy w labiryncie”.
Tytuł: Bitwa w labiryncie
Tytuł serii: Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy
Numer tomu: 4
Autor: Rick Riordan
Liczba stron: 364
Gatunek: fantasy młodzieżowe
Kolejna wycieczka Percy’ego do
szkoły nie kończy się najlepiej: atak dwóch demonicznych cheeleaderek oraz
pożar w szkole w końcu trudno nazwać sukcesem. Niestety, nawet powrót do obozu
nie pozwala chłopcu na chwilę odpoczynku. Jego przyjaciele wyraźnie coś przed
nim ukrywają, a w powietrzu wisi groźba powracającego do świata żywych Kronosa.
Tom
trzeci serii był dla mnie małym załamaniem: niby fajnie, niby lekko, przyjemnie
i rodzinnie, ale jednak czułam, że to było zbyt mało; chciałam zdecydowanie więcej,
niż dostałam. Na całe szczęście trochę mi przeszło: gdy przestałam oczekiwać od
książki więcej, niż powinnam okazało się, że dalej potrafię czerpać z niej
trochę przyjemności.
Tym
razem – jak sam tytuł tomu wskazuje – razem z bohaterami wyruszamy w podróż do
labiryntu, w którym niegdyś żył Minotaur. Znów spotykamy ogrom greckich bóstw
oraz herosów, jednak co ciekawe, niewiele z nich się powtarza. Mam wrażenie, że
autor bardzo dobrze rozplanował całą serię tak, by pokazać młodemu czytelnikowi
jak najwięcej z historii starożytnych, a to jest zdecydowanie warty pochwalenia
zabieg. Przy tym lekki styl, żarty, które zapewne przypadną do gustu młodszym
czytelników i wartka akcja sprawiają, że to dalej kawałek dobrej młodzieżówki,
którą polecałam i polecać będę zarówno rodzicom, jak i dzieciom.
Niełatwo
mi dodać cokolwiek więcej: bohaterowie, jak zawsze, dają radę. Riordan kreuje w
swojej historii niezwykle ciepły, wręcz cukierkowy klimat, który otacza Percy’ego
i jego bliskich, co w przypadku powieści młodzieżowej uważam za spory plus. W
końcu to w przyjaźni i rodzinie tkwi siła, prawda? Wydaje mi się, że niełatwo
znaleźć osobę, która nie lubiłaby o tym od czasu, do czasu posłuchać.
Czy
„Bitwa w labiryncie” wyróżnia się jakoś na tle pozostałych? Raczej nie: sam
sposób poprowadzenia historii jest bardzo podobny. Autor po prostu pokazuje nam
inne mity, inne opowieści, ale struktura powieści jest niemal identyczna.
Jedyne, na czym nieco bardziej się skupił jest... ochrona przyrody. O ile w
poprzednich tomach tego nie było widać tak w tym Riordan chce przekazać czytelnikowi,
że o zieleń wokół należy dbać, zarówno przez wątek dotyczący Pana, jak i nowej
przyjaciółki naszej drużyny, Rachel. Mogłabym ten wątek analizować i
prawdopodobnie w związku z tym krytykować, ale nie wydaje mi się to konieczne.
Nie wysuwał się on na pierwszy plan, a pewnie większość czytelników i tak się z
przekazem Riordana, zahaczającym o banalność, zgodzi.
Muszę
przyczepić się jednej, dość drobnej kwestii. Mianowicie, mam wrażenie, że wszystkie
końcowe akty – wielkie bitwy, które powinny być niezwykle duże i epickie – na
kartach powieści rozgrywają się bardzo, bardzo szybko. Przy tym nie wywołują u
mnie kompletnie żadnych emocji. Wprawdzie podejrzewam, że przy młodszych
czytelnikach sprawa ma się nieco inaczej, ale szczerze powiedziawszy, liczę, że
ostatni tom pod tym względem nie będzie kulał.
Cóż
ja mogę? Moje odczucia co do poprzednich tomów dalej się sprawdzają. To po prostu
kawałek dobrej fantastyki młodzieżowej.
* * *
Jeden z ogierów
przydreptał przez gnój i zarżał gniewnie w moim kierunku.(...) Usiłowałem
zagadać do niego w myślach. Udaje mi się to z większością koni. Hej, powiedziałem. Przyszedłem, żeby
oczyścić wasze stajnie. Fajnie, co?
Tak! odpowiedział koń. Wejdź do środka!
Zjemy cię! Pyszny heros!
Jestem
synem Posejdona, zaprotestowałem. On
stworzył konie.
Zazwyczaj to
oświadczenie zapewnia mi specjalne traktowanie w końskim świecie. Nie tym
razem.
Tak!
Przytaknął koń z entuzjazmem.
Posejdon też może wejść! Zjemy was obu! Owoce morza!