środa, 30 stycznia 2019

„Cities in montion 2” oraz „Cities: Skylines”: Symulatory metropolii na PC


Nieczęsto tworzę teksty o grach: nie gram zbyt wiele, często wracam do starych tytułów i najzwyczajniej w świecie brakuje mi w tym temacie wiedzy, by móc fachowo się o tym wypowiadać. Niemniej, jeśli znajdę coś ciekawego to chętnie się z tym dziele, a że znalazłam dwa podobne do siebie tytuły, które przypadły mi do gustu uznałam, że nie będę tego przed Wami ukrywać.
Obydwie gry, które chce Wam dziś przedstawić zostały stworzone przez studio Paradox Interactive. Z tego powodu mimo że są osobnymi tworami, należącymi do zupełnie innych serii to jednak mają ze sobą wiele punktów wspólnych. Ale może zacznijmy od początku! Jak się nazywają obydwie gry i o czym właściwie są?


„Cities in montion 2”, czyli według polskiego tłumaczenia „Symulator współczesnej metropolii: Transport i komunikacja” to gra ekonomiczna z 2013 roku, w której celem gracza jest stworzeniem sprawnie działającej komunikacji miejskiej. Tytuł promowany był hasłem: „Autobus się spóźnia. Ale teraz to twoja wina”.


To hasło, w połączeniu z polską nazwą dobrze oddaje, czym ta gra jest. W kampanii zostajemy wrzuceni do miasta, któremu musimy zapewnić odpowiednią komunikację. Stopniowo wypełniamy zadania, zdobywając procenty w udziale w ruchu miejskim. Mamy do wyboru kilka środków transportu, w tym metro, pociągi, tramwaje i autobusy. To, w jaki sposób wykreujemy nasze linie będzie zależało już tylko od nas.
Grafika w grze wypada całkiem nieźle: stosunkowo realistyczna, z dużą ilością detali. Widać, że nieco się już zestarzała, jedna w dalszym ciągu moim zdaniem zdaje swój egzamin.


Drugi tytuł, „Cities: Skylines” z 2015 roku jest stosunkowo podobny, tyle, że tym razem tworzymy własne miasto od podstaw. Musimy zapewnić mieszkańcom wodę, prąd, pracę, dostęp do lekarzy i szkolnictwa. Naszym zadaniem jest także dbanie o zwiększanie naszego terytorium i odpowiadanie na aktualne potrzeby mieszkańców. Przy tym wszystkim sama mechanika gry będzie tym, którzy grali w „Cities in montion 2” dobrze znana: wyraźnie widać, że to praca tego samego studia.
„Cities; Skylines” to gra o dwa lata młodsza od poprzedniej. Nic więc dziwnego, że wygląda nieco lepiej:  jest dużo bardziej współczesna, bardziej kolorowa i mocno cukierkowa.

Obydwie gry są do siebie dość podobne, ale nie identyczne. Przede wszystkim „Cities in montion 2” moim zdaniem są najzwyczajniej w świecie trudniejsze. Mamy w tym tytule dość dużo niewielkich literek i cyferek, o które musimy dbać; w „Cities: Skylines” wszystko jest bardziej przystępne.
Ponadto starszy tytuł zapewnia rozrywkę na dłużej. „Cities: Skylines” nie mają żadnej konkretnej kampanii. Gdy nauczymy się, jak zarządzać miastem zainteresowanie grą po prostu szybko maleje. „Cities in montion 2” mają zaś przygotowaną naprawdę rozbudowaną misję, której wypełnienie zajmuje stosunkowo dużo czasu.
Warto wspomnieć, że obydwa tytuły mają liczne dodatki, poza tym grając możemy korzystać z przygotowanych przez graczy map i projektów, jednak jako posiadaczka jedynie podstawowych wersji nie próbowałam niczego ponad nie.

Czemu mówię o tych tytułach? Bardzo lubię tego typu symulatory; to gry, przy których się odprężam i w które potrafię wsiąknąć na całe dnie. Wprawie podejrzewam, że nie będę do nich zbyt często wracać, jednak na pewno będę je miło wspominać.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Czytam Pierwszy - recenzja portalu po 1,5 roku użytkowania


Gdy portal Czytam Pierwszy pojawił się we wrześniu 2017, wywołał w blogsferze niemałe zamieszanie. Część osób bardzo się ucieszyła. Druga część przekonywała, że to najgorszy z możliwych pomysłów. A jak się ten stan rzeczy ma po 1,5 roku? Czym tak naprawdę stało się to miejsce?

Czym z definicji jest portal Czytam Pierwszy?
To portal, wyglądający jak zwykły sklep internetowy, w którym pojawiają się książki. Dodając do portalu swoje recenzje, dostajemy punkty (tzw. ISBNy), za które możemy później kupować pozycje. Te są nam dostarczane w wersji elektronicznej lub papierowej, zależnie od tego, co portal w danym momencie oferuje.
Czytam Pierwszy został stworzony z myślą o osobach początkujących w pisaniu recenzji: przede wszystkim miał zapewnić im rozwój w postaci dostępu do książek oraz motywacji do tworzenia coraz do lepszych rzeczy i poszerzania zakresu działań poprzez system punktowy.

Na początku było niedowierzanie
Nim przejdę do portalu „dzisiaj”, pozwólcie, że opowiem Wam moją historię z tym portalem. Wpadłam na niego kilka dni po założeniu. Natychmiast się zarejestrowałam i zakupiłam dwie książki od wydawnictwa SQN, które od dawna chciałam przeczytać. Bez pomyślunku, ot tak, BO MOGĘ. Dopiero po czasie zorientowałam się, że kupiłam egzemplarze elektroniczne (nawet nie e-booki, które mogę ściągnąć na mój dysk!). To mocno mnie w tamtej chwili rozczarowało i sprawiło, że portal „odstawiłam”.
W międzyczasie pamiętam, że wypowiadałam się w dyskusjach na ten temat: niekoniecznie przychylnie, nie podobało mi się to, że „zostałam zrobiona w konia” (choć właściwie sama po prostu nie doczytałam, o co chodzi). Byłam jednak daleka do krytykowania regulaminów, czy uznawania tego za najgorszy pomysł świata.
Do portalu wróciłam około października, czy listopada, kiedy to udało mi się upolować za 50 ISBNów pierwszą papierową książkę, czyli „Warkot”. Wtedy okazało się, że… właściwie to cała ta idea bardzo mi się podoba. Lubię „polować” na rzeczy, lubię zbierać punkty, lubię wklejać linki i pilnować tego wszystkiego, co portal kazał mi robić. Tak już mam: „układanie” rzeczy jest dla mnie po prostu przyjemne.
Ponadto początkowo na CP dostępne było wiele książek od wydawnictwa SQN (bo portal jest bezpośrednio z nim powiązany), dzięki czemu mogłam zapoznać się z książkami, na których zależało mi od dawna, ale nie potrafiłam zmusić się, aby w końcu je kupić. Tak poznałam choćby „Piątą porę roku”, czy „Królów Dary”. Prędko zauważyłam też, że właściwie cały czas mam nadmiar punktów. Dodając recenzję na bloga, lubimyczytać oraz instagrama nie miałam problemów, aby je zdobywać, a początkowo portal akceptował „recenzje” z różnych losowych miejsc (np. oznaczanie na Mapie Książek, o której pisałam tutaj).

Coraz mniej kolorowo?
Z czasem z portalem zaczęło dziać się coś, co właściwie musiało się stać. Regulamin zaczął być coraz bardziej restrykcyjny. Wiadomo, że tak szczytna idea jak darmowe książki dla początkujących recenzentów nie przynosi zysków i w tej formie CP nie mógł długo przetrwać. Pojawiły się mocniejsze limity, większe bonusy dla większych zasięgów. Początkowo nie było żadnych ograniczeń co do czasu recenzji starych książek – z czasem jednak twórczynie uznały, że każda pozycja będzie „wisiała” na portalu przez trzy miesiące, nie dłużej. To naprawdę zrozumiałe ruchy: w końcu wydawcy nie będą oddawać książek byle-komu i zupełnie za darmo, a bez nich portal nie ma szans na istnienie, prawda?
Problem polega na tym, że zaostrzenie limitów nie skutkowało wzrostem „jakości” książek, które pojawiały się na portalu. SQN wrzucało na niego coraz mniej swoich tytułów, jakby „odcinając się” od swojego dziecka. Obecnie wydawnictwo-matka wrzuca na niego tylko pojedyncze tytuły, które jednocześnie reklamują portal – i właściwie tyle. Początkowo na portalu pojawiły się choćby takie wydawnictwa jak Fabryka Słów, czy Uroboros, jednak chyba szybko zrezygnowały ze współpracy z nim.
Z czasem na CP zaczął się wysyp książek-śmieci. Naprawdę, trudno mi to inaczej nazwać. Książki od mało znanych wydawców, poradniki wzięte z kosmosu, tytuły dla dzieci, powieści wydawane metodami vanity czy self-publishingu. Z jednej strony osobiście początkowo byłam z tego trochę zadowolona, bo miałam łatwy dostęp do tytułów, po które normalnie bym nie sięgnęła i nawet o tym nie pomyślała, z drugiej… ile można? Owszem, cały czas na CP czasem pojawiają się ciekawe pozycje, ale by je poznać, należy zebrać punkty, a więc – najpierw trzeba przerobić kilka tych kiepskich „śmieciowych” książek, które po kilku miesiącach od wydania pewnie pojawią się w biedronkowych koszach z podniszczonymi tytułami za 10 złotych.

Dla kogo ten portal?
W ostatnim czasie pojawiła się kolejna restrykcja dotycząca wrzucania recenzji. Wcześniej osoby, które mają 500 obserwujących na Instagramie dostawały za zdjęcie dodatkowe 20 punktów (cena książki papierowej to obecnie ok. 200): coś takiego wydaje mi się jak najbardziej sensowne, biorąc pod uwagę, że ta liczba to takie „minimum” sugerujące, że profilu nie obserwują tylko znajomi recenzenta. Obecnie 500 zostało podwyższone do 2 000 – sama jestem w tym pułapie, ale z doświadczenia wiem, że do takiej ilości wcale nie tak łatwo dojść…
W związku z tym pojawia się pytanie: czy portal cały czas spełnia swoją funkcję? Czy cały czas działa jak portal rozwojowy dla początkujących recenzentów…? Wydaje mi się, że niestety, ale odpowiedź brzmi: właściwie to… nie. Wprawdzie cały czas można na nim trafić na coś ciekawego, ale wydaje mi się, że zdecydowanie łatwiej nawet początkującej osobie napisać maile do ciekawych wydawców (z których X z kolei w końcu zaryzykuje i wyśle nam tytuł), niż polować na książki niekoniecznie dobrej jakości.
A szkoda. Bo CP to naprawdę szlachetny pomysł.
Czy portal ma szansę się podnieść? Jasne, że tak, choć zastanawia mnie, jaką opinię mają o nim obecnie wydawcy. Po współpracach mam osobiste wrażenie, że nie najlepszą. W związku z czym CP musiałby zupełnie zmienić swoją formułę i po prostu przemyśleć to, czym chce być zupełnie od podstaw, aby znów odbudować początkową społeczność.

Moje małe doświadczenia…
By nie było wątpliwości: z CP mam sporo doświadczeń, z których większość jest mimo wszystko pozytywna. Naprawdę lubię ten pomysł zbierania punktów i polowania na książki, dlatego nawet mogąc pisać do wydawcy, czasem więcej radości sprawia mi forma zamawiania przez portal. To dodaje wszystkiemu dreszczyku emocji, a przy okazji jest często bardziej klarowne, niż wysyłanie maila do wydawcy z toną linków potwierdzających zrecenzowanie danej pozycji. Nie muszę też się tłumaczyć z tego, czemu daną książkę chcę, nie jest mi źle na serduszku, gdy tytuł mi się nie spodoba. Takie rozwiązanie jest dla mnie jako introwertyka, który nie lubi „się prosić” jest po prostu łatwiejsze. Ale jak już napisałam wyżej: portal zaczął iść w złym (moim zdaniem) kierunku.
A co jeśli chodzi o samą obsługę portalu? Dziewczyny, które go prowadzą, zwykle są naprawdę w porządku. Na przestrzeni tego 1,5 roku wspominam współprace z nimi pozytywnie. Na moje zapytania od razu otrzymuje odpowiedź, zwykle w sposób grzeczny… choć zdarzyło mi się chyba raz, że nie byłam zadowolona z tonu odpowiedzi – ale bywa i tak. Każdy może mieć gorszy dzień. Jednocześnie mimo wszystko portal miał kilka wpadek. Dwa, albo trzy razy okazało się, że książka do mnie nie dotarła, bo „wydawca przesłał za mało książek” (więc albo czekałam kolejny miesiąc, albo dostawałam zastępczą książkę, bądź zwrot punktów). Czasem ktoś coś źle zaznaczył w systemie, w trakcie przeprowadzek miałam problemy z adresem, pod który tytuły przychodziły.
Ponadto na samo akceptowanie recenzji czeka się obecnie coraz dłużej, co sprawia, że punkty dostajemy po tygodniu czy dwóch od publikacji w sieci, a z ostatniej zmiany sprawdzającego chyba nie jestem do końca zadowolona. 
Niemniej, na to ostatecznie przymykam oko, bo mimo wszystko: pod tym względem było dobrze. Problem CP polega przede wszystkim – moim zdaniem – na wzroście wymagań nieadekwatnym do jakości pozycji na portalu. Po prostu za dużo trzeba robić… za zbyt słabe książki. I tyle.



Korzystacie z CP? Jakie są/były wasze odczucia?

Pies: Usypianie zdrowych szczeniąt, czyli poradnik z lat 90.

Nim w naszym domu pojawi się pies należy zorientować się, jakie są jego potrzeby. Krystyna Milczarek przedstawia podstawy opieki nad tymi zwierzętami.

Książka „Pies” Krystyny Milczarek to moje kolejne spotkanie z leciwymi już poradnikami dla właścicieli psów. Poprzednio jednak miałam do czynienia z pozycją skupiającą się tylko na jednej rasie. „Pies” zaś opowiada o tych zwierzętach raczej ogólnie i ma też mniej broszurową formę, choć w dalszym ciągu jest książką raczej krótką.
Tytuł: Pies
Autor: Katarzyna Milczarek
Liczba stron: 94
Gatunek: historyczne fantasy, steampunk
Wydanie: Warta,Warszawa 1990
Ta pozycja na runku pojawiła się w 1990, czyli w czasie, gdy na rynku nie było dostępnych karm suchych w takiej ilości jak dzisiaj; w czasie, gdy świadomość ludzi dotycząca psów rasowych była mniejsza i w czasie, w którym samo podejście Związku Kynologicznego do hodowli było zdecydowanie inne. To sprawia, że z oczywistych względów wiele rzeczy jest przestarzałych i podejrzewam, że ten fakt będzie dotyczył każdej polskiej pozycji tego typu, jaka wpadnie mi w ręce.
Należy też zauważyć, że Krystyna Milczarek to osoba bez wykształcenia w stronę zajmowania się psami. Widać to też częściowo w tekście. Jest to poradnik bez konkretnych przypisów (na końcu znajdziemy jednak bibliografię), a sama autorka często wtrąca w tekście swoje, życiowe historie.
Tekst czyta się raczej lekko i przyjemnie. Nie jest wprawdzie szczególnie odkrywczy, ale większość rad autorki, które nie miały jak się „zestarzeć” (np. tych dotyczących układania psa) jest po prostu poprawna. Nie mam jakiś większych merytorycznych zarzutów pod tym kątem, choć kilka rzeczy trochę mnie zasmuciło, albo rozśmieszyło. Przykładowo, ZKwP przez dość długi czas uznawał za rasowe sześć wybranych szczeniąt z miotu (obecnie każdy pies dostaje dokumenty). Autorka w tekście pisze o tym, ile psów suka jest w stanie bez problemu wychować, wspomina o tej zasadzie ZKwP, po czym informuje nas o tym, że w przypadku nadmiaru zwierząt najlepszym wyjściem będzie ich eutanazja, jakby sugerując, że każdy szczeniak powyżej tych sześciu nie ma racji bytu. Z własnego doświadczenia wiem, że już w przypadku średnich ras często rodzi się 7-8 szczeniąt, a u dużych psów miot liczący sześć psów to… mały miot. Suka zwykle bez problemu jest w stanie wychować większą ilość, nawet zakładając, że w latach 90. dostęp do sztucznego mleka był trudniejszy. Wydaje mi się, że ten fragment bardzo mocno pokazuje różnicę między myśleniem sprzed prawie 30 lat, a tym, co sądzimy dzisiaj.
Drugim fragmentem, który w tym przypadku mnie rozbawił było sugerowanie autorki, aby dużych psów nie nazywać imionami zdrobniałymi z powodu… szacunku do psa. Absolutnie nie mam pojęcia, co ta wstawka miała pokazać czytelnikowi.
Na pewno ciekawa w przypadku „Psa” jest sama konstrukcja książki. Dostajemy tu zarówno informacje na temat budowy psa, jak i dość dokładny opis substancji odżywczych, które musimy mu dostarczyć; w pozycji można znaleźć też opisy chorób, czy omówienie kwestii prawnych. To zdecydowanie ciekawe elementy, choć oczywiście przy większości z nich obecnie obawiałabym się o aktualność zawartych danych, dlatego na pewno nie można po tę książkę sięgać dzisiaj, traktując ją jako perfekcyjny poradnik.
Miałam też wrażenie, że autorka kieruje książkę przede wszystkim do tych, którzy chcą zacząć psy nie tylko mieć, ale i hodować – wiele miejsca zostało poświęcone na opis rozwoju szczeniąt i opieki nad miotem.
W swoich czasach „Pies” na pewno był ciekawym poradnikiem, a obecnie zapewnił mi ciekawe spotkanie ze starszą literaturą fachową. Nie żałuję sięgnięcia po niego, chociaż jednocześnie raczej nie jest to książka, którą będę polecać standardowemu czytelnikowi. Jeśli ktoś po prostu szuka informacji na temat psów i nie próbuje „badać” tematu (tak jak ja robię to w ostatnich miesiącach) raczej po prostu nie ma celu w sięganiu po książki tego typu.

sobota, 26 stycznia 2019

Zew Cthulhu: Groza w czystej postaci


Okolice miasta Arkham wypełnione są przerażającymi legendami o ciemnych mocach pochodzących z kosmosu, które wkradają się w życie zwykłych ludzi. Na nieszczęście mieszkańców, wiele z nich okazuje się prawdą. 



Tytuł: Zew Cthulhu
Autor: H. P. Lovecraft
Tłumaczenie: Ryszarda Grzybowska
Liczba stron: 296
Gatunek: horror/dark fantasy
Wydanie: C&T, 2004
Międzywojnie to czas, gdy powstała taka fantastyka, jaką znamy dzisiaj. To wtedy możemy mówić o zaczątkach fandomu: o pierwszych klubach, czy pierwszych gazetach poświęconych właśnie jej. Wtedy też pojawiło się wielu pisarzy, uznawanych dziś za klasycznych. Wśród nich jest H. P. Lovecraft – człowiek, którego twórczość, a zwłaszcza jego mitologia cthulhu, zakorzeniła się w popkulturze, mimo że osobom niezainteresowanym jego nazwisko niekoniecznie wiele mówi. „Zew Cthulhu” to zbiór opowiadań opowiadających właśnie o wymyślonym przez autora świecie, czy też – mitologii.
Na niespełna trzystu stronach książki mamy okazję poznać siedem opowiadań, z których – moim zdaniem – trudno wybrać najgorsze, czy najsłabsze. Każde z nich jest utrzymane w bardzo zbliżonej konwencji i tonie, przez co wypadają naprawdę równo, co nie jest czymś typowym dla tego typu zbiorów.
Jak na prozę z lat 30. przystało „Zew Cthulhu” napisany jest dość specyficznym językiem: styl Lovecrafta jest bardzo „gęsty”, choć jednocześnie konkretny i realistyczny. Wewnątrz praktycznie nie ma dialogów, a jeśli jakieś rozmowy się pojawiają przybierają raczej formę monologu. Jednocześnie absolutnie nie jest to język wyjątkowo trudny, za to doskonale wpisujący się w atmosferę grozy panującą w opowiadaniach.
No właśnie, uczucia grozy i lęki naprawdę rzadko kiedy towarzyszą mi w trakcie czytania. Horrory raczej mnie nudzą, niż straszą, a dark fantasy raczej nie ma w zwyczaju mnie przerażać. Ale… „Zew Cthulhu” przez swoją atmosferę naprawdę sprawił, że wolałam w nocy nie wychodzić spod kołdry, co dobrze pokazuje, jak świetnie autor potrafi budować napięcie w swoich tekstach.
Warto zauważyć, że większość z opowiadań napisanych jest w narracji pierwszoosobowej, których bohater czasem zwraca się bezpośrednio do czytelnika. To nadaje tekstowi nieco gawędziarski styl, ale jednocześnie sprawia, że zdecydowanie łatwiej jest w świat przedstawiony wsiąknąć i naprawdę z niego uwierzyć, przynajmniej w chwili czytania. Ponadto same fantastyczne istoty występujące w opowiadaniach mocno bazują na zakorzenionych gdzieś głęboko w nas lękach, co też niewątpliwie potęguje odczucia w trakcie lektury. Zwłaszcza, że całość podana jest w naprawdę realistyczny sposób. Mam wrażenie, że współcześni twórcy często puszczają do czytelnika oko, niszcząc klimat tekstów grozy. Lovecraft zaś zdaje się w swojej prozie robić wszystko, aby naprawdę przerazić czytelnika.
Twórczość Lovecrafta jest absolutnie ponadczasowa. Ba, powiedziałabym, że czas międzywojnia sprawdza się przy takich opowieściach lepiej, niż współczesność. Ponadto to w końcu klasyka literatury grozy, czy początek dark fantasy (moim zdaniem „Zew Cthulhu oscyluje właśnie gdzieś pomiędzy horrorem, a dark fantasy). Z tych powodów naprawdę warto się z tym tytułem zapoznać, choćby po to, by rozwinąć swoje horyzonty i przy okazji poczuć dreszczyk strachu.


* * *

Ma poczucie widmowego wirowania po nieznanych morzach nieskończoności, oszałamiającej jazdy na ogonie komety poprzez toczący się wszechświat, a także histerycznego przerzucania się z piekła na księżyc i z księżyca do piekła, przy wtórze rozchichotanego chóru pokrętnych, wesołkowatych starszych bogów i zielonych nietoperzoskrzydłych, szyderczych diabłów
Fragment „Zewu Cthulhu” H. P. Lovecrafta


czwartek, 24 stycznia 2019

Mroczne słońce: Senna zaraza i analiza kobiecości




Gujaareh jest obecnie pod rządami Protektoratu Ksiuańskiego. Miasto już dawno utraciło swój dawny spokój. Gdy mieszkańców zaczyna toczyć związana ze snem zaraza książę Wanahomen ma zamiar przywrócić w mieście należytą władzę. W ramach potwierdzenia sojuszu kapłani oddają mu jako zakładniczkę młodą uzdrowicielkę, Hanaji.

Tytuł: Mroczne słońce
Tytuł serii: Sen o krwi
Numer tomu: 2
Autor: N. K. Jemisin
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Liczba stron: 605
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Akurat, Warszawa 2014
„Zabójczy księżyc”, czyli powieść poprzedzająca „Mroczne słońce” skupiała się przede wszystkim na świecie przedstawionym: była w przepiękny sposób spokojna, lecz sama jej fabuła nie należała do szczególnie skomplikowanych. To klimat historii i świata zapadł mi w pamięć; nie historia, czy bohaterowie. W kontynuacji Jemisin zakłada jednak, że czytelnik zna już świat przedstawiony, rozwijając inne aspekty książki, przedstawiając czytelnikom kolejną absolutnie magiczną historię.
Już czytając jej „Piątą porę roku” byłam świadoma tego, że poza światotwoerzeniem ta autorka potrafi też tworzyć dobre relacje między postaciami. W „Mrocznym słońcu” dała tego ponowny popis. To powieść mocno skupiająca się na odczuciach i emocjach głównej bohaterki; na jej zranieniu, samotności i lękach. Jednocześnie zaczęła tworzyć bardzo konkretną, ciekawą relację między nią, a drugim z głównych bohaterów, czyli księciem, Wanahomenem. Mimo że jest to powieść fantasy tego typu relacja swobodnie mogłaby funkcjonować w naprawdę dobrym dramacie, czy romansie bez jakiejkolwiek zmiany (wyłączając oczywiście otoczenie bohaterów) i w dalszym ciągu tak dobrze by działała. Nie zrozumcie mnie jednak źle: „Mroczne słońce” to zdecydowanie nie jest romans. Choć Jemisin skupiła się raczej na samych działaniach postaci to jednak nie znajdziecie tu nadmiaru wzdychania i wychwalania miłości, bo nie jest to główny sens tej historii, tak po prostu.
            A jaki jest jej główny, podstawowy sens? „Mroczne słońce” skupia się przede wszystkim na nadchodzącej rewolucji do której szykuje się książę oraz na rozwiązaniu zagadki związanej z zarazą toczącą pustynne miasto-państwo. To motywy, które razem naprawdę dobrze współgrają, a szczególnie ten drugi jest poprowadzony naprawdę kreatywnie. Nie znam innej serii fantasy, która w taki sposób eksplorowałaby kwestię magii snu, a to właśnie ona jest kluczem dla tego problemu dotykającego Gujaareh.
O ile w tomie pierwszym widziałam mocną analizę kwestii eutanazji oraz kary śmierci tak w przypadku drugiej części „Snu o krwi” Jemisin skupia się na kobiecości. Wręcz każdy wątek tej historii dotyczy jakiegoś problemu związanego z płcią piękną. Autorka porusza tematykę gwałtów, traktowania kobiety w różnych kulturach, damskich pragnień i praw; jednocześnie robi to z typowym dla siebie brakiem nachalności. Jemisin ma do tego naprawdę duży dar. W swoich książkach zawsze wyraża swoje poglądy, ale jednocześnie robi to z taktem, raczej zmuszając do zastanowienia się, a nie wymuszając na czytelniku zgadzanie się z jej punktem widzenia.
Mam wrażenie, że styl „Mrocznego słońca” jest nieco mniej baśniowy od tego w „Zabójczym księżycu”. Niewątpliwie wynika to z faktu, że w tej części mamy po prostu nieco mniej ekspozycji i więcej akcji, co sprzyja takiemu stanowi rzeczy. W dalszym ciągu jednak ta książka to przykład naprawdę niezłego warsztatu pisarskiego Jemisin.
„Mroczne słońce” to naprawdę dobra kontynuacja i mam wrażenie, że wielu czytelnikom może spodobać się nawet bardziej, niż część pierwsza. W końcu mamy tu zarówno konkretniejszą, istotniejszą fabułę jak i bardziej mięsiste relacje między bohaterami. Dla mnie jednak obydwie są właściwie na równi dobre. Nora Jemisin to niewątpliwie jedna z moich ulubionych współczesnych, amerykańskich pisarek fantasy i jeśli tylko pojawi się taka możliwość z chęcią sięgnę po jakąkolwiek inną jej powieść, czy opowiadanie.


* * *

W Gujaarehu dziewictwo nie miało znaczenia – ot, niewygoda, której większość osób pozbywała się po osiągnięciu wieku wyboru – ale Banbarrowie uważali to za wielką cnotę. Zgwałcenie dziewicy było złamaniem większości ich zasad; klany popadały w niewolę, a plemiona wszczynały wojnę dla mniej poważnych przewinień.
Fragment „Mrocznego słońca” Nory K. Jemisin


wtorek, 22 stycznia 2019

Death note (2017): Dużo spoilerów, dużo narzekań. W skrócie – to zły film


Light Turner (Nat Wolff) staje się strażnikiem Notatnika Śmierci, zeszytu pozwalającego na uśmiercanie osób po wpisaniu do niego ich nazwiska. Nastolatek zaczyna zabijać przestępców. Policja próbuje odkryć, kto stoi za tajemniczymi śmierciami, gdy do akcji wkracza L (Lakeith Stanfield) – genialny detektyw.



Nie znam wielu anime. Nie dlatego, że ich nie lubię – raczej po prostu nie mam na nie czasu. Nie zmienia to faktu, że „Death note” to jedna z niewielu historii, które naprawdę na długo zapadły mi w pamięć i ciągle gdzieś mi towarzyszą: ta dość stara już animacja niewątpliwie należy do moich ulubionych, dlatego gdy dowiedziałam się, że ma wyjść filmowa wersja tej historii byłam jej niezwykle ciekawa. A potem, po premierze, zaczęły sypać się negatywne opinie. Uznałam więc, że chyba nie ma sensu zabierać się za netflixowego „Death Note’a”. Po czasie jednak złamałam się w tym postanowieniu i… och, jak bardzo tego żałuję.
„Death note” (2017)
reż. Adam Wingard
horror, dark fantasy
Zacznijmy może jednak najpierw od wyjaśnienia sobie pewnej kwestii. Nie uważam, że adaptacja/ekranizacja ma oddawać dokładnie pierwowzór. Każdy twórca ma prawo zrobić sobie z danym dziełem co tylko chce i jak tylko chce. Grunt, by takowe samodzielnie potrafiło się obronić: przedstawiało dobrą historie, skłaniało do refleksji, czy choćby stanowiło przyjemną rozrywkę. A filmowy „Death note” z 2017 to po prostu… naprawdę zły film. [SPOILERY z mangi, anime oraz filmu – jeśli ich nie chcesz, przejdź do ostatniego akapitu]
Co sprawia, że oryginalny „Death note” działa? Właściwie… wiele elementów, bo to po prostu dobrej jakości dzieło. Ale zacznijmy może najpierw od samych głównych bohaterów. Oryginalny Light to chłopak, który właśnie kończy liceum. Jest bardzo inteligentny, pewny siebie i elegancki. Trochę znudzony życiem – bo po prostu wszystko przychodzi mu bardzo łatwo – ale jednocześnie lubiany, z bardzo silnym kręgosłupem moralnym. A kim jest Light z wersji z 2017? 16-letni Luzer, który odrabia za innych zadanie domowe, kompletnie niestabilny psychicznie, z moralnością o której nie możemy powiedzieć absolutnie nic. Filmowy L wypada nieco lepiej: mniej więcej do połowy filmu faktycznie jest tym dziwnym geniuszem, który chce rozwiązać sprawę, choć ma kilka dziwnych wpadek (np. wychodząc przed tłum w golfie, bez podawania swojego imienia potrafił wywnioskować, że morderca do zabójstwa potrzebuje twarzy i imienia właśnie). Gdy jednak w połowie „Death note’a” dzieje się pewien… kompletnie bezsensowny plot twist (biorąc pod uwagę, jak wiele lepszych rozwiązań było w oryginale) z chłodnego introwertyka zmienia się w impulsywnego agresora. Naprawdę? Przepraszam, ale to nie jest „mój” L.
Postacie drugoplanowe również wypadają nie najlepiej, jeśli porównamy je do oryginału. Ryuk (Wiliem Dafoe), czyli shinigami to w animowanym serialu znudzony życiem bożek śmierci, który nie jest ani dobry, ani zły: jest wprawdzie postacią, która sprawiła, że całe domino związane z zabójstwami Lighta ruszyło, ale poza tym raczej trzyma się z boku, je jabłka i rzuca śmiesznymi tekstami. W tym przypadku zrobiono z niego czarny charakter, który w absurdalny, „straszny” sposób zachęca naszego niestabilnego nastolatka do robienia złych rzeczy. A Misa Misa, czy raczej Mia (Margeret Qualley)? Cóż, to właściwie intrygantka, często bardziej niestabilna od Lighta, której ani nie da się szczególnie lubić, ani która nie robi niczego nadzwyczajnego. Po prostu.
Filmowy „Death Note” nie zawiera jednak nie tylko znanych z oryginału postaci, rywalizacji pomiędzy dwójką geniuszy, czy śmiesznych wtrąceń Ryuka (który i tak w tej produkcji wypada nieźle), ale nie porusza też tematyki moralności: ot, zabijamy, bo fajnie, a im bardziej krwawo – tym lepiej. Film jednak nie idzie jednak w stronę gore aż tak bardzo, by widz w pełni to „kupił”. Ponadto często twórcy w kompletnie bezsensowny sposób zmieniają niektóre elementy, które w oryginale świetnie działały i mogłyby działać także tutaj. Przykład? Oczywiście! W oryginale Ryuk upuszcza notes, bo… mu się nudzi. Miał dwa. Jeden upuścił, by zobaczyć, co się stanie, po czym chodził przyczepiony do Lighta z czystej ciekawości – bogowie śmierci po prostu nie mają za dużo do roboty. W przypadku filmu z 2017 zeszycik ma „strażnika” do którego przyczepiony jest shinigami, bo… bo tak.
Czy jednak ta odsłona „Death note” ma szansę się podobać? Tak, ale tylko pod warunkiem, że widz nie należy do wymagających. Twórcy z naprawdę głębokiej historii zrobili niskiej klasy, niestraszny horror o młodzieży i dla młodzieży. Relacje między postaciami rodzą się nienaturalnie szybko, z wyborami bohaterów zgodzić się chyba mogą często tylko młodzi ludzie (jeśli w ogóle ktoś jest w stanie im przytaknąć) i to samo dotyczy utożsamiania się z nimi. Nie zdziwię się więc, jeśli nastoletnia osoba powie mi, że to jest absolutnie świetny film, ale jednocześnie po prostu nie będę w stanie się w tym zgodzić.
Naprawdę nie wiem, co autorzy w tym przypadku mieli na myśli. Mając tak dobry materiał źródłowy naprawdę nie trzeba było wiele, by zrobić także niezły film. Wystarczyło wyciąć z oryginału najważniejsze fragmenty, albo nawet – wymyślić własną historie, zostawiając tylko główny motyw oraz głównych bohaterów bez których „Death note” raczej nie jest w stanie funkcjonować. Być może ktoś uznał, że młody widz, do którego kierują serial nie powinien nawet myśleć o dołączeniu do Lighta (bo w oryginale ten ma naprawdę niezłe argumenty związane z tym, co robi)? Może Ryuk wydał się im zbyt sympatyczny jak na postać niosącą śmierć? Trudno mi powiedzieć. W każdym razie, jeśli chcecie obejrzeć, albo przeczytać coś dobrego polecam oryginał. „Death note” produkcji Netflixa to po prostu niezła strata czasu.

niedziela, 20 stycznia 2019

Więcej krwi: Uciekinier w lapońskiej wsi


Gdy zdradzasz narkotykowego króla ten nie spocznie, dopóki będziesz oddychał. Choć Jon Hansen doskonale o tym wie, próbuje odciąć się od Rybaka i zaszywa się w okolicy niewielkiej, lapońskiej wsi.

Uważam, że aby mówić o sobie jako o osobie naprawdę oczytanej warto sięgać po różne znane i cenione w różnych kręgach nazwiska – dzięki temu najzwyczajniej w świecie poszerzamy swoje horyzonty. Dlatego Jo Nesbo już od dawna był na mojej liście autorów do poznania i odhaczenia i gdy natrafiłam na „Więcej krwi” w jednym z marketowych koszy po prostu przygarnęłam ten niedługi tytuł. Przypadkiem okazało się, że jest to drugi tom serii, ale po zasięgnięciu porady innych czytelników zabrałam się za niego mimo to. I dobrze, bo większych problemem ze zrozumieniem treści nie miałam.
Tytuł: Więcej krwi
Tytuł serii: Krew na śniegu
Numer tomu: 2
Autor: Jo Nesbo
Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
Liczba stron: 216
Gatunek: sensacja
Wydanie: Dolnośląskie, Wrocław 2015
W trakcie lektury okazało się jednak, że dostałam coś nieco innego, niż się spodziewałam. Byłam przekonana, że Jo Nesbo pisze „po prostu kryminały”. Jak się okazało, „Więcej krwi” jednak nie do końca ma wiele wspólnego z tym właśnie gatunkiem. W moich oczach ta książka to przede wszystkim sensacja z elementami romansu. W tej historii nie mamy w końcu ani detektywa, ani konkretnej zagadki, choć Nesbo też nie wykłada nam wszystkiego od razu na tacy.
„Więcej krwi” to bardzo krótka powieść, która w związku z tym pokazuje właściwie tylko pewien wycinek z życia bohatera; pewien fragment jego wędrówki. Jednak jest poprowadzona na tyle sprawnie, że całość wydaje się kompletną historią. Jon jest postacią wystarczająco rozwiniętą, aby można było go polubić, a postacie drugoplanowe, choć nie ma ich zbyt dużo, również są konkretne i łatwo rozpoznawalne. W tej historii nie ma chaosu i wszystko składa się w klarowną, elegancką całość.
Nesbo rozbudza ciekawość czytelnika przez zabieg stosowany często przez pisarzy, ale jednocześnie – przez zabieg cały czas bardzo skuteczny. Autor stopniowo informuje nas o tym, co tak naprawdę stało się z Jonem. Czemu zachowuje się tak, a nie inaczej. Pokazuje nam urywki jego wspomnień, fragmenty przeszłości, z których musimy złożyć sobie całą historię. To zdecydowanie ma szansę trzymać odbiorcę w napięciu. Jednoczesnie styl autora jest bardzo konkretny, pozbawiony zbędnych opisów, a przy tym stosunkowo przystępny, dzięki czemu ta licząca nieco ponad dwieście stron książka to w gruncie rzeczy lektura na jeden wieczór.
Interesujące jest też miejsce akcji powieści. Osobiście nieczęsto spotykam się z twórczością jakkolwiek poruszającą tematykę krajów skandynawskich i choć autor nieszczególnie pogłębia opis lapońskiej kultury to sam fakt, że historia rozgrywała się właśnie w takim otoczeniu był dla mnie dość odświeżający.
Mimo wszystko nie jest to jednak literatura w jakikolwiek sposób wybitna. Autor przedstawia historię, która nie jest w żadnym razie wyjątkowo unikatowa, choć prowadzi ją nadzwyczaj sprawnie. Na dodatek sam wątek romantyczny nie jest czymś, co w przypadku „Więcej krwi” wypada najlepiej: być może właśnie przez długość tekstu sama miałam wrażenie, że relacja między bohaterami rozwija się zbyt szybko.
Moje pierwsze spotkanie z norweskim kryminałem uważam za udane. „Więcej krwi” zapewniło mi nieco przyjemnej rozrywki. Jednocześnie jednak nie sądzę, aby Jo Nesbo trafił do grona moich ukochanych autorów, ale pewnie jeśli trafi do mnie jego kolejna powieść nie zawaham się po nią sięgnąć.

* * *

Hedon. Był chyba taki grecki bóg? A raczej bożek, jak się to pewnie nazywało tu, na poświęconej ziemi. To niezła arogancja określać wszystkich innych bogów oprócz tego, którego samemu się wymyśliło, bożkami. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Oczywisty nakaz każdego dyktatora dla poddanych. Komizm polegał tylko na tym, że sami chrześcijanie nie dostrzegali tkwiącego w tym mechanizmu. To samospełnianie, samowzmacnianie, samonarastanie sprawiło, że dwa tysiące lat zdołał przetrwać przesąd, którego kluczowe pojęcie - zbawienie - było zastrzeżone dla szczęśliwców urodzonych w okresie będącym zaledwie mrugnięciem okiem w historii ludzkości. W dodatku zamieszkiwali oni ten maleńki skrawek Ziemi, do którego w ogóle dotarło przesłanie, dzięki czemu mogli się ustosunkować do krótkiego hasła reklamowego: „Raj”.
Fragment „Więcej krwi” Jo Nesbo

piątek, 18 stycznia 2019

Cocker spaniel angielski: Opieka nad psem w latach 80.

 Jak powstała rasa cocker spanieli angielskich? Skąd wziąć psa tej rasy i jak się nim zajmować?

Tytuł: Cocker spaniel angielski
Autor: Halina Woner
Liczba stron: 62
Gatunek: poradnik
Wydanie: wyd. Akcydensowe, Warszawa 1986
Szykując parę artykułów na temat psów uznałam, że sięgnę po jakieś tytuły z tym związane. I tak trafiła do mnie książka o jakże jasnym i prostym tytule: „Cocker spaniel angielski”, traktująca – rzecz jasna – o tej rasie. To poradnik wydany w latach 80., napisany przez Halinę Woner, który jednak szczerze mówiąc trudno nazwać pełnoprawną „książką”. Wprawdzie ma przypisany numer ISBN, ale formą przypomina bardziej broszurę: to w końcu zaledwie sześćdziesiąt dwie strony.
Jak jednak wypada wnętrze tej niewielkiej książeczki? Muszę przyznać, że dla osób zainteresowanych psami, czy fanów tej konkretnej rasy to nie lada gratka, głównie przez wiek „Cocker spaniela angielskiego”: to już właściwie historyczne, przestarzałe dzieło, które po prostu może pokazać, jak zmieniło się postrzeganie psa przez ostatnie trzydzieści-czterdzieści lat.
Co możemy znaleźć wewnątrz? Właściwie książka Woner to typowy poradnik przeznaczony dla osoby, która psa dopiero planuje kupić, tyle tylko, że nastawiony na konkretną rasę. Dostajemy więc krótką historię rasy, zarówno w Polsce, jak i na świecie (która okazała się dla mnie jej najciekawszą częścią), wzorzec tych psów (obecnie dostępny za darmo w sieci), trochę o zasadach hodowli (niby cocker spanieli, ale to w gruncie rzeczy uniwersalny temat) oraz sporo o karmieniu, leczeniu, pielęgnacji i wychowaniu. W tekście autorka często stara się zaznaczać, że chodzi jej głównie o tę konkretną rasę, ale wydaje mi się, że nie trzeba być geniuszem, by zauważyć, że większość tych tematów będzie pokrywać się z opieką nad jakimkolwiek psem.
Jak wspominałam, najciekawszym elementem „Cocker spaniela angielskiego” jest widoczny już upływ czasu. Dziś w standardowej, ogólnej książce tego typu dowiemy się raczej, że psu najlepiej „zrobi” dobrej jakości, kupna karma, a jeśli chcemy mu gotować, powinniśmy udać się do weterynarza. Woner zaś daje nam rozpiskę tego, co zwierzę powinno jeść: oczywiście w okresie PRLu suche karmy albo nie były dostępne, albo były dostępne słabo, więc jest to jak najbardziej uzasadnione. Ponadto dziś w takich poradników raczej nie przeczytamy o krzywicy, bo… po prostu zwykle zakłada się, że ten problem wśród psów nie funkcjonuje. Woner zaś zwraca na to uwagę. Oczywiście przestarzałe będą też informacje podane na końcu książki, opisujące, jak powinniśmy dopełnić wszystkich formalności związanych z posiadaniem psa rasowego.
Powiedziałabym, że dziś „Cocker spaniel angielski” to książka tylko dla psiarzy: bo choć jest sympatyczną ciekawostką to obawiam się, że osoby niezorientowane w temacie mogą próbować przenieść podane przykłady i propozycje dość dokładnie do swojego życia, a jeśli nie znamy tematu bardzo łatwo możemy „uwierzyć” w rzeczy bardzo przestarzałe, o których dzisiaj po prostu wiemy więcej. Sama autorka jednak wydaje się osobą kompetentną i wierze, że ta książeczka to pozycja, która zawierała najświeższe informacje dotyczące opieki nad psami z lat 80.


środa, 16 stycznia 2019

Pod podszewką: Pisarze tworzą swoją garderobę

20 autorów, 2 pomysłodawczynie i jedna projektantka – to taka ekipa stworzyła niepowtarzalną, literacką kolekcję ubrań. A przy okazji porozmawiała trochę o szafach pisarzy, ich wizerunku i sposobie na życie.

Tytuł: Pod podszewką
Autor: Sylwia Stano, Zofia Karaszewska
Liczba stron: 392
Gatunek: literatura faktu
Wydanie: Marginesy, Warszawa 2018

„Pod podszewką” to chyba jeden z ciekawszych projektów literacko-artystycznych, na które trafiłam. Sylwia Stano i Zofia Karaszewska zaprosiły dwudziestu polskich twórców, którzy z pomocą profesjonalnej projektantki stworzyli swój wymarzony ubiór, bądź też jego część… by następnie stworzyć na tej podstawie książkę.
Ta książka jest więc trochę reportażem, trochę wywiadem, a trochę po prostu artystycznym projektem. W każdym rozdziale wypowiada się konkretny pisarz, mówiąc po trochu o wszystkim. Wprawdzie większość z nich skupia się na modzie i swoim podejściu do niej, ale mówią też m. in. o swoim dzieciństwie, podejściu do życia, czy wizerunku w mediach. Każda z rozmów jest trochę inna, tak jak inny jest każdy z twórców. Oczywiście do każdego rozdziałów dodane są kolorowe zdjęcia kreacji, które powstały w ramach projektu.
Dodatkowo dostajemy od autorek książki także lekcję historii mody. Gdy pisarz wzoruje się na jakiejś kulturze, Santo i Karawszeska podsuwają nam informacje dotyczące tego skąd wziął się taki krój, kiedy zaczęto go nosić i co on oznacza. Dostajemy więc prawdziwy misz-masz, który jednak całkiem zgrabnie składa się w całość.
Przy tym to książka, którą czyta się bardzo szybko. Duża ilość zdjęć, połączona z całkiem sporą czcionką oraz raczej lekkim tekstem (w końcu to zdania, opinie i historie, a nie naukowe wykłady) sprawiają, że przez tę pozycje można przebrnąć nawet i w dzień, jeśli ktoś będzie miał taką ochotę.
Mam jednak też wrażenie, że to jedna z tych pozycji, które czytane „na raz” mogą znużyć, szczególnie jeśli nie znamy każdego z pisarzy. To więc świetna rzecz dla tych, którzy lubią czytać na raty, albo nie mają czasu na przyswajanie dużej ilości tekstu na raz.
Sama bardzo szanuje koncept autorek i uważam, że takich rzeczy powinno być więcej. To artystyczny i kreatywny projekt. Niestety… ja po prostu większości z przedstawionych autorów nie znam. Sięgnęłam po „Pod podszewką” głównie przez wzgląd na Łukasza Orbitowskiego i Jakuba Małeckiego. Znam też jedną powieść Bondy i Chmielarza. Pozostali twórcy to jednak w większości osoby, o których nigdy nawet nie słyszałam (tak to jest, jak się czyta głównie fantastykę). Nic więc dziwnego, że nie czuje się z tym dziełem szczególnie związana i potrafiłam czuć znużenie, gdy wypowiadał się kolejny autor, o którym nie mam pojęcia.
Mam wrażenie, że „Pod podszewką” to książka dla dwóch „typów ludzi”. Po pierwsze dla tych, którzy przeglądając listę autorów będą mieli wrażenie, że prawie wszystkich znają i lubią – w takiej sytuacji sięgnięcie po taką książkę/projekt wydaje się wręcz koniecznością. Po drugie dla tych, którzy czytać może lubią, ale ich głównym zainteresowaniem jest moda. Myślę, że zobaczenie jej oczami autorów – osób kreatywnych, ale niekoniecznie żywo zainteresowanych branżą – może być ciekawym doświadczeniem. Poza tym muszę przyznać, że sukienka Katarzyny Bondy jest obłędna, koszula Aleksandry Zielińskiej śliczna, a bluza z nosorożcem Orbitowskiego… no cóż, jak można nie lubić i nie chcieć bluzy z nosorożcem?

* * *

Nosorożec jest jednym z nielicznych zwierząt, które mają odchył w stronę metafizyki. Oprócz kota. Według mnie są połączeniem tych dwóch gatunków: krowy i diabła. Oczywiście to jest z mojej strony fanaberia. Polubiłem nosorożce i pławię się w tym. To ekstrawagancja, ale jestem pisarzem i nie muszę być mądry. Gdybym pracował w banku, musiałbym być mądry, a tak to mogę być głupi.
Fragment „Pod podszewką” Sylwii Stano i Zofii Karaszewskiej



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

Nomida zaczarowane-szablony