niedziela, 27 lutego 2022

Straszliwe Młode Damy: nostalgicznie, poetycko i... nie do końca dla mnie



Niekoniecznie typowa fantastyka, na dodatek stworzona przez nieznaną mi autorkę to coś, co po prostu musiałam sprawdzić. Zwłaszcza że o opowiadaniach ze zbioru „Straszliwe młode damy i inne osobliwe historie” słyszałam same pozytywne opinie. Nie przewidziałam jednego: to realizm magiczny.

Teksty stworzone przez Kelly Barnhill są jednocześnie bardzo od siebie różne i bardzo do siebie podobne. Autorka z jednej strony eksperymentuje z formą, ale z drugiej właściwie wszystkie opowiadania stawiają właśnie raczej na ową formę, a nie na samą opowieść, są ślicznie poetyckie i mają nostalgiczno-baśnowy klimat. To sprawia, że przynajmniej teoretycznie powinny mi się spodobać. Bo o ile nie lubię książek smutnych w ponury sposób, to nostalgia jest już czymś, co po prostu zazwyczaj mi się podoba.

Straszliwe Młode Damy
Kelly Barnhill
wyd. Literackie, 2022

Z tym że taka ilość realizmu magicznego już mnie po prostu przerasta. Czytając te opowiadania, miałam wrażenie, że rozmijam się z wrażliwością Barnhill o jeden krok. Że czasem kilka drobnych zmian sprawiłoby, że te opowieści byłyby czymś naprawdę dla mnie. Niestety, muszę się chyba pogodzić z tym, że w tym przypadku po prostu pomiędzy mną a autorem nie do końca zagrało. Zdarza się – w końcu nie wszystko jest dla wszystkich. 

Ten zbiór zawiera dziewięć tekstów, w tym jedną mikropowieść. I przyznaję, że większość z nich, włącznie z ostatnim, trochę zlewają mi się w jedno. Tak naprawdę moją uwagę zwróciły trzy i te teksty uważam za naprawdę dobre. 

Pierwszym jest tekst otwierający zbiór, czyli „Pani Sorensen i Sasquatch”. To opowieść traktująca o pewnej młodej wdowie, która była dotychczas w szczęśliwym związku, z człowiekiem, którego naprawdę kochała. I która dla swojego męża przytłumiła część ze swoich umiejętności. Brakowało mi w tym tekście mocniejszego zakończenia, ale jest smutne i urokliwe, dlatego dla samego klimatu warto się z nim zapoznać.

Następne w kolei, „Otwórz drzwi, a wleje się światło” jest definitywnie moim ulubionym opowiadaniem ze zbioru. Ma ciekawą formę: dwójka zakochanych w sobie ludzi pisze do siebie nawzajem listy, a po każdym z nich narrator dopisuje to, czego bohaterowie w nich nie zawarli. W nim nie brakuje mi niczego i choć nie jest to najlepsze opowiadanie, jakie poznałam w życiu, to na pewno przynajmniej na jakiś czas zostanie mi w pamięci.

Ostatnie z tych, które mnie zainteresowały, nazywa się „Elegia dla Gabrielle, patronki uzdrowicieli, dziewek nierządnych i szlachetnych złodziei”. To opowiadanie o dość pirackim klimacie, co po prostu wybija je na tle innych, choć mam poczucie, że mimo wszystko podobało mi się trochę mniej, niż dwa pozostałe. 

Warto tu dodać, że Wydawnictwo Literackie właściwie zawsze ma piękne wydania ksiażek i tak jest w tym przypadku. Okładka jest naprawdę śliczna i wiem, że zwróciła nie tylko moją uwagę, twarda oprawa gwarantuje, że książka swoje wytrzyma, a wewnątrz strona tytułowa każdego tekstu posiada dodatkowe drobne zdobienia. Tylko jakichś ilustracji mi tu brakuje, ale to już tylko marzonki rozpieszczonego czytelnika fantastyki.

Cieszę się, że z twórczością Kelly Barnhill mogłam się zapoznać, bo to bez wątpienia po prostu ciekawa pisarka. To dość nietypowe i bardzo magiczne teksty, które na pewno spodobają się tym, którzy poszukują poetyckości, pięknego stylu i odrobiny absurdu w literaturze. Nie są to wprawdzie w pełni moje teksty, ale jak już napisałam: tak po prostu bywa.



Za możliwość zapoznania się z książką dziękują Wydawnictwu Literackiemu!


czwartek, 24 lutego 2022

Endymion: przygodówka czy jednak coś więcej?

Trzysta lat po upadku Hegemonii, na Hyperionie rządzi kościół katolicki. Dzięki podróżom w czasie na planecie pojawia się dwunastolatka, która ma stać się nowym mesjaszem ludzkości. Raul Endymion zostaje zaś wyznaczony, aby ją chronić. Są jednak ścigani przez Pax, zbrojną organizację kościoła.


„Upadek Hyperiona”, czyli poprzednią część cyklu Dana Simmonsa, czytałam we wrześniu 2018. I choć chciałam kontynuować ją dość szybko, to ponieważ ostatni tom nie był dostępny, cały czas zwlekałam z lekturą. Na szczęście w końcu udało mi się go zakupić, więc nie miałam już wymówek: trzeba było czytać „Endymiona”. Po takim czasie nie pamiętam jednak na tyle detalicznie dwóch poprzednich tomów, aczkolwiek przyznaję – ci, którzy uważają, że poprzednie części są lepsze, mają rację.

Endymion
Dan Simmons
wyd. Mag, 2018

Absolutnie nie oznacza to jednak, że ta powieść jest książką złą. Co to, to nie. „Endymion” to kawał dobrego, rozrywkowego SF. Tylko właśnie – rozrywkowego. Nie odbieram tej powieści jako czegoś więcej, a tak miałam w przypadku poprzednich tomów. To najzwyczajniej w świecie space opera, podróż drogi, w której bohaterowie muszą uciec tym złym, przeżyć i zrealizować swoje cele. 

Simmons przy tym nieźle buduje relacje między postaciami i ma bardzo przystępny styl, w związku z czym przynajmniej mi tę historię po prostu dobrze się czytało. Ponadto to ten typ fantastyki naukowej, który skupia się raczej na aspektach kulturowych, a nie naukowych. A sama preferuje takie podejście, mało tego – to takie powieści polecałabym na początek przygody z gatunkiem np. czytelnikom powieści fantasy. Dlatego uważam, że to naprawdę porządna, rozrywkowa pozycja. Ale! Bo zawsze musi być „ale”, prawda?

Mam ostatnio uczulenie na powieści, które są przegadane. Które bez problemu dałoby się skrócić i nie stracić nic na fabule. I niestety, ta historia właśnie do takowych się zalicza. W gruncie rzeczy tu niewiele się dzieje. Po prawdzie nic się tu nie rozwiązuje. To pewnie zdarzy się dopiero w kolejnym tomie. Dlatego te ponad sześćset stron lektury to tak naprawdę podróż bohaterów. Interesująca przez ich wzajemne relacje, rozmowy i przemyślenia, ale nie fascynująca sama w sobie. A jednak lepiej byłoby, gdyby te wydarzenia po prostu bardziej chwytały.

Poza tym to historia bardzo prosta w konstrukcji. Tak naprawdę mamy tu dwie perspektywy. Jedna należy do Raula, druga do jednego z członków Kościoła. Jeden ucieka, drugi go goni, dlatego wątki wzajemnie się przenikają. I tyle – żadnych wielkich przeskoków w czasie, żadnej wielowątkowości. W tym po prostu nie da się zagubić. 

Gdyby Dan Simmons najpierw stworzył „Endymiona” jako wstęp do swojej historii, a potem dopisał „Hyperiona”, pewnie byłabym całym cyklem absolutnie zachwycona. W takiej sytuacji jednak trzeci tom z cyklu po prostu lubię. To porządna książka, którą dobrze się czyta. Naprawdę, bawiłam się na niej dobrze. Ale nie jest to coś, co będę polecała jako najlepsze SF, które dane było mi poznać, bo do takiego jest mu po prostu bardzo daleko.



poniedziałek, 21 lutego 2022

Pies, który nas odnalazł: nie kupuj zwierzaka przez tę książkę!


Anka jest mamą 12-letniej Poli i 4-letniego Kaja. Ponieważ jej młodszy syn znajduje się w spektrum autyzmu, zaniedbuje starszą córkę, a jej relacja z mężem nie wygląda już tak, jak dawniej. Gdy Pola do domu przyprowadza psa, życie rodziny stopniowo zaczyna się zmieniać.



Nieczęsto sięgam po obyczaj. Takie książki zwykle nawet nie kuszą mnie swoim opisem fabuły. Ale czasem warto zrobić wyjątek, by wiedzieć, a że zbieram wszystko, co ma na sobie wizerunek cocker spaniela angielskiego to „Pies, który nas odnalazł” musiał do mnie trafić. Ta powieść to przykład książki, której twórca miał bardzo szlachetne intencje, ale… trochę nie wyszło.

Zacznijmy od tego, że Jagna Kaczorowska ukończyła psychologię i to w tej książce jak najbardziej widać. Jednocześnie, choć debiutantką nie jest, popełnia błędy warsztatowe typowe właśnie dla takowych. Rozłóżmy więc tę powieść na części pierwsze.

Pies, który nas odnalazł
Jagna Kaczanowska
wyd. W.A.B., 2022

Same relacje rodzinne są pod względem psychologicznym rozpisane bardzo wiarygodnie. Mamy Polę, która bardzo chce być kochana i doceniona, a nie jest, w związku z czym bezustannie się buntuje, jak na 12-latkę przystało. Jej mama jest osobą wiecznie sfrustrowaną i krzyczącą na wszystkich i wszystko, która chce dobrze, ale po prostu jej nie wychodzi (przez co w sumie jest dość antypatyczna, ale jak najbardziej, to wiarygodne). Ojciec Poli odciął się od rodziny, skupił na pracy, a z Kajem, najmłodszym dzieckiem, kontakt jest bardzo mocno ograniczony. Nie jestem żadnym specjalistą, ale tak rozpisana rodzina wydaje mi się naprawdę wiarygodna.

Problem jest właściwie… we wszystkim innym. Zacznijmy od bardzo topornej ekspozycji, jaką stosuje Kaczorowska. Mam wrażenie, że autorka chciała nauczyć czytelnika trochę o spektrum autyzmu i o tym, jak powinno się pracować nad relacjami w rodzinie. W związku z tym co chwilę na drugim, trzecim i piątym planie pojawiają się specjaliści, którzy mówią Ance, czy Poli jak mają się zachowywać. Same bohaterki (bo narracja prowadzona jest z obydwu perspektyw) też mają tak poprowadzone rozumowanie, aby czytelnika naprowadzić na tę dobrą drogę. Ten sposób prowadzenia narracji mocno kojarzy mi się z „Martwym sezonem” Jadowskiej, który cierpiał na bardzo podobne problemy. Efekt? Ekspozycja w tej powieści jest niezwykle toporna i w gruncie rzeczy męcząca. Jako czytelnik fantastyki – nie wiem, jak można to aż tak zawalić w powieści obyczajowej, w której wyjaśniać trzeba o wiele mniej, niż w przypadku wymyślonych światów.

W przypadku tej powieści, jak jej tytuł wskazuje, bardzo ważny jest wątek z psem. I tu też rodzi się nam problem. Ten wątek jest najbardziej baśniowy i – przepraszam za określenie, ale inne mi nie pasuje aż tak – „słodko-pierdzący”. Anka wielokrotnie pokazuje, jak nieodpowiedzialnym dorosłym człowiekiem jest, biorąc pod swój dach psa z ulicy i dopuszczając obce zwierzę do 4-latka  (oczami wyobraźni już widziałam, jak pies to dziecko atakuje, rodzice – nie róbcie tak, błagam). I niby bohaterka zdaje sobie sprawę z tego, jak nieodpowiedzialna jest, ale gdy dodamy do tego zakończenie i ogólną konkluzję książki to w sumie dostajemy kolejną historię, która czytelnika może zachęcić do impulsywnego zakupu/adopcji psa.

Szanowny potencjalny czytelniku tej książki: nie popełniaj błędu Anki, nie zapraszaj jakiegokolwiek zwierzaka do swojego domu w ten sposób. Jako osoba siedząca w temacie mogę Ci obiecać, że na 80% taka sytuacja skończy się szukaniem mu nowego domu w ciągu najbliższego roku.

A co z samą fabułą? Jeśli oglądaliście jakikolwiek film, czy czytaliście jakąkolwiek powieść traktującą o problemach rodzinnych związanych z dziećm, to znacie tę opowieść. Może była trochę inaczej opakowana, ale Kaczanowska odhacza wszystko, co odhaczyć należy w takiej historii i nawet się z tym nie kryje. W związku z czym „Pies, który nas odnalazł” jest też przy okazji tytułem robiącym za wyciskacz wzruszków na siłę, a ja osobiście nie lubię, gdy twórcy po ten zabieg sięgają. 

Próbując to wszystko zebrać do kupy… nie uważam, aby ta powieść była najgorszą książką roku. Mimo wszystko relacje rodzinne to naprawdę mocna strona tej powieści i na pewno znajdzie ona swojego czytelnika. Jeśli interesuje Was temat autyzmu, czy jesteście w podobnej sytuacji, albo może po prostu lubicie się wzruszać na rodzinnych książkach, to pewnie ta lektura po prostu się Wam spodoba. Nie jest długa, jest napisana w sposób stosunkowo lekki i jak najbardziej rozumiem, że swoją rolę jako rozrywkowej i ciepłej powieści obyczajowej spełnia.

Przy okazji nie da się zaprzeczyć, że nie jest to książka dla mnie. Warsztat Kaczanowskiej mi nie odpowiada, same fabuły tego typu niezbyt mnie osobiście interesują. Nie wyciągnęłam z tej historii niczego nowego dla siebie, a przecież nie znam szczególnie wielu powieści obyczajowych. Cóż, chyba ta fantastyka dla dzieci o elfach, smokach i statkach kosmicznych zbyt dobrze daje sobie radę z trudną tematyką, aby taka książka, jak „Pies, który nas odnalazł” była dla mnie wystarczająca. Naprawdę: powieść nierealistyczna w większości przypadków lepiej radzi sobie z takimi problemami, a pozornie nie jest nawet o ludziach i dalej nie jest traktowana na poważnie. Ech.



Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję wydawnictwu W.A.B.!

Premiery Wydawnictwa W.A.B. - zazyjkultury



piątek, 18 lutego 2022

Pierścień: klasyczna kosmiczna przygoda, która dalej jest dobra!


Louis Wu w dniu swoich dwusetnych urodzin dostaje niezwykłą propozycję. Wraz z lalecznikiem, przedstawicielem niewidzianej od dawna rasy, ma wybrać się w odległą podróż, której cel jest nieznany. Wraz z nim ma podróżować również Mówiący-do-zwierząt, przedstawiciel agresywnej rasy kzinów oraz ludzka kobieta, Teela Brown.


Gdy słyszę o fantastyce naukowej z lat 70. to zwykle mam chwilę wahania. Polskie dzieła z tamtego okresu często są po prostu przestarzałe i trudne w przyswojeniu. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że dobra powieść próbę czasu powinna bez problemu przetrwać, dlatego i tak, i tak zwykle te książki sprawdzam. Nie zmienia to faktu, że sięgając po „Pierścień” spodziewałam się raczej poważnej, nieco cięższej książki. Zwłaszcza że polska oprawa sugeruje intelektualną klasykę SF. I na Merlina, nie mogłam się bardziej mylić.

Pierścień
Larry Niven
wyd. Zysk i s-ka, 2019
Known Space, t. 1

„Pierścień” Larry’ego Nivena to rozrywkowa i niezbyt militarna space opera, będąca przy okazji powieścią drogi. Napisana w inteligentny i błyskotliwy sposób, ale w żadnym razie nie cieżki i męczący. Autor wyraźnie chciał napisać coś, co będzie po prostu bawić i mimo tego, że od premiery minęło 50 lat, ta książka dalej robi to całkiem nieźle.

Grupa bohaterów jest ciekawa, wyrazista i sympatyczna zarazem. Początkowo miałam wrażenie, że znów weszłam do świata „Mass Effecta”, tylko w formie książki, a nie gry. Zbieranie drużyny nie trwa długo, ale już samo to było po prostu wciągające i zabawne, a to nie zdarza się często. Niven tworzy świetne dialogi i ma po prostu dobre pomysły, np. zastanawia się nad tym, czy… szczęście może być przekazywane genetycznie. Znam sporo powieści, i SF, i fantasy, i z czymś takim jeszcze się nie zetknęłam.

Nie muszę chyba nawet wspominać, że tytułowy Pierścień wszedł do popkultury na stałe. Ba, ma nawet swoją stronę na Wikipedii w trzech językach. To ciekawy koncept, o którym słyszałam wielokrotnie, ale dopóki nie dostałam na skrzynkę e-mail wiadomości o wydaniu kolejnej części cyklu przez wydawnictwo Zysk, nie miałam pojęcia, że ten pomysł stworzył bądź rozpopularyzował właśnie Larry Niven.

Ostatnio narzekałam często na powieści drogi, bo sporo się ich u mnie przewijało. Wydawało mi się, że nie, już nic dobrego w tej kategorii chyba nie znajdę… a tu proszę! Ta space opera dała sobie radę i w tym względzie. Przygody bohaterów wciągają, nie są przedłużane na siłę, a jednocześnie ich droga nie wydaje się być nienaturalnie skrócona. Czyli da się na 420 stronach stworzyć pełną opowieść. Och, współcześni autorzy, uczcie się od takich twórców. Naprawdę, zwykle 800-900 stron nie jest Wam potrzebne.

Oczywiście mijające lata trochę wpłynęły na tę powieść. Na przykład, współcześnie Teela Brown niemal na pewno nie zostałaby skonstruowana w taki sposób, w jaki jest (nie chce zdradzać więcej przez wzgląd na spoilery), aczkolwiek jej kreacja pasuje mi do samego tonu książki. Ponadto autor sięga po nieaktualne dziś hipotezy naukowe, np. dotyczące tego, co znajduje się w centrum galaktyki. Ale to akurat naprawdę nie przeszkadza w czytaniu i w gruncie rzeczy nie ma większego wpływu na fabułę. Po prostu czytelnik musi zawiesić trochę niewiarę i uznać, że w galaktyce Nivena obowiązują takie, a nie inne prawa.

Lata mijają, a „Pierścień” dalej bawi. Jeśli szukacie dobrej, rozrywkowej fantastyki to jest ta książka, po którą musicie sięgnąć. Nawet gdy nie przepadacie za SF to warto dać tej powieści szansę. Bo opisów technologii raczej zbyt wiele tu nie ma, a nawet jeśli są, to w tej książce chodzi o przygodę i drużynę, a nie o dokładne metody działania wynalazków. 




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!



wtorek, 15 lutego 2022

Kongres Futurologiczny: groteskowa dystopia mistrza SF


Ijon Tichy został wysłany na Kongres Futurologiczny, mimo że w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, czym ten jest. Tam jest świadkiem rozpoczynającego się konfliktu zbrojnego.



Po latach wracam do Stanisława Lema. Wcześniej miałam dwa podejścia do jego twórczości. Pierwsze – nieudane – było próbą przeczytania jego „Bajek robotów”. Sześć lat temu udało mi się zaś przeczytać „Solaris” i choć ta powieść po prostu mi się spodobała, to jakoś z twórczością tego wielkiego pisarza nie było mi po drodze. Ale w końcu trzeba to zmienić! „Kongres futurologiczny” to mikropowieść (ok. 180 stron drobnym drukiem), którą postanowiłam przerwać tę przerwę.

Kongres futurologiczny
Stanisław Lem
wyd. Literackie, 2012

O Lemie mówili i mówić będą mądrzejsi ode mnie, toteż właściwie mogę podzielić się co najwyżej wrażeniami, a nie głęboką analizą tekstu. „Kongres futurologiczny” zaczęłam czytać o później, nocnej godzinie i wówczas zauważyłam dwie rzeczy. Po pierwsze, jakie to żartobliwe! I to w ten inteligentny sposób, typowy dla najlepszych, którzy sięgają po komedię/groteskę. Po drugie – jakie to trudne w przyswojeniu dla zmęczonych oczu.

Dlaczego? A no dlatego, że ta historia zaczyna się niczym jeden długi potok myśli. Akapitów jest niewiele, a tekst ciągnie się i ciągnie przez długie strony, co nie ułatwia szybkiego czytania. W końcu tekst nie jest podzielony na kategorie tematyczne i trudno samym wzrokiem wychwycić najważniejsze słowa, a potem tylko doczytać, by wszystko złożyć w całość. Właściwie tylko dlatego nie skończyłam tej powieści w jeden wieczór. Po prostu sam początek nie nadaje się do czytania, gdy człowiek jest zmęczony.

Początek, bo potem robi się już normalniej. Akapity mają przyzwoitą długość, a skoro świat jest już czytelnikowi w miarę znany, to przyswojenie tekstu przychodzi łatwiej. Nie uważam przy tym, aby ta powieść Lema była szczególnie trudna. Występuje to sporo słowotwórstwa, świat jest absurdalny, a tę historię można analizować na wiele sposobów, ale jednocześnie to może być rozrywkowa fantastyka.

Może, choć nie do końca dla mnie. Przyznaję, do pewnego stopnia nawet się z „Kongresem Futurologicznym” polubiłam, ale najzwyczajniej w świecie to nie jest ten mój sposób pisania. Nie przepadam za historiami, które właściwie piętnują wszystkich i wszystko, które obrzydzają rzeczywistość i trochę obdzierają człowieka z nadziei – a ta powieść trochę taka jest. A żart tylko to podkreśla.

To, w połączeniu z absurdem sprawia, że na pewno nie zostanę wielką fanką Lema. Jestem dzieckiem innych czasów. Chce innej literatury, rozkochuje się w innych rzeczach, niż wcześniejsze pokolenia. Nie czuje do końca estetyki polskiej fantastyki naukowej z lat 70. czy 80. 

Nie oznacza to, że po kolejne powieści Lema nie sięgnę i że uważam, że nie warto go czytać. Bo takiego pisarza zawsze warto. Ponadto, wydaje mi się, że jest to powieść na tyle krótka i na tyle lekka, że nawet osoby uprzedzone mogą dać jej szansę. Chociaż akurat mi zdecydowanie bardziej podobał się „Solaris” – tamta powieść naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie, a w tym przypadku mam trochę poczucie, że już to gdzieś, kiedyś czytałam. Dlatego że Lem porusza temat dystopii/utopii, a chociaż być może wtedy był on dość nowatorski to ja, dziś, współcześnie mam za sobą tak wiele powieści o podobnej tematyce, że nieczęsto robi ona na mnie wielkie wrażenie (i raczej nigdy w groteskowo-absurdalnym świecie). Niemniej, to po prostu kwestia moich własnych preferencji. 



sobota, 12 lutego 2022

Miasto mosiądzu: dżiny, dewy i masterplan z kreskówki


Nahri jest młodą złodziejką o niezwykłym talencie uzdrawiania. Żyje na ulicach zatłoczonego, XVII-wiecznego Kairu. Nie zna swojej rodziny, ani pochodzenia. Pewnego dnia, w trakcie magicznego rytuału, przywołuje tajemniczego mężczyznę. Wraz z nim, dżinem o imieniu Dara, musi uciekać z miasta, w którym się wychowała.



„Miasto miedzi” regularnie pojawia się w książkowych mediach społecznościowych. Nie zwróciło jednak uwagi mojej, a mojego świątecznego Mikołaja i tak też trafiło do mnie. Nie wiedzieć czemu z góry założyłam, że to typowe high fantasy i gdy zaczęłam lekturę, trochę się zdziwiłam. Kair, czasy Napoleona, jakaś magia i kultura Bliskiego Wschodu? Oho, to wydawał się bardzo interesujący setting!

Miasto mosiądzu
S. A. Chakraborty
wyd. We need YA, 2021
Dewabad, t. 1

I choć książka – głównie przez wydawcę oraz opis – miała być młodzieżówką, początkowo uznałam, że to być może lekkie, ale jednak chyba dość neutralne targetowo fantasy. W końcu główna bohaterka ma około 20 lat. Nie jest więc dzieckiem. I kilka pierwszych rozdziałów naprawdę zrobiło mi nadzieję na coś więcej, niż zwykłą młodzieżówkę.

Przyznaję, że owszem, ostatecznie coś nieco więcej niż zwykle dostałam to tak czy siak – to jest po prostu młodzieżówka. Niezła, ale w której widać problemy, które mogą sugerować, że to powieściowy debiut.

Setting tej powieści naprawdę jest ciekawy. Autorka miesza mitologię arabską z indyjską, co wydaje mi się dobrym zabiegiem: w praktyce przecież systemy tego typu faktycznie się przenikają. Nie jest to idealny świat, ale sam jego klimat i umiejscowienie historii to ciekawy wybór. Niestety, S. A. Chakraborty nie jest zbyt doświadczona w pisaniu i to trochę wychodzi. Być może częściowo to kwestia tłumaczenia, ale np. mieszanie słów „dewa” i „dżin” nie wychodzi książce na dobrze (czasem są używane zamiennie, a czasem w odniesieniu do konkretnych grup społecznych). Ponadto autorka w toporny sposób podaje ekspozycje. Przykładowo, Nahri początkowo po prostu przychodzi do Dary, mówiąc „opowiedz mi o…”, a on spełnia jej prośbę.

Poza tym trochę jednak ubolewam nad tym, że to niby historyczne fantasy, ale w praktyce klimatem przypomina high fantasy. Z Kairu szybko uciekamy, a sam historyczny setting w moim odczuciu został podany dość pobieżnie.

Kolejną sprawą jest młodzieżowość cyklu. To samo w sobie nie jest oczywiście złe, ale to sprawia, że nie jestem w stanie traktować tej historii w pełni poważnie. Intrygi polityczne przypominają czasem masterplan złoli z kreskówek dla dzieci (pokroju: idź zaprzyjaźnić się z więźniarką, by ta mogła zostać żoną twojego kuzyna), a główna bohaterka potrafi rzucać się o coś, co było jasne od początku dla wszystkich, tylko eeee… nie dla niej? Z jakiegoś tajemniczego powodu, mimo że wszyscy jej o tym przecież mówili.

Młodzieżowość widać też w konstrukcji świata. Chakraborty tworzy struktury społeczne oparte na prostym motywie złych złoli oraz biednych dobrych, którzy chcą po prostu przeżyć. Niby to trochę komplikuje, ale w praktyce po prostu o to chodzi.

Ale jak pominiemy te problemy – które szczerze mówiąc, aż tak bardzo mnie w oczy nie kuły – to dostajemy całkiem przyjemne, rozrywkowe fantasy. Z lekkim romansem, ale zdecydowanie nie gra on pierwszych skrzypiec, z przyjemną relacją pomiędzy Nahri i Darą, wcale nie słodkim i właściwie dość poważnym zakończeniem. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale jako rozrywka, zwłaszcza dla osób nieco mniej oczytanych powinna sprawdzić się nieźle.

Jednocześnie przy lekturze tej książki po raz kolejny dotarł do mnie smutny fakt. Większość powieści fantasy dla nastolatek jest po prostu kiepska, ale to nie jest żadna tajemnica. Ale gdy już pojawi się dzieło, które właściwie jest przeciętną, ale przyjemną rozrywką i w miarę solidnym debiutem, nagle okazuje się wielkim odkryciem. Dlaczego? Dlatego, że osoby działające w mediach społecznościowych to często osoby młode, które bardzo często czytają głównie te kiepskie warsztatowo powieści. Więc gdy pojawi się coś ciut lepszego, to okazuje się odkryciem życia. A naprawdę dobre fantasy często przechodzi bez większego echa. 

W ostatnim czasie czytałam książkę kierowaną do podobnego targetu – „Wampirze Cesarstwo” Jaya Kristoffa. Przy tamtej powieści po prostu się nudziłam: to przegadana i mocno schematyczna historia, która trochę mnie wymęczyła. Za to „Miasto Mosiądzu” dostarczyło mi mniej-wiecej tego, co chciałam od tamtego tytułu: przyjemnej rozrywki. Gdyby tylko tę książkę trochę dopracować!



środa, 9 lutego 2022

Portret Doriana Graya: studium pięknego zbrodniarza


Dorian Gray staje się muzą dla malarza. Podziwiając swój portret, prosi o jedno: aby zawsze pozostać pięknym i młodym. Z czasem zauważa, że choć sam się nie starzeje, obraz zaczyna wyglądać coraz gorzej.



„Portret Doriana Graya” to trzeci z klasyków literatury grozy, który ostatnio postanowiłam poznać. Ta kultowa książka Oscara Wilde okazała się zaś – z tych trzech tytułów – najbardziej tym, czego się spodziewałam. Sam koncept był mi więc jak najbardziej znany i pod tym względem po prostu się nie zaskoczyłam. Jednak o ile „Dracula” był moim zdaniem najciekawszy pod kątem rozrywkowym, o tyle „Portret Doriana Graya” wydaje mi się zdecydowanie bardziej intrygujący, jeśli chodzi o możliwość bardziej naukowej analizy dzieła, zarówno pod kątem psychologii postaci, języka, czy też ukrytego przekazu. 

Portret Doriana Graya
Oscar Wilde
wyd. Vesper, 2015

Oczywiście to nie jest współczesna powieść, co jak najbardziej widać. Wydana w 1890 roku, ma typowy dla tamtego czasu styl. Nie chodzi o to, że taka literatura jest szczególnie trudna, a raczej o to, że skupia się na ogóle, nie wchodzi aż tak bardzo we wnętrze bohatera, a postacie częściej deklamują frazy, niż naturalnie rozmawiają. Osobiście lubię to od czasu do czasu, ale nie będę oszukiwać: na co dzień po prostu preferuje współczesne podejście do kreacji postaci, która dla mnie jako czytelnika jest naprawdę ważna.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że Wilde stworzył unikatową postać. Studium zbrodniarza zawsze było czymś interesującym, a to przecież, nomen omen, właśnie tu się dzieje. Dorian Gray jest postacią, która szybko zaczyna zmierzać w niekoniecznie dobrą stronę. To sprawia, że nie jest to bohater, którego chce się mieć za przyjaciela, ale na przykład osobiście czuje do niego więcej sympatii czy współczucia, niż do bohatera powieści Mary Shelley. Wiktor Frankenstein jest po prostu zupełnie antypaytczny.

Z takich zupełnie osobistych spostrzeżeń, nie uszło mojej uwadze to, jak początkowo wszyscy chwalą Graya. Autor na siłę wbija czytelnikowi do głowy to, jak piękny, wspaniały i dobry jest jego główny bohater. Jaki z niego wspaniały charakter, który chce tylko dobra innych! Rozumiem, że w XIX wieku tak często się po prostu pisało, ale na szczęście współcześnie wiele powieści jest dużo bardziej subtelnych. I na całe szczęście!

Mogłabym spróbować prowadzić głęboką analizę książki Oscara Wilde, ale prawda jest taka, że nie czuje się ku temu kompetentna. W tej chwili zbyt mało znam XIX-wiecznych powieści gotyckich, nie jestem żadnym badaczem czy specem od literatury klasycznej. Niemniej, to nie jest ani powieść długa, ani szczególnie trudna. Jeśli więc wahacie się i nie wiecie, czy sięgnąć – to ja polecam. Warto sprawdzać, skąd wzięły się niektóre tropy w popkulturze, choćby do rozszerzenia swojej świadomości. A takie książki to też prawdziwa kopalnia inspiracji i  różnorodnych cytatów, które naprawdę mogą przydać się nawet w życiu codziennym.



niedziela, 6 lutego 2022

Wurt: piórkowo-narkotyczny absurd z lat 90.


W alternatywnej rzeczywistości ludzie zażywają narkotyki ukryte w kolorowych piórkach, aby przenosić się do innych światów. W jednym z takowych Skryba stracił swoją ukochaną siostrę. Wraz ze swoim gangiem, próbuje ją odzyskać. 



Lata 90. XX wieku potrafiły być nieco… dziwne. Sama pamiętać ich nie mogę, ale sięganie po dzieła tamtych czasów często przypomina kolorowy kicz. To wtedy powstała powieść Jeffa Noona. „Wurt” był debiutem autora, który z jakiegoś powodu przynajmniej w Ameryce czytelnikom po prostu się spodobał.

I być może podobałby się i mi, gdybym lubiła absurd. A za takowym nie przepadam.

Wurt
Jeff Noon
wyd. Mag, 2013
Wurt, t. 1

Ta powieść nie jest długa. Ma około trzystu stron w wydaniu Uczty Wyobraźni. Co prawda sama ta książka jest nieco dłuższa, ale to wynika tylko z dodanych na końcu opowiadań. Omawiam jednak tylko samą powieść, bo na tamte tekstu trochę brakło mi już siły.

W każdym razie, pierwsze sto stron, czyli właściwie ⅓ powieści odbierałam jako fajną zabawę. Trochę absurdalną, nie w pełni logiczną, nieco dziwną, ale w ten radosny sposób. Coś się dzieje, coś wybucha, relacje się kręcą. Mniej więcej rozumiałam, o co chodzi, czaiłam świat przedstawiony i właściwie czułam się całkiem zainteresowana.

Z tym że z takimi książkami często tak jest. Zaczyna się stosunkowo normalnie, ale zamiast zostać na takim poziomie, potem robi się coraz dziwniej, coraz mniej klarownie i w sumie ostatecznie przynajmniej ja się gubię i nie wiem, o co chodzi. Dlatego nie lubię absurdu. A „Wurt” wyjątkiem od innych sobie podobnych książek nie jest.

Niemniej, choć naprawdę nie do końca rozumiem, co przeczytałam (więc też nie należy traktować mojej opinii jakoś szczególnie) to mam do tej historii pewną sympatię. Nie męczyła mnie aż tak, jak takie rzeczy męczyć potrafią. Ale dlatego tym bardziej żałuję, że autor chyba trochę odleciał.

Warto tu chyba też dodać, że autor nie przedstawia tu kryształowych relacji. Przeciwnie, część z nich jest wręcz niezgodna z prawem. Ale hej – w końcu to historia ćpającej młodzieży. Inaczej po prostu być nie mogło.

Uczta Wyobraźni to seria wydawnicza pełna książek ciekawych, które warto znać, ale które niekoniecznie są literaturą dla mnie. Tak było też w tym przypadku, ale jednocześnie uważam, że czasem warto coś takiego przeczytać. W końcu nieprzepadanie za absurdem nie oznacza, że nie powinnam wychodzić ze strefy komfortu.



czwartek, 3 lutego 2022

Dracula: jak pokonać potwora?



Johnanat, młody prawnik, wyrusza do Transylwanii, aby pomóc szlachetnie urodzonemu Draculi w zakupie nieruchomości w Anglii. Wkrótce odkrywa, że ten skrywa mroczny sekret. W tym czasie jego narzeczona, Mina, oraz jej przyjaciółka Lucy wybierają się na wakacje na wieś.



Ostatnio po klasykach spodziewam się czegoś innego, niż ostatecznie dostaje. Tak było z „Frankensteinem” i tak stało się również z „Draculą”. Tylko w tym przypadku było to raczej pozytywne zaskoczenie. Spodziewałam się mrocznej powieści grozy, której akcja będzie rozgrywać się w mrocznym zamku w Transylwanii (a niekoniecznie lubię grozę w czystej postaci), zaś dostałam… przygodówkę. Mroczną, owszem, ale jednak przygodówkę ze zbieraniem drużyny i zagadką do rozwiązania.

Dracula
Bram Stoker
wyd. Vesper, 2018

Dzięki temu, że stosunkowo niedawno czytałam powieść Mary Shelley, mogę bez większego problemu te dwie książki po prostu porównać. „Frankenstain” ukazał się w 1818 roku, a „Dracula” w 1897. Książki te dzieli więc właściwie 80 lat, w których trakcie literatura gwałtownie się rozwijała. I to zdecydowanie widać.

„Dracula” ma znacznie więcej wątków. Jest pisana z różnych perspektyw (w formie dzienników i innych zapisków), dzięki czemu niektóre informacje nie trafiają do czytelnika od razu. Dzięki temu ta historia jest naprawdę dość dynamiczna i po prostu zdecydowanie ciekawsza. To też znacznie bardziej samoświadoma opowieść, która zdaje się nie traktować siebie samej w pełni poważnie.

Poza tym zdziwiło mnie trochę, o ile ciekawszą żeńską postać stworzył Bram Stroker, niż Mary Shelley, gdzie teoretycznie to po niej spodziewałabym się lepszego wejścia w kobiece ja. Jej Elżbieta to po prostu wyidealizowany obrazek, który niewiele do fabuły wnosi. W tym przypadku Mina to po prostu ważna bohaterka, która jest w pewnych momentach wręcz mózgiem całej operacji.

„Dracula” oczywiście trochę się zestarzał. Nie dziw. To klasyka literatury, która przy okazji ma po prostu klasyczną fabułę (ale zdziwienie, prawda?) i w tym momencie już po prostu nie bardzo zaskakuje. Poza tym choć nigdy nie oglądałam w całości żadnej ekranizacji tej powieści, to ona była przerabiana już tyle razy, że ja tę historię po prostu znam. Niemniej, to nie jest w żadnym razie wada. Po prostu gdyby nie te cechy to bardziej współczesna literatura nie byłaby taka, jaka jest. Te dziś powielane klisze, które wypromowała książka Strokera są niezmiernie ważne dla naszej popkultury.

Ta powieść pomogła mi też lepiej zrozumieć, skąd wzięły się konkretne wampirze cechy. To powrót do źródła (który nomen omen jest przerobieniem innych źródeł…), który pozwala zrozumieć, co z klasycznego obrazu wampira pochodzi z tej opowieści, a co zostało dodane w inny sposób (podpowiedź: większość jednak pochodzi z niej).

To było udane spotkanie z klasyką literatury grozy. Oczywiście pewnie mogłabym tę powieść analizować nie jako czytelnik, a jako ktoś, kto powieści próbuje badać, ale raz, że specjalistką od klasyków nie jestem (w końcu dopiero je poznaje!), a dwa – od tego raczej są inne przestrzenie, niż opinia gdzieś tam w sieci. Niemniej, jeśli szukacie sympatycznej i jednocześnie stosunkowo mrocznej przygody, która jest wartościową dla literatury powieścią to po „Draculę” sięgnijcie koniecznie. 



Nomida zaczarowane-szablony