środa, 28 lipca 2021

Poklatkowa rewolucja: jak w takiej sytuacji wznieść bunt?

Sunday bierze udział w kosmicznej misji. Budzona co kilka milionów lat na swoją zmianę, prawdopodobnie wraz ze swoją załogą przeżyła pozostałych ludzi. Po załamaniu się jednej z członkiń swojej wachty zaczyna rozumieć, że załoga szykuje się do rewolucji.

 

Po kilku latach nadszedł czas na moje drugie spotkanie z twórczością Petera Wattsa. Przyznaję, że po tym czasie ledwo kojarzę, o czym było „Ślepowidzenie”, jednak wiem, że mimo swojej dziwności, bardzo przypadło mi do gustu. Jaka jednak jest „Poklatkowa rewolucja”? Przede wszystkim należy zacząć od tego, że to właściwie nie powieść, a nowelka, która ledwo przekroczyła magiczne anglosaskie 40 tysięcy słów (co pozwala ją kwalifikować jako powieść). Daje to nieco ponad 150 stron w wydaniu Maga.

Poklatkowa rewolucja
Peter Watts
wyd. Mag, 2018
Sunflower Cycle, t. 1

Zwykle twórczość Wattsa jest bardzo mocno zakorzeniona w zdobytej przez ludzkość wiedzy. I choć w tym przypadku także mamy do czynienia z hard SF to jednak autor sam przyznaje, że z powodu tego, o jak odległej przyszłości pisze, nasza współczesna wiedza nie ma z tym wiele wspólnego. Wydaje mi się jednak, że tą warstwę „hard” widać choćby w samym stylu, ale jednocześnie jeśli ktoś nie ma specjalistycznej wiedzy to wydaje mi się, że, tak czy siak, samą książkę zrozumie. Bo w gruncie rzeczy, ona fabularnie zbyt trudna nie jest. Nic zresztą dziwnego, zważając na jej długość.

„Poklatkowa rewolucja” to po prostu ciekawy koncept. Bo choć to niby „zwykła” historia o rewolucji (jak sugeruje tytuł) to jednak jej bohaterzy mają utrudnione zadanie. Są wybudzani w wachtach, zawsze w tych samych grupach. Jeśli chcą cokolwiek zorganizować, muszą wykazać się dużą kreatywnością. Zwłaszcza że nowoczesny statek przecież jest wszędzie!

Nie powiem, ta historia mocno kojarzy mi się z fantastyką socjologiczną. Choć w tym przypadku „społeczeństwo” jest ograniczone do (dość licznej) załogi to samo założenie jest bardzo podobne: bohaterowie muszą poradzić sobie z reżimem. Tyle że w jeszcze mniej codziennych warunkach. Zwłaszcza że od rozpoczęcia misji minęły już miliony lat i z ludzkości mieszkającej na Ziemi prawdopodobnie niewiele już zostało.

To, co lubiłam w „Ślepowidzeniu” i to, co pojawia się tutaj, to fakt, że mimo naukowego podejścia, autor naprawdę nieźle buduje postacie. Chemia między nimi naprawdę dobrze gra. Są ludzcy, a ich interakcje naprawdę dobrze się obserwuje. Nie będę jednak udawać: mam słabość do relacji człowieka ze sztuczną inteligencją i ten motyw w przypadku tej książki również sprawił mi trochę radości.

Watts uchodzi raczej za trudnego pisarza. I choć przyznaje, że niekoniecznie jest świetnym twórcą na start z fantastyką naukową to mam wrażenie, że jest owiany złą sławą. Bo przecież „Poklatkowa rewolucja” wcale aż tak trudna nie jest. Owszem, trzeba się przy niej nieco skupić i ponad poetyckość języka stawia konkretne opisy i naukowe sformułowania, ale przy odrobinie chęci ze strony czytelnika zrozumienie tego nie powinno być większym problemem.


niedziela, 25 lipca 2021

Mery Majka: czy to aby na pewno debiut...?

Maria Majka pochodzi z niewielkiego miasta i ma jedno wielkie marzenie – chce zostać znaną piosenkarką. Wraz z grupą przyjaciół chodzi więc na lekcje śpiewu, aktorstwa i tańca. Stara się też chwytać wszystkie możliwe okazje, aby zdobyć choć odrobinę sławy.

 

W czasach mojej szkoły podstawowej miałam na swoich półkach kilka tytułów książek dla mojej grupy wiekowej. W większości przypadków były to opowieści o dziewczynkach z pasją, które dążą do swojego celu tak mocno, jak to tylko możliwe w ich wieku. „Mery Majka” Sylwii Lipki niezmiernie mi się z tymi opowieściami kojarzy. Czy jednak ta nowość na półkach księgarni jest warta tego, aby po nią sięgnąć, nie tylko w chwili, w której ktoś jest fanem autorki?

Sięgając po tę powieść nie miałam pojęcia, kim Sylwia Lipka jest. Nigdy nie interesowałam się jej osobą, nigdy nie trafiłam na jej kanał na Youtube. Podchodzę więc do tego tytułu tylko jako neutralny czytelnik, a sama autorka jest dla mnie po prostu początkującym pisarzem. I jako takowy – wypada raczej dość marnie.

Mery Majka
Sylwia Lipka
wyd. Insignis, 2021

„Mery Majka” jest napisana w sposób, z jakim się chyba jeszcze nigdy nie zetknęłam. Narracja prowadzona jest dwutorowo. Obydwie perspektywy należą do głównej bohaterki i obydwie są pierwszoosobowe. Z taką różnicą, że główna narracja to Majka z przyszłości, która już wie, co się wydarzy, a druga – to zapis z pamiętnika, opisowy, pozbawiony dialogów. To kompletnie zbędny zabieg, który książce w żaden sposób nie pomaga.

Po lekturze zapoznałam się z materiałem na temat książki na profilu Lipki i wynika z niego, że to autobiofikcja, w związku z czym wydarzenia z życia Majki w dużej mierze pokrywają się z jej własnymi przeżyciami. To oczywiście może być dużą zaletą. Jak rozumiem, autorka dobrze zna przemysł muzyczny, więc opowieść o tym, jak wygląda początek kariery młodej gwiazdy mógłby być czymś naprawdę ciekawym, a przy tym dość wiarygodnym.

Problem polega na tym, że autorka nie skupia się na jednym wydarzeniu z życia bohaterki, a na niespełna 300 stronach próbuje opowiedzieć sześć at z jej życia. To naprawdę nie jest dobry pomysł: wszystkie wydarzenia są potraktowane po macoszemu. Coś się niby dzieje, ale przygotowania bohaterki do tego są skrócone. Jej relacje z ludźmi wokół są spłycone, a między postaciami nie ma żadnej konkretnej chemii. Przez to historia może wybrzmiewać jako gonienie za lajkami i obserwatorami w sieci, a nie jako spełnienie faktycznego marzenia, chęć samorozwoju, poszukiwanie samej siebie w wieku dorastania. A przecież to ostatnie w powieściach dla młodzieży jest zwykle najważniejsze.

Zresztą, przez ten sam materiał promocyjny odnoszę wrażenie, że właściwie to nie Lipka napisała „Merry Majkę”. Redaktorka wypowiada się trochę tak, jakby dostała od autorki szkice, luźne myśli, rozpiskę wszystkiego, a następnie ułożyła z tego powieść. Nie wygląda mi to najlepiej, bo tak naprawdę nawet nie wiem, na ile oceniam w tym przypadku powieść debiutantki, a na ile rzemieślniczą pracę redaktora.

Choć to nie jest raczej dobra powieść to muszę przyznać, że „Mery Majkę” czyta się nomen omen dość szybko i płynnie. Jest lekka, napisana w mocno potocznym stylu. Odnoszę też wrażenie, że młodszej młodzieży, tak czy siak, może się spodobać. Zwłaszcza jeśli mówimy w tym przypadku o fankach Sylwii Lipki, które będą mogły spekulować, co naprawdę przeżyła ich ulubiona celebrytka, a co było tylko fikcją. Gdybym czytała tę książkę mając 10-12 lat pewnie nie narzekałabym na nią zbyt szczególnie.

Teraz jednak mogę tylko stwierdzić, że posiadanie barwnego życia w wieku dorastania to jednak ciut za mało, aby być w stanie na jego podstawie napisać porządną powieść dla młodzieży. „Mery Majka” nie wnosi nic ciekawego i traktowana tylko jako powieść (a nie debiut znanej osoby) jest po prostu nijaka. Być może lepiej stałoby się, gdyby Lipka skupiła się na jednej historii bohaterki albo stworzyła zbiór opowiadań, który łączyłby się w „drogę na szczyt” Majki. Ale w tej formie? To książka do przyjęcia dla dorastających dziewczynek, zwłaszcza fanek Lipki. Ale absolutnie niebędąca dobrą powieścią jako taką.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

czwartek, 22 lipca 2021

Openminder: ciekawy debiut, ale czy dobra powieść?


Po odkryciu nowej technologii, pozwalającej na kontrolę ludzkich negatywnych zachowań, wybuchła wojna. Świat podzielił się na pół. W tej lepszej – bogatszej i cywilizowanej – połowie mieszka Nikodem – wyjątkowo utalentowany uczeń, który wraz z innymi sobie podobnymi rozpoczyna szkolenie na kogoś, kto w przyszłości może stanąć na czele swoich ludzi.

 

Skoro „Trupokupców” Świerczek-Gryboś uznałam za ciekawą lekturę, postanowiłam dać szansę debiutowi autorki. „Openminder” brzmiał jednak początkowo dość „strasznie”. Druga powieść tej pisarki jest jednak dość specyficzna i kojarzy się raczej „ciężko”, a kojarząc jej estetykę, wydawało mi się, że debiut może być podobny, lecz gorszy, słabszy. Recenzje zresztą też niekoniecznie mnie uspokajały, bo wiele z nich tę powieść po prostu dość mocno krytykuje.

Openminder
Magdalena Świerczek-Gryboś
wyd. SQN, 2019

Dlatego pierwsze ok. 170 stron książki na nieco ponad 300 w sumie okazało się zaskakująco pozytywnym zaskoczeniem. Choć w tekście nie brakuje neologizmów, język wydał mi się zaskakująco przystępny, szczególnie że przecież w „Trupokupcach” potrafił być dość specyficzny, a co za tym idzie – bywał męczący. Debiut Świerczek-Gryboś jest zresztą książką kompletnie inną, niż jej druga powieść, mimo że w obydwu pojawia się postapokaliptyczny motyw oraz raczej dość gęsty klimat.

To, co jednak spodobało mi się szczególnie, ale jednocześnie dla wielu czytelników może być w tym przypadku wadą są… nawiązania. Dlatego, że choć estetykę z autorką mamy kompletnie inną to jednak – do pewnego stopnia znamy bardzo podobne dzieła kultury. Nawiązania do polskiej fantastyki socjologicznej z lat 80. XX wieku czasem wręcz bezpośrednio kojarzyły mi się z Markiem Oramusem czy Maciejem Parowskim. Nie brakuje tu nawiązań do tak znanych autorów, jak Lem czy Sapkowski, a że na temat anime mam przynajmniej podstawową wiedzę to i tu byłam w stanie te nawiązania wyłapać. To było dla mnie naprawdę niezmiernie miłe przeżycie, dlatego, że niełatwo jest znaleźć kogoś, kogo kręci zarówno starsza polska fantastyka, anime i popkultura w ogóle.

Pod kątem fabularnym sam początek jest dość ciekawy, ale raczej nie odbierałabym tej powieści jako ponadczasową historię, która ma podjąć dyskusję z jakimś problemem społecznym, bądź być krytyką obecnego systemu. Oczywiście pewnie i takie wątki da się tu znaleźć, ale dla mnie to jednak przede wszystkim zabawa i mieszanie motywów. Jednak kompletnie mi to nie przeszkadzało i mimo że nie przepadam ani za mechami, ani za „Neon Genesis Evanelion” (do którego wg. Pawła Majki autorka nawiązuje) to nie miałam zamiaru na to narzekać.

Gorzej zrobiło się później. Miałam wrażenie, że po połowie książki autorka zgubiła gdzieś rytm. Zaczyna się dziać dużo, a właściwie – zbyt dużo, przez co przynajmniej ja traciłam zainteresowanie historią, traciłam jej sens i nie miałam większej ochoty brnąć dalej. Na dodatek, nawiązując do fantastyki socjologicznej autorka sięga po brutalne motywy, które powinny szokować, ale mam wrażenie, że chwilami po prostu wypadają dość prostacko.

„Openminder” to na pewno ciekawy debiut. W twórczości Magdaleny Świerczek-Gryboś jest coś unikalnego. Jednocześnie czy jest to po prostu dobra powieść do „poczytania”? Wydaje mi się, że nie. Bo aby w pełni się w niej odnaleźć, dobrze byłoby znać przynajmniej kilka dzieł, z których autorka czerpie. Dlatego kompletnie nie dziwie się osobom, które przez tę powieść nie przebrnęły, albo które po prostu się w trakcie lektury nudziły. Przy tym nie da się ukryć, że mniejsza połowa powieści po prostu dużo słabsza. Ale jeśli ktoś z was ma ochotę – proszę bardzo, możecie próbować dać tej powieści szansę.


poniedziałek, 19 lipca 2021

Sinobrody: trauma i relacje międzyludzkie w (prawie) autobiografii

 

Rabo Karabekian, weteran wojenny oraz malarz ekspresjonista, zaprzestał swojej pracy zawodowej. Żyje samotnie w domu wraz z kucharką i jej nastoletnią córką. Podczas spaceru po plaży wpada jednak na pewną kobietę, która namawia go do napisania autobiografii. Nowo poznana Circe Berman bardzo chce poznać wielki sekret Rabo, który ten ukrywa przed światem: co znajduje się w jego zamkniętej na cztery spusty stodole?

 

Kurt Vonnegut z jednej strony kusił mnie już od dłuższego czasu, z drugiej zaś – klasyk amerykańskiej kultury brzmiał niczym szkolna lektura, po którą człowiek nie ma ochoty sięgnąć, mimo że powinien. W moje ręce wpadł zakupiony dość spontanicznie „Sinobrody” – książka udająca autobiografię fikcyjnego malarza, nawiązująca do tytułowej, baśniowej postaci.

Sinobrody
Kurt Vonnegut
wyd. Zysk i s-ka, 2020

Jak wielkim moim zdziwieniem było, gdy odkryłam, że… to naprawdę przyjemna w lekturze książka. Pierwszoosobowa narracja prowadzona jest trochę w formie „zagadki” – bohater stopniowo otwiera się w swoim pisanym tekście, mówiąc coraz więcej o sobie, swojej przeszłości i teraźniejszości. Jednocześnie tekst zapisany jest w krótkich fragmentach, w których przeplatają się różne linie czasowe.

Przez to tekst wypada naprawdę naturalnie i dość skutecznie udaje pamiętnik człowieka niekoniecznie bardzo wprawionego w pisanie powieści jako takiej. Niemniej, nie ulega wątpliwości, że Vonnegut to prawdziwy mistrz pióra. Mimo skoków w czasie prowadzi czytelnika przez całość naprawdę płynnie. Na dodatek – co chyba najbardziej mnie zaskoczyło – nie brakuje mu poczucia humoru.

W książce Vonnegut sięga po dość trudne tematy. Rabo jest z pochodzenia Ormianinem. Jego rodzice w młodości przeżyli olbrzymią tragedię, on sam również nie miał zbyt szczęśliwego dzieciństwa. Nie łatwo było mu się wybić i spełniać swoje pasje jako malarz i rzadko wpadał na dobrych ludzi. Całe 8 lat swojego życia spędził w wojsku, w czasach II wojny światowej. Autor wykorzystuje te przeżycia swojego bohatera, poddając analizie różne rodzaje ludzkich relacji, czy traumę.

Nie da się jednak ukryć, że fabuła jako taka odkrywa w tej historii drugorzędne znaczenie. Istotniejsze są w moim odczuciu błyskotliwe przemyślenia. Obstawiam także, że roi się tu też do nawiązań do faktycznych twórców ekspresjonizmu (Rabo i wiele innych postaci w książce to bohaterowie fikcyjne), ale przyznaję – o malarstwie wiem nic, więc w tym względzie niewiele było mi dane wynieść. A ja mimo wszystko jestem raczej czytelnikiem literatury gatunkowej, nie „pięknej”, zaś z tą historią nie byłam w stanie się wystarczająco utożsamić, aby przepaść na dobre.

Nie będę jednak oszukiwać – styl Vonneguta jest naprawdę bardzo dobry i chętnie sięgnę po inne jego dzieła. „Sinobrody” to kawał dobrej literatury, tylko po prostu nie do końca dla mnie. Cieszę się, że ją mam i cieszę się, że mogłam ją poznać, bo to tytuł, który świetnie pokazuje, jak w intrygujący sposób można przedstawić bohatera oraz wprowadzić czytelnika w jego opowieść.


sobota, 17 lipca 2021

Kulawe konie: Sensowna sensacja, średnia książka o szpiegach

Gdy jesteś szpiegiem, wystarczy niewielki błąd, aby skutki były katastrofalne. Dlatego każdy takowy kończy wysłaniem niekompetentnego pracownika do Slough House – budynku, w którym pracują najniżej podstawione osoby, zajmujące się przede wszystkim pracą papierową. River nie ma jeszcze trzydziestu lat, ale przez swoją pomyłkę w trakcie testów, traci szansę na karierę. Ale szpieg przecież dalej pozostaje szpiegiem, nawet jeśli zmienia się w kulawego konia.

 

Mam na swoim koncie setki przeczytanych książek, ale do tej pory nie było wśród nich żadnej, która traktowałaby głównie o szpiegach. Dlatego „Kulawe konie” Micka Herrona wydały mi się co najmniej interesującą propozycją. Nie nazwałabym się może największą fanką Jamesa Bonda, ale jest coś klimatycznego w brytyjskich szpiegach. Poza tym skoro czysty thriller nie do końca mi odpowiada to pomyślałam, że być może książka będąca raczej sensacją będzie czymś dla mnie?

Kulawe konie
Mick Herron
wyd. Insignis, 2021
Slugh House, t. 1
I właściwie – nie ma co kryć – wyszło jak zwykle w takim przypadku, jeśli chodzi o moje odbieranie literatury. „Kulawe konie” są w porządku. Poprawnie napisane, raczej niezbyt problemowe technicznie, ale nie wywołały we mnie większych emocji.

Bez wątpienia nie pomógł tu początek książki. Sam wstęp jest naprawdę niezły. Nie dość, że to właśnie do niego kolorystycznie nawiązuje okładka (świetny pomysł!) to jeszcze ma w sobie prosty, pozornie oczywisty, ale przy tym kreatywny i wiarygodny koncept. Problem robi się zaraz za nim, gdy narrator próbuje przedstawić czytelnikowi wszystkie tytułowe kulawe konie. Co prawda to River pozostaje głównym bohaterem, ale jednak książka bazuje na grupie bohaterów, a Herron wprowadza ich w tak prosty i toporny sposób, jak tylko może.

Jak to robi? Po prostu zmienia perspektywę. W środku rozdziału, bez konkretnego powodu, czy sygnału, że zaraz to zrobi. Ot, najpierw główny bohater opowiada o swojej przeszłości, potem chwilę ma jego koleżanka, następnie kolega… Koniec końców, wszystkie postacie zlewają się ze sobą i nie wywołują większych emocji. Ta ekspozycja nie jest tragicznie przedstawiona i ma sens w kontekście historii, ale bez problemu można byłoby to zrobić ciekawiej, zgrabniej i klarowniej.

Dopiero po liczącym ok. 100 stron wstępie, przechodzimy do głównej akcji. Ta rozplanowana jest po prostu poprawnie. Nie jest to najbardziej skomplikowana czy zaskakująca fabuła, a nieco oczytany czytelnik szybko zrozumie, o co w tym wszystkim chodzi, ale całokształt jakoś trzyma się kupy i właściwie nie mam mu wiele do zarzucenia.

Problemem, niestety, jest dla mnie styl książki Herrona. A właściwie styl jej tłumaczenia. Jestem rozpieszczonym przez polskich autorów czytelnikiem i uwielbiam, gdy język ma w sobie coś wciągającego i charakterystycznego. Niestety, w przypadku tłumaczeń, zwłaszcza niefantastycznych (w których realizm jednak ogranicza twórcę) ta specyfika po prostu zanika. Być może oryginalny język Herrona jest fascynujący, może jest w nim brytyjski klimat (sugerują to niektóre nawiązania) – ale tłumaczenie po prostu to zabija. Niszczy. Daje kolejną, zwyczajną pod kątem stylu wydmuszkę. Oczywiście to da się czytać i to nawet całkiem sprawnie, a osoby skupiające się tylko na literaturze zagranicznej pewnie nawet nie zwrócą na to uwagi, ale cóż, jestem rozpieszczona i dlatego od książki jednak chcę czegoś więcej.

Wydaje mi się też, że ta książka po prostu trochę rozminęła się z moimi oczekiwaniami. Pomysł na wykorzystanie „potępionych” szpiegów nie jest zły, ale też daleko mu do oryginalności. Fabuła z kolei, choć poprawnie rozplanowana, jednak bardziej przypomina średniej klasy kryminał/sensacje, niż powieść szpiegowską. Więcej knucia i intryg jest choćby w „Grze o tron” Martina, a to przecież zaledwie początek cyklu, który jest tym naszpikowany. Tutaj to nie wybrzmiało dostatecznie, a historia raczej przypomina gonitwę za uciekinierem, niż coś, co dzieje się w ciszy, poza prawem, w spektakularny sposób dokonując istotnych dla całego kraju zmian.

„Kulawe konie” są porządnie warsztatową książką. Kto wie, być może nawet skuszę się na kolejny tom, aby sobie nieco urozmaicić czytane lektury? Nie zmienia to faktu, że chciałabym czegoś nieco lepszego. Ale to jestem ja – marudny czytelnik (przede wszystkim) polskiej fantastyki, który chce od autorów tylko więcej i lepiej. Osoba, która po prostu chce przeczytać coś rozrywkowego powinna być zadowolona z lektury.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

środa, 14 lipca 2021

Denat wieczorową porą: bardziej obyczaj, niż kryminał Christie

 

Maria Garstka dostaje zaproszenie na tajemnicze przyjęcie. Wybiera się na nie wraz z przyjaciółką, Anielą. Nie spodziewa się, że wydarzenie będzie czymś więcej, niż tylko dobrą zabawą z wymyśloną przez organizatora zagadką.

 

Po naprawdę kiepskim „Martwym sezonie” byłam przekonana, że do cyklu o rodzinie Garstek Jadowskiej już nie powrócę. Obyczajowość, brak konkretnej linii fabularnej i wplecione w powieść moralizatorskie wykłady naprawdę nie były niczym przyjemnym. Ale nadarzyła się okazja, zaś „Denat wieczorową porą” miał być ostatnim tomem z cyklu, na dodatek podobno zdecydowanie innym, niż dwie poprzednie książki. A że to lekkie „czytadła”, które można bez problemu przeczytać w jeden lub dwa dłuższe wieczory, postanowiłam spróbować.

Denat wieczorową porą
Aneta Jadowska,
Wyd. SQN, 2021
Garstka z Ustki, t. 3

Sama autorka określa „Denata wieczorową porą” jako mistery czerpiące z powieści Aghaty Christie, okraszone humorem jakiejś polskiej twórczyni, której szczerze mówiąc nie kojarzę. Nie ma się czemu dziwić – w końcu raczej interesuje się fantastyką, a nie kryminałem. Niemniej, nie da się ukryć, że inspiracja zamkniętą przestrzenią typową dla tej klasycznej pisarki kryminału jak najbardziej w najnowszej powieści Jadowskiej występuje. Czy to jest jednak udane połączenie?

Zacznijmy może od tego, że „Denat wieczorową porą” jest lepszy, niż „Martwy sezon”, głównie dlatego, że po pierwsze, zawiera jednak jakąś fabułę, a po drugie – ogranicza moralizatorski ton. On tutaj jak najbardziej gdzieś tam się przewija, szczególnie jeśli chodzi o przemoc wobec kobiet, ale nie jest aż tak nachalny jak poprzednio. Muszę jednak zwrócić uwagę na to, że właśnie kwestia owej przemocy jest w tym cyklu bezustannie obecna i bezustannie podkreślana. Rozumiem, że taki był zamysł, ale ponieważ nie jest to w żaden sposób błyskotliwie rozpisane to na etapie trzeciej części jest już po prostu nużące, mimo istotności samego problemu.

Chciałabym, aby to był jedyny problem powieści, ale niestety – nie jest. Nie da się ukryć, że w tym tomie fabuły jest więcej, niż poprzednio, ale to nie oznacza, że jest jej „wystarczająco”. Jeśli przy książce mającej 300 stron pierwsza setka jest typowo obyczajowa to trudno mówić o tym, że mamy do czynienia z typowo kryminalną opowieścią. W końcu na początku obserwujemy głównie typowo kobiece rozmowy, problemy związane z ewentualnym zajściem w ciąże, obserwujemy rozważania na temat wpływu garnków na ludzkość… Ponadto, nawet gdy już zagadka rozpoczyna się na dobre, ta obyczajowość jest w historii dalej dość mocno wyczuwalna.

Kolejnym problemem jest – przynajmniej dla mnie – styl Jadowskiej. Aby tego typu opowieść odpowiednio działała, musi być napisana w klimatyczny sposób. To jest ta rzecz, która wciąga i sprawia, że czytelnik chce rozwiązać zagadkę. Niestety, w tym przypadku dostajemy słodko-uroczą narrację, która próbuje być śmieszna i zdaje się traktować całą opowieść (w której przecież pojawia się trup!) bardzo lekko. Ale jednocześnie przynajmniej mnie próby komediowe Jadowskiej kompletnie nie bawią, zaś niektóre sceny i wybory bohaterów raczej wzbudzają zażenowanie. Jakby tego było mało, ta ilość słodyczy chyba po prostu trochę mnie przerosła.

Rozwiązanie zagadki też nie wypada spektakularnie. Właściwie mam wrażenie, że Jadowska nie do końca sobie z tym po prostu radzi. „Morderca” zbyt szybko się ujawnia, a tropy są bardzo toporne. Zresztą, mam wrażenie, że czasem w przypadku tego cyklu po prostu czytelnik jest traktowany, jakby nie był inteligentnym, myślącym człowiekiem. Wszystko jest podawane na tacy i to w stosunkowo prostacki sposób.

„Denat wieczorową porą” jest dla mnie książką podobną do „Bandy szalonych obozowiczów” Krasowskiej. Także jest lekki, obiektywnie raczej przyjemny w odbiorze, ale przy tym mocno obyczajowy i w gruncie rzeczy niewiele wnoszący. Osoby, które szukają typowego „odmóżdżenia” (np. po ciężkim dniu pracy), albo po prostu lubią przesłodzone historie, czy też mają słabość do Ustki/Garstek – pewnie będą się w trakcie lektury dobrze bawić. I fajnie – w końcu o to w literaturze chodzi. Dla mnie ta powieść to niestety zbyt mało we właściwie każdym względzie, abym czuła się lekturą usatysfakcjonowana.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 11 lipca 2021

Diabeł w maszynie: Doyle w fantastycznym wydaniu?


Domenic Jordan jeszcze nie do końca pogodził się ze stratą bliskiej sobie osoby, a już stoją przed nim kolejne zagadki, które musi rozwiązać. Zarówno te magiczne, jak i zwyczajne, ludzkie. W końcu czasem najgorsze demony tkwią w człowieku, nie w potworach z innych wymiarów.

 

„Diabeł w maszynie” jest trzecim i przynajmniej na razie ostatnim tomem z cyklu Anny Kańtoch o Domenicu Jordanie. I choć początek opowieści o tym bohaterze nie był szczególnie porywający, to dwa kolejne tomy są kawałkiem naprawdę bardzo dobrej fantastyki z mocnymi, kryminalnymi akcentami.

Diabeł w maszynie
Anna Kańtoch
wyd. Powergraph, 2019
Domenic Jordan, t. 3

O ile w tomie drugim autorka skupiała się mocno na samym Domenicu i jego charakterystycznych cechach to w ostatniej części skupia się już na zagadce. I w tej części fakt, że mamy do czynienia z opowiadaniami coraz bardziej się zaciera. Choć każdy „rozdział” to odrębna sprawa, pewne elementy się przenikają i łączą. Aby znaleźć pełną odpowiedź na pytania nawet z poprzednich tomów, trzeba po prostu przeczytać całość. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że właściwe „Diabeł w maszynie” najzwyczajniej w świecie jest powieścią, jednak taką, która udaje krótszą formę.

Kańtoch bawi się typowymi dla kryminałów motywami, jednak w dalszym ciągu jest tu jednak raczej jak Doyle, a nie Christie. To bohater oraz sposób narracji w dużej mierze „sprzedaje” te opowieści, choć nie będę ukrywać – do samej fabuły historii też raczej wielkich zarzutów nie mam. Opowiadania mają dobre puenty, są fajnymi miniaturami w ramach większej całości, a przy okazji nie sprawiają wrażenia jedynie czystej rozrywki. Mają w sobie typową dla Kańtoch klasę.

Ta autorka ma w swoim stylu coś pociągającego. Jej tekstu czyta się doskonale. Wciągają i chcą być czytane (naprawdę, kończąc książkę miałam zamiar przeczytać 5 stron… a przeczytałam wszystkie pozostałe 100). Ale jednocześnie nie brakuje u niej ani dobrego spojrzenia we wnętrze bohatera, analizy otaczającego Jordana społeczeństwa, bystrych spostrzeżeń, ładnych metafor. Przez to opisywany świat z jednej strony jest całkiem wiarygodny, a postacie pełnokrwiste. Z drugiej zaś opowieści mają w sobie pewną baśniowość, nawet jeśli nie ma w nich zbyt wiele magii.

Jedyny większy problem, jaki zaczęłam zauważać, tyczy się kreacji świata przedstawionego. Mimo wszystko te realia są trochę… niejasne. Rzecz dzieje się w Europie, ale przy tym – zdaje mi się – w jakimś fikcyjnym państwie. Niby tu jest magia – ale nie jest właściwie do końca sprecyzowana. To znaczy, rozumiem, że taki był pomysł i że magiczne moce są tu raczej stworzone w bardzo „miękki” sposób, ale brak odpowiedniego zdefiniowania ich może nieco przeszkadzać, gdy to one są głównym rozwiązaniem przedstawionej w tekście zagadki.

Aby już więcej nie narzekać, muszę dodać, że ten ostatni tom naprawdę dobrze spina całość. Choć z radością przygarnęłabym więcej opowieści o Domenicu to jednocześnie te trzy książki stanowią spójną, zamkniętą całość. Więcej tu po prostu nie potrzeba, a jeśli chciałabym czegoś od Kańtoch związanego z jej detektywem to chyba wolałabym, by przepisała tom pierwszy tak, by dorównywał jakościom kolejnym. Ale z drugiej strony, to debiut. Niech będzie, jaki jest; przynajmniej dobrze świadczy o autorce, bo dzięki niemu widać, jak bardzo się rozwinęła w trakcie swojej pisarskiej kariery.

Rzecz jasna „Diabeł w maszynie” to nie są „Przedksiężycowi”. To znacznie łatwiejsza opowieść, zarówno jeśli chodzi o sam koncept, czy kreacje świata. Ale o ile klasyczny kryminał potrafi mnie nużyć, o tyle wmieszanie go do fantastyki, wraz ze świetnym bohaterem, to jest coś, czego chce. Zwłaszcza gdy robione jest tak, jak w tym przypadku.


czwartek, 8 lipca 2021

Banda szalonych obozowiczów: typowa powieść dla młodszych nastolatków


Danny spędził ostatnie pół roku na Saharze, z dala od swojej dziewczyny i z ograniczonym dostępem do prądu. Dlatego gdy zbliżają się wakacje, jego rodzice postanawiają wysłać go na obóz do USA. Tam wraz z przyjaciółmi odkrywa, że na wyznaczonym im terenie dzieje się coś nietypowego. Czyżby to był duch?


Gdy w moje ręce trafiła „Banda niematerialnych szaleńców” byłam zaskoczona tym, jak porządnie napisana jest książka Marii Krasowskiej. Kojarząc ją odrobinkę z sieci, nie spodziewałam się, że stworzy tak konkretnie rozpisaną powieść dla młodszej młodzieży. Nie był to w żadnym razie tytuł ponadczasowy czy w jakikolwiek sposób wyjątkowy, ale bez wątpienia była to po prostu przyjemna rozrywka, którą spokojnie mogłam polecać młodszym czytelnikom. Dlatego drugi tom z cyklu, czyli „Bandę szalonych obozowiczów” także postanowiłam sprawdzić.

Banda szalonych obozowiczów
Maria Krasowska
wyd. SQN, 2021
Cykl Danny Moon, t. 2

Odnoszę wrażenie, że właściwie obydwie te książki są napisane na bardzo podobnym poziomie. Być może jedynie tutaj jest nieco mniej magii jako takiej. Pierwsza połowa tejże „Bandy…” to właściwie opis codzienności bohaterów, którzy cieszą się latem. Biorą udział w różnych aktywnościach, zajmują domki na obozie, kłócą się, robią sobie psikusy – ot, wakacyjna sielanka, w którą wielu młodszych czytelników właściwie od razu wsiąknie. Przyznaję jednak – dla mnie to jednak było trochę za mało. Nie do końca interesują mnie takie perypetie, ale nie ma się co oszukiwać, nie ja jestem targetem tej powieści.

Gdy zaczyna się już akcja, to jak w takich książkach często bywa – trwa już do końca. Jest dość schematycznie i przewidywalne, choć podoba mi się to, że autorka postanowiła odwrócić sytuację z domu pierwszego. Tam „bandą” byli nieumarli, tutaj nacisk położony jest raczej na dzieciaki. Przy tym nie jestem w stanie powiedzieć, która z tych dwóch książek jest lepsza. Mam wrażenie, że przy pierwszej części bawiłam się lepiej, ale mogło to po prostu wynikać z momentu, w którym się za nią zabrałam albo może z bardziej dopasowanym do mnie tematem.

Styl Krasowskiej, jak na powieść dla młodzieży, jest po prostu w porządku. Lekki, może czasem nieco infantylny, ale nie rażąco.  Książkę czyta się płynnie, choć przyznaję, że prolog osadzony w XVII wieku jest napisany kompletnie antyklimatycznie. Stylem nie różni się wcale od pozostałej części powieści, postacie tam występujące zachowują się i myślą zupełnie współcześnie, a ja akurat chwilę przed przeczytaniem go skończyłam świetną „Krawędź czasu” Piskorskiego, więc przeskok z mocno stylizowanej powieści do napisanej w sposób aż tak prosty był dość miażdżący. Ale to książka dla młodzieży – ona tama ma po prostu być.

Właściwie to, co zmieniłabym chyba w fabule to pobawiłabym się z samym prologiem. Moim zdaniem zdradza on czytelnikowi zbyt dużo na zbyt wczesnym etapie. Swobodnie mógłby funkcjonować np. jako miniwątek pojawiający się co kilka rozdziałów.

„Banda szalonych obozowiczów” to kolejna porządna powieść dla młodzieży Krasowskiej. Nie wybitna, bardzo mocno klasyczna i sięgająca po znane tropy, ale taka, przy której młodszy czytelnik powinien dobrze się bawić. Nie jest przy tym przesycona romansem, ma lekki, wakacyjny klimat i – co też istotne – zdaje się nie być szkodliwa. Polecam, jeśli szukacie czegoś takiego dla siebie bądź na prezent dla kogoś bliskiego, aczkolwiek sama do tej konkretnej historii prawie na pewno nie wrócę.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

wtorek, 6 lipca 2021

Krawędź czasu: unikalny pomysł Piskorskiego

 

Maksym trafia do świata obok – nieznanej sobie dzielnicy miasta, która od XIX wieku zapętlona jest w jednym, konkretnym momencie. Jest jednym z niewielu, którzy potrafią się z niego wyrwać. Gdy trafia do władającej dzielnicą księżnej, zostaje poproszony o pomoc w pozbyciu się niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża.

 

Krzysztof Piskorski nie bez powodu jest znany jako twórca fantastycznych światów. Nie tylko swego czasu prowadził na ten temat prelekcje, czy pisał artykuły do „Nowej fantastyki”, ale też stworzył kilka ciekawych konceptów. Zaczynając klasycznym, ale konkretnym high fantasy, jakim były „Opowiesci piasków”, następnie zaczął swoje eksperymenty. „Krawędź czasu”, wydana w 2011 roku, obecnie jest książką trudno dostępną, ale jednocześnie – bez wątpienia pokazującą, jak oryginalnym twórcą na polskim rynku jest tenże autor.

Krawędź czasu
Krzysztof Piskorski
wyd. Runa, 2011

Podobnie jak „Zadra” czy „Czterdzieści i cztery”, „Krawędź czasu” jest utrzymana w steampunkowej stylistyce. Kluczowe jest jednak to, że Piskorski wykorzystuje właśnie ową stylistykę, a nie steampunk jako steampunk. Sięga do XIX wieku, tworzy estetykę tamtych czasów, ale pary jako pary zbyt wiele tu nie ma, bo też nie zawsze w tym nurcie o to chodzi. Autor miesza przy tym kabałę, magię, sięga do baśni i tworzy powieść z pogranicza fantastycznych podgatunków, choć chyba gdybym musiała ją zakwalifikować, uznałabym, że jednak mamy do czynienia z fantasy.

To nie jest powieść, która stoi bohaterem czy fabułą samą w sobie. Nie mam tu wprawdzie nic do zarzucenia, ale w tym przypadku istotniejszy jest sam koncept związany z zabawą z czasoprzestrzenią.  Przyznaję, zwykle motywu podróży w czasie nie lubię, a przynajmniej nie w chwili, w której jest wykorzystywany w „klasyczny” sposób, związany z konkretnymi przeskokami w czasoprzestrzeni. Tu jednak pomysł Piskorskiego jest najzwyczajniej w świecie po prostu intrygujący i ciekawy.

Przyznać jednak muszę, że potrzebowałam dłuższej chwili, aby wskoczyć do tego świata i „zaczaić”, o co autorowi chodziło. Bo całość zaczyna się stosunkowo baśniowo, nieco dziwnie i niepokojąco. Czytelnik, który o książce wcześniej nie słyszał i być może sięgnął po nią tylko przez wzgląd na okładkę, czy tytuł, może czuć się nią wręcz zszokowany czy nieco zniesmaczony. Ten pomysł, by zaczął działać, potrzebuje trochę czasu. Dlatego nawet jeśli ta historia nie wciąga od pierwszej strony – polecam dać jej chwilę. Może dwie. A może nawet czas mniej więcej do połowy powieści, bo prawdziwa zabawa w jej przypadku zaczyna się, gdy wszystko zaczyna wskakiwać na swoje miejsce.

Muszę wspomnieć też o stylu oraz o masie pracy, jaką Piskorski musiał w tę historię włożyć. Język, jakim się posługuje, zdaje się być „w sam raz”. Jest odpowiednio stylizowany, ma dobry klimat. Jest w miarę przystępny, ale nie brakuje w nim inteligentnych czy czasem wręcz poetyckich zwrotów, stwierdzeń, metafor. Ponadto napisanie takiej książki wymaga wiedzy, i to nie tylko z samej XIX-wiecznej polski, ale również z judaistycznych wierzeń, których – przyznaję – przed lekturą w tej powieści w ogóle się nie spodziewałam.

Znam trochę polskiej fantastyki i muszę przyznać, że to dość unikatowa powieść. Steampunku nie mamy zbyt wiele. Podróży w czasie, i to dobrze rozpisanych – również nie. Nawiązań do żydowskiej kultury, która przecież jest szalenie ciekawa także brakuje. Tą powieścią Piskorski wypełnił pewną lukę wśród polskiej literatury, a przecież o to części chodzi. Fantastyka ma nie tylko bawić samą historią, ale także zachwycać kreatywnymi pomysłami. „Krawędź czasu” jest zaś po prostu dość konkretnym pomysłem, który został zamknięty w sensownie dopasowanej fabularnie powieści.

Dobrze wiem, że czytelnik szukający zwykłej i rozrywkowej fantastyki może się od niej odbić. „Krawędź czasu” wymaga jednak odrobiny cierpliwości i kredytu zaufania, a także chęci poznania czegoś ponad kompletnie klasyczną opowieść. Ale nie zmienia to faktu, że chciałabym jej wznowienia. Bo szkoda, że tak dobra rzecz jest obecnie zapomniana i trudno dostępna.


sobota, 3 lipca 2021

Kobieca proza SF w Polsce: próbuję zrecenzować pracę badawczą, ale nie umiem

 

Szczerze mówiąc, nie jestem przekonana, czy powinnam o tej książce w ogóle pisać i w ogóle podejmować się próby jej „recenzji”, ale wydaje mi się, że tak czy siak, warto po prostu dać znać o tym, że istnieje i ewentualnie – poddać się pewnej polemice. Dlatego że to w gruncie rzeczy praca (popularno?)naukowa i nie oszukujmy się, tak naprawdę moja „recenzja” będzie w tym przypadku jeszcze mniej profesjonalna, niż jest zwykle. W końcu specjalizacja w literaturze fantastycznej nie od razu oznacza, że znać się będę na książkach omawiających gatunek. No ale kto, jeśli nie ja?

Kobieca proza science ficion w Polsce. Teoria trzech kręgów
Maria Głowacka
wyd. Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, 2018

Chodzi tutaj – jak pewnie dobrze widzicie – o „Kobiecą prozę science fiction w Polsce. Teorie trzech kręgów” Marii Głowackiej. To książka wydana przez Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego i jeśli chcecie ją znaleźć, znajdziecie ją właśnie na stronie wydawcy. Ja sama kupiłam ją przez wzgląd na moją pracę magisterską i od razu przyznam – tak, była w tym względzie przydatna. Dlatego jeśli piszecie cokolwiek związanego z kobiecą prozą, czy polską fantastyką (głównie z lat 80. XX w.) ta pozycja może się Wam po prostu przydać.

Ale co to właściwie jest za książka? Głowacka bada problem niewielkiej liczby pisarek SF w Polsce. Jak zauważa, o ile współczesne fantasy jest dość popularne wśród autorek, o tyle drugi z głównych podgatunków fantastyki już nie. Szczególnie jeśli mowa o latach 80.  I fakt, z tym trudno się nie zgodzić. Nawet ja, jako osoba która trochę w tym temacie grzebie, znam z tamtego okresu co najwyżej pojedyncze autorki fantasy. Głowacka jednak podaje kilka autorek SF z tamtego okresu. I tu pojawia się mój problem z oceną tej pracy. Autorka skupia się właśnie na latach 80., podając ówczesne problemy i skandale, a ja osobiście… kompletnie nie znam osób, o których ona pisze, przynajmniej jeśli o pisarki właśnie chodzi. Dlatego w tej chwili nie mam narzędzi, by móc obiektywnie ocenić przeprowadzane przez Głowacka analizy.

Autorka w pierwszej części często wspomina np. o mężczyznach trzymających ze sobą „sztamę” i nie wpuszczających kobiet do swojego grona, akceptujących przy tym tylko te panie, które wpasowały się w ich styl bycia. Z jednej strony być może faktycznie tak było. Męskie grono, często pijane w trakcie konwentów, nie zawsze musiało pragnąć kobiecego towarzystwa lub też było względem płci pięknej natarczywe/niemiłe. Nie ma co się oszukiwać, tak bywa.

Z drugiej strony, zdarzało mi się w takich męskich środowiskach bywać… i zawsze byłam w nich mile przyjmowana. Oczywiście, być może te 40 lat temu sytuacja wyglądała nieco inaczej, ale przecież chyba jako ludzie nie zmieniliśmy się aż tak? Poza tym chyba warto zauważyć, że nawet dziś nowa osoba wchodząca do grona zgranych ze sobą ludzi musi dopasować się do zasad grupy. Inaczej nie będzie w niej lubiana. To też wydaje mi się dość normalne? Z tego względu uwagi Głowackiej wydały mi się często dość jednostronne oraz – najzwyczajniej w świecie – niezbyt empatyczne. Bo choć rozumiem, że jakiś problem pewnie był to wydaje mi się, że może autorka nie wzięła pod uwagę wszystkich czynników związanych z tym, czemu kobiety SF piszą rzadziej (np. mogą pisać rzadziej, bo STATYSTYCZNIE rzadziej mają ścisły umysł, a ten gatunek fantastyki tego, na Merlina, wymaga. Ja mocnego SF nie planuje pisać, bo po prostu NIE UMIEM, nie znam się na technikaliach).

Rzecz jasna w książce nie mogło zabraknąć też postaci Macieja Parowskiego i konfliktów z nim związanych, a tak się składa, że o tej wielkiej osobistości dla polskiej fantastyki trochę wiem. Głowacka przywołuje konflikt z jedną z autorek, zauważając, że mimo mijającego czasu, redaktor wcale nie załagodził sporu z nią. Dlaczego? Dlatego że w swojej książce z 2017 roku podkreślał, że choć pomylił się co do Anny Brzezińskiej (z którą też miał olbrzymi konflikt) to druga pisarka nic ważnego po swoim tekście już nie napisała. Badaczka wydaje się być poirytowana faktem, że Parowski stwierdził fakt. A właśnie to zrobił: STWIERDZIŁ FAKT. Nie napisała nic, co by mu się podobało. Więc czemu ma ją lubić i chwalić po latach?

Miałam tę przyjemność, że redaktora mogłam spotkać i mogłam z nim porozmawiać. Nie chcę mówić, że zawsze był osobą sprawiedliwą, że nie popełniał błędów, że czasem nie zdarzyło mu się postąpić źle. Ale wydaje mi się, że gdyby nie lubił kobiet (co zdaje mu się Głowacka zarzucać) to mnie (osobę, dla której mógłby być dziadkiem) tym bardziej traktowałby z góry. A kompletnie nie traktował. Dlatego nie umiem się pozbyć wrażenia, że badaczka jest w tym przypadku bardzo stronnicza, a NIE POWINNA taka być, jako osoba pisząca pracę naukową.

Pod koniec pracy można znaleźć ankietę na pięciu niby-anonimowych współczesnych pisarkach SF, choć tu warto zauważyć, że faktycznie mamy tak mało pisarek tego gatunku, że osoba „siedząca” w fandomie raczej domyśli się, która z ankietowanych to jaka pisarka, przynajmniej częściowo. Sama Głowacka zauważa, że to zbyt mała pula osób, by móc wysnuć jakiekolwiek większe wnioski, nie wnosi to w sumie zbyt wiele, ale może dać pewną perspektywę. I właściwie tu chyba nie ma co dodawać.

Mogłabym oczywiście przytaczać więcej rzeczy, z którymi mam problem, jeśli chodzi o tę pracę, ale po prostu… nie chce. Nie czuje potrzeby. Podsumowując, wydaje mi się, że Głowacka wzięła się za analizę ciekawego problemu, bo właściwie czemu by o takich rzeczach nie mówić, ale jednocześnie odnoszę wrażenie, że przelała w te badanie za dużo samej siebie. Zbyt wiele swoich poglądów, zbyt wiele swoich myśli, bez oddzielania ich od części badawczej. Chociaż kto wie, może to ja się nie znam i się mylę? W końcu żaden ze mnie profesjonalny badacz, a jak wspominałam, lwiej części autorek nawet nie kojarzę. Ale tak czy siak, naprawdę jestem przekonana, że o takich pracach warto mówić.

Nomida zaczarowane-szablony