czwartek, 18 czerwca 2020

Wspominkowo o "Wiedźminie": książka, gra i serial


Zorientowałam się ostatnio, że właściwie nigdy nie napisałam tu niczego więcej o “Wiedźminie” Sapkowskiego (“Sezonu burz” do tego nie wliczajmy, nie będę go brała pod uwagę w tym tekście w ogóle). Ten cykl czytałam jeszcze przed założeniem Drewnianego Mostu i po prostu nie było ku temu okazji. Jednocześnie czasu na ponowne czytanie całości raczej nie mam, granie w gry zajęło mi więcej czasu, niż przypuszczałam, a choć serial obejrzałam w trakcie premiery to wtedy nie miałam ochoty, aby o nim pisać. Uznałam więc, że skoro całkiem niedawno skończyłam swoją pierwszą rozgrywkę w “Wiedźmina 3: Dziki Gon” to może… po prostu napiszę Wam zbiorowy post? Taki wspominkowy, po trochu i o oryginale, i o adaptacjach. 

UWAGA: TO NIE TYPOWA RECENZJA. Mogą wystąpić spoilery. 



Zacznijmy więc może od oryginału. Czytałam go w całości dwukrotnie, najpierw z dużymi przerwami pomiędzy tomami, a potem hurtem. Pamiętam stosunkowo niewiele, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wracałam jedynie do niektórych opowiadań po premierze serialu Netflixa. I choć nie mogę powiedzieć, jak odebrałabym tę serię teraz, tak wtedy absolutnie te książki uwielbiałam. Wydaje mi się jednak, że wiele by się mimo wszystko nie zmieniło, bo same opowiadania Sapkowksiego są naprawdę bardzo dobrze napisane. 

Pamiętam, że uwielbiałam Cahira. Dziś widzę, że to chyba najbardziej pozbawiona charakteru postać Sapwkoskiego, ale wtedy! Gdy jest się nastoletnią dziewczyną łatwo się zauroczyć w rycerzu, który robi wszystko, aby przynajmniej żyć w otoczeniu swojej ukochanej. Cóż. To wydawało mi się wtedy bardzo romantyczną fantazją. Bardzo lubiłam też Milvę, bo choć elfką nie była, to z elfami miała sporo wspólnego. No i strzelała z łuk. A moja ukochana postać z MMORPG też była elfką strzelającą z łuku. To zawsze było takie moje małe “marzenie”. Milva więc była mi bliska pod tym względem.

Wtedy nie doceniałam Regisa. Wtedy też nie widziałam problemu z podróżą Ciri przez pustynię, choć teraz widzę, że wiele osób to krytykuje. W tym wątku wystąpił przecież jednorożec, a mi to absolutnie wystarczało do tego, aby go uwielbiać. Samo zakończenie też często jest krytykowane, a mi po prostu było smutno, że Cahir umiera, więc nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Gdybym dziś czytała to po raz pierwszy i pisała typową recenzję pewnie również bym ten aspekt krytykowała.

Ogólnie więc rzecz ujmując: lubiłam i lubię, a opowiadania uwielbiam. Są doskonale pod względem języka, pomysłów i tempa akcji. 




Przejdźmy więc do gier. Początkowo zaczęłam od “Wiedźmina 2: Zabójców królów”, jako że na jednym z sylwestrów mój kolega po prostu włączył grę na konsoli, a ja jakoś podłapałam i bardzo chciałam sprawdzić, jak trzyma się pada w rękach. Porzuciłam jednak po czasie, bo mój stary laptop nie był w stanie dobrze udźwignąć gry, a pierwszy bos na poziomie łatwym okazał się dla mnie zbyt trudny (i dalej jest zbyt trudny).

Zabrałam się więc potem za pierwszą odsłonę i… o mój Boże, jak mnie ta gra wymęczyła. Widzicie, ja nie jestem typowym graczem. Owszem, gram sobie w gry, ale żaden ze mnie koneser tej sztuki. Nie chcę się więc w trakcie nudzić i męczyć, a ta część nie dość, że ma swoje lata i miała stosunkowo niski budżet (więc nie wyglądała) to jeszcze ma masę zadań pokroju: zbierz dziesięć kwiatków do zupy dla wiedźmy. Czułam się, jakbym krążyła w kółko, często się gubiąc, często irytując… Aż w końcu porzuciłem grę przed ostatnim (ponoć najlepszym) aktem. Pod kątem fabularnym to była całkiem ciekawa historia, ale po prostu nie potrafiłam w nią grać.



Dlatego też nie do końca rozumiem narzekania na “Zabójców królów”. Bo gdy już pokonałam… to znaczy - ktoś pokonał za mnie - tego pierwszego bosa (to ile razy ja słyszałam “złap go w yrden, Geralt!!!” przechodzi ludzkie pojęcie) to po prostu wciągnęłam się w historię. I całkiem dobrze się bawiłam. A potem przeszłam całość całkiem szybko, przynajmniej jak na moje standardy. 

W “Wiedźmina 3: Dziki Gon” zaczęłam grać jakoś w 2016 roku, a dopiero jakieś dwa tygodnie temu skończyłam “Wino i krew”. Nigdy, ale to nigdy nie przechodziłam żadnej gry tak długo, mimo że to naprawdę dobra produkcja, która sprawiła mi sporo frajdy. To miła historia, dobra muzyka, ciekawe postacie, ogromny świat… Nie mam właściwie nic szczególnego tej grze do zarzucenia. Choć moją “grą życia” raczej nie była i nie jest. Mogę jedynie dodać, że takich rzeczy jak "Krew i wino" mogłoby wyjść dużo, dużo więcej. To był dobry dodatek.




No i w końcu parę słów o ekranizacjach! Zacznijmy może od tej polskiej, bo tu będzie krótko. Nie obejrzałam tego nigdy w całości, nie czaiłam do końca o co w ogóle w tym chodzi, ale piosenki Jaskra były przyjemne. Czasem ich słucham. Polecam.

A teraz przejdźmy do netflixowego “Wiedźmina”, którego obejrzałam w całości w dniu premiery. I który ma elementy, które zarówno cenię, jak i takie, które mnie bardzo irytują. Aż kusi, by użyć tu niekoniecznie ładnego słówka.

Zacznijmy od tych udanych elementów. Henry Cavil to mój Geralt. Wygląda w tej roli naprawdę świetnie. Medalion też ma fajny. Jego relacja z Jaskrem wypada bardzo fajnie, choć ta postać jest na mój gust jednak ciut za bardzo “rockowa”, a za mało “bardowa”. Ale tak tylko “ciut”. Po prostu brakowało mi kapelusza z piórami. Ciri gra prześliczna dziewczyna, doskonale pasująca do swojej roli. Yennefer z resztą również wygląda urokliwie, ale o niej będzie mimo wszystko trochę później. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że te elementy, które są zgodne z powieścią, wypadają naprawdę dobrze - i tak jest. Gorzej z tym, co twórcy próbowali zmienić albo dodać od siebie.

Najpierw więc taki “pół-minus”, bo też wiem, że to sprawa bardzo kontrowersyjna. Aktorka grająca Yennefer jest naprawdę śliczna, ale mimo wszystko… ta postać oryginalnie słynęła z tego, jak zimna była, co podkreślało absolutnie wszystko w jej wyglądzie. Kolor skóry, kolor włosów, ubrania, sposób mówienia, ruchów. A w roli obsadzono dziewczynę o indyjskim pochodzeniu, a więc o bardzo ciepłym odcieniu skóry. Niby nic, ale… jednak trochę mnie to razi. Często kolor skóry czy włosów nie ma wpływu na fabułę, ale w tym przypadku to w moim odczuciu jest istotny element. Yennefer powinna być zimną, arogancką i pełną seksapilu kobietą, a Chalotrze i za miło z oczu patrzy, i jednak sprawia zbyt “ciepłe” wrażenie przez sam swój wygląd. 

No to teraz przejdźmy do minusów-minusów. Nie będę mówić tutaj o zmianie linii czasowych, bo akurat ten zabieg rozumiem i nie mam nic przeciwko niemu. Zacznijmy więc może o czymś, co doprowadzało mnie do białej gorączki, mimo że koniec końców nie miało wcale tak dużego znaczenia fabularnie. Mianowicie: CALANTHE. Z książki kojarzę ją jako pewną siebie, władczą, ale rozsądną kobietę. Elegancką. Pełną gracji. A ta serialowa zachowuje się - w moim odczuciu - jak baba ze wsi, która nie potrafi usiedzieć prosto. Albo jak władca ze Skellige, a nie królowa Cintry, najpotężniejszego z imperiów w tamtym czasie. Na Boga, jak ona mnie irytowała! Z resztą, wątek powiązanego z nią Myszowora też poszedł w jakimś dziwnym kierunku… a to przecież tak przyjemna postać/ 

Kolejnym problemem jest wątek Yennefer. Oryginalnie ta postać faktycznie miała problem z zajściem w ciążę. Sapkowski jednak po prostu o tym czasem wspomina, stopniowo buduje tę postać, ale nie ciągnie tego jako głównego wątku. Serial jednak rozbudowuje przeszłość Yen (to samo w sobie nie jest złym pomysłem) i skupia się właśnie na tym aspekcie. Tyle, że tutaj nasza bohaterka ZGADZA SIĘ DOBROWOLNIE na wycięcie macicy w całości (książkowo - nie do końca wiemy, czemu czarodziejki przestają być płodne), a potem przyjmuje postawę ofiary, uznając, że to wina całego świata, że ona dzieci nie może już mieć. Sapkowski pociągnął ten wątek z klasą - serialowi jej zabrakło. I zrobiło z Yennefer niezła hipokrytkę. 

Sama końcowa bitwa wypada jakoś tak… niemrawo? Wątku związanego z Cahirem chyba po prostu nie do końca czaję. Stroje nie zawsze wyglądają tak, jak powinny: brakuje im konkretnego charakteru i skupieniu się na jednej epoce. Raz są niczym z epickiego fantasy, a po chwili Yennefer wygląda, jakby właśnie szła na studniówkę. Ten serial ma naprawdę masę, masę elementów, które wyglądają, jakby nie zostały dopracowane. Nie mówię, że ogląda to się bardzo źle, bo koniec końców to taki przeciętny serialik, który miewa fajne żarty i ciekawe elementy, czasem też po prostu wygląda dobrze. Zakończenie niby ładnie skleja wszystko w całość, ale ten wielki przytulas Ciri i Geralta, który widzą się po raz pierwszy w życiu na oczy jest dla mnie zbyt przerysowany. Widzę tu potencjał na ciekawe wątki w przyszłości, ale ogółem całość wydaje mi się dość nieskładna i niedopracowana. Mimo że ogląda się go nawet miło. 

Niemniej - fajnie, że serial powstał. Bo fantasy nie dostaje zbyt wielu nawet “przeciętnych” produkcji, a przy okazji to w końcu nasze, polskie i miło jest wysłać coś takiego dalej w świat. 


Jeśli macie jakiekolwiek przemyślenia co do któregokolwiek z “Wiedźminów” - piszcie, dzielcie się. Możemy sobie o nim porozmawiać, bo czemu nie. W końcu to nasza największa, polska franczyza, a o takich często po prostu chce się gadać.



wtorek, 16 czerwca 2020

Filmy, które ostatnio obejrzałam | zbiorowe mini-recenzje


Swego czasu miałam bardzo mocne postanowienie, że wszystko co obejrzę, będzie pojawiało się tu w formie opinii, czy też: kompletnie amatorskich recenzji, jako że za speca filmowego w żadnym razie się nie uznaję. Ostatnio jednak jakoś z tym postanowieniem po prostu nie bardzo mi wychodziło, więc teraz pozwólcie, że po prostu dam Wam znać, z czym się zapoznałam w ostatnim czasie i czemu warto/niewarto po to sięgać. Może to i będzie nawet ciekawsze od jednego wpisu na temat tylko jednej pozycji. 

Ponieważ trochę rzeczy w międzyczasie obejrzałam to zacznijmy może od produkcji filmowych/jednoczęściowych: tak powinno być po prostu łatwiej. 


Strażnicy marzeń (2012)


Tę produkcję włączyłam z ciekawości po obejrzeniu tony fanartów z Elsą z “Krainy Lodu” oraz Jackiem Frostem. Długo nie wiedziałam o co chodzi, bo choć znałam imię jej towarzysza to nawet nie wiedziałam, z jakiego filmu to się wzięło… aż w końcu okazało się, że to właśnie “Strażnicy marzeń”. To animacja stworzona z myślą o tych młodszych widzach, która traktuje o stworzeniach z naszych legend i podań (Mikołaj, króliczek wielkanocny, wróżka-zębuszka itd.), które to tworzą drużynę i chronią dzieci przed złem. Jednak z powodu ataku jednej ze złych, mitologicznych istot, muszą obronić maluchy przed utratą dzieciństwa. 

Nie jestem osobą, która tego typu koncepty lubi. Wydają mi się zbyt… abstrakcyjne? O ile jeszcze film z samym świętym Mikołajem mi nie przeszkadza, to drużyna superbohaterów w takim składzie po prostu mi się ze sobą gryzie. To jednak nie jedyny problem, jaki miałam z tą animacją. Jack Frost jest bowiem postacią z bardzo fajnym potencjałem. To ten radosny typ, który nie zawsze postępuje zgodnie z tym, jak powinien, posiadający jakieś swoje wewnętrzne problemy… ale jednocześnie mający w sobie tyle ciepła, że naprawdę można byłoby go cudownie ograć.

Niemniej - “Strażnicy marzeń” to produkcja bardzo, bardzo schematyczna, której zakończenie nie dało mi ani odrobiny satysfakcji. Cała fabuła skierowana jest raczej w stronę młodszych dzieci. W związku z tym postać Frosta wydaje mi się kompletnie niewykorzystana. I chyba trochę teraz rozumiem, czemu pojawia się tak często na fanartach, choć o filmie chyba niewiele się mówi. Bo postać ma dobrą bazę, ale film jest po prostu bardzo przeciętny i schematyczny.

Jeśli szukacie filmu, który obejrzycie z dziećmi - po ten można sięgnąć. Ale nie oczekujcie, że sami zaczniecie go uwielbiać. 


“Asteriks i Obeliks: Osiedle Bogów” (2014)


Jak ja długo chciałam obejrzeć ten film! O tej francuskiej animacji słyszałam sporo dobrego, ale nie mogłam na nią absolutnie nigdzie trafić. W końcu się udało, bo pojawił się na Netflixie (i tam możecie go znaleźć). Nie zrobił na mnie jednak nadmiernego wrażenia. Ot, miła historia o Asteriksie i Obeliksie. Przyjemna, ale niewiele już z niej pamiętam.

W tej historii o dwójce Galów Cezar postanawia stworzyć nowoczesne miasto w okolicy rodzinnej wioski Asteriksa i Obeliksa, aby jej mieszkańcy mogli zachłysnąć się bogactwem Rzymu. Mamy tu kilku miłych bohaterów, kilka sympatycznych żartów, miłą fabułę i atmosferę… ale chyba po prostu nie jestem wystarczająco dużym fanem tych postaci, by przepaść w całości w trakcie oglądania.


“Miss America” (2020)


Taylor Swift to artystka, do której mam drobną słabość. Ma niezwykle proste utwory, które raczej nie wzbudzają we mnie większych emocji, ale za to niemal zawsze bardzo podobają mi się jej teledyski pod kątem wizualnym. Poza tym po prostu kojarzy mi się z czasami Disney’a i mam do niej pewną nostalgię. Dlatego dokument traktujący właśnie o niej - “Miss America” - po prostu włączyłam sobie “do obiadu” i obejrzałam go na tury. 

W moim odczuciu: to po prostu taka dość miła, lekka rzecz. Nie interesowałam się nigdy zbytnio życiem czy poglądami Taylor Swift, więc kilka elementów faktycznie było dla mnie nowych, jednak generalnie większość tak czy siak wiedziałam. Sympatycznie było zobaczyć, jak wygląda praca koncepcyjna nad piosenkami, a całość była poprowadzona na tyle rytmicznie, by przykuć moją uwagę na dłuższą chwilę. Niemniej, nie sądzę, by ten dokument odkrywał coś niezwykle ciekawego, czy poruszał te ważne i ciężkie tematy. Można więc obejrzeć do kawki/herbatki/obiadu, ale jednocześnie to mimo wszystko coś dla osób, które Swift przynajmniej lubią. Nawet nostalgicznie, tak jak ja.


“Jojo Rabbit” (2019)


Uwielbiam Taikę Waititi od… od dawna właściwie. “Co robimy w ukryciu?” (wersja filmowa) to moja miłość od lat. Oczywistym było więc, że “Jojo Rabbit” był produkcją niezwykle przeze mnie wyczekiwaną. I okazał się w sumie tym, co chciałam obejrzeć. Jego akcja rozgrywa się w trakcie II Wojny Światowej, w Niemczech. Jojo jest bardzo zaangażowany ideologicznie i wpada w niemałą panikę, gdy odkrywa, że w jego domu ukrywa się żydowska dziewczynka. 

To film opowiedziany z perspektywy dziecka. Jest więc kolorowy, często przerysowany, czasem mocno ukierunkowany na jakiś aspekt. Nie koniecznie przekazuje stricte historyczną prawdę, ale jednocześnie jest bardzo ciepłą, zabawną i dramatyczną opowieścią. Bo to w sumie dramat… tylko ukryty pod płaszczykiem żartu. Co z resztą u tego reżysera jest normą. 

Wiele jest w sieci opinii i recenzji tego dzieła, więc chyba nie mam co się powtarzać. Rozumiem, jeśli komuś do gustu nie przypadnie, bo i temat jest drażliwy, i sam żart Waitiego niekoniecznie wszystkim odpowiada, ale… ja lubię. I polecam sprawdzić.


“Świąteczny książę” (2017) i “Zamiana z księżniczką” (2018)

Kojarzycie te wszystkie filmy o zwykłych dziewczynach, które mają nagle coś wspólnego z dworem królewskim? Poznają księcia, okazują się królewnami itd. itp.? To dwa z tych filmów. I są właściwie tak samo głupie i pozbawione głębszego sensu jak wszystkie inne. Tym razem w pierwszym przypadku nasza bohaterka to dziennikarka, która musi przygotować materiał na temat księcia (i zgadnijcie, jak to dalej się potoczy), a w drugim mamy swoistą adaptację “Księżniczki i żebraczki”.

Powtórzę się: to głupie filmy. I nie mają zbyt wiele sensu. Nie jestem zresztą przekonana, czy mają dużo wspólnego ze sztuką filmową. Ale w okolicach świąt zrobiło mi się ciut sentymentalnie i wieczorem nie mogłam zasnąć, więc… na taką okazję tego typu produkcje mogą się sprawdzić. Chyba. Tak trochę, bo wielkiej satysfakcji z oglądania raczej nie miałam. Ale istnieją i obejrzałam - więc informuję.


W tym filmie Vanessa Hudgens gra samą siebie w dwóch rolach. Cóż, los poprowadził byłą gwiazdkę Disney'a w dziwne rejony.


niedziela, 14 czerwca 2020

Dom Między Chmurami: wielkie ptaki w przestworzach Ostrodu


Koro pochodzi z krainy, w której ludzie dosiadają wielkich ptaków, ortisów. Jako pierwszy w historii z sukcesem pokonuje ocean i poznaje obce mu lądy. Gdy jego podopieczna umiera, dostaje inne zadanie: ma oswoić i wsiąść na grzbiet jedynego ortisa w Ostrodzie. Potężnego i dumnego samca, który nie dopuszcza do siebie absolutnie nikogo. 


W kwietniu miał swoją premierę “Dom między chmurami”. To debiut C. Klobucha, wydany niedługo po “Imieniu Boga” Michała Dąbrowskiego: także pierwszej książce autora, której szansę dało to samo wydawnictwo. O ile jednak na tą druga powieść wpadam w social mediach dość regularnie, o tyle o “Domu między chmurami” jest dość cicho. A szkoda, bo choć to debiut - to wcale nie jest najgorsza literatura.

Nie zrozumcie mnie źle. “Dom między chmurami” idealny nie jest. Miałam z tą historią kilka zgrzytów, a pierwszy (i najmocniejszy) miał miejsce w pierwszej jednej trzeciej powieści. Na starcie dostajemy bowiem sporo ekspozycji dotyczącej ortisów i świata przedstawionego w ogóle (co jest raczej normalne w przypadku fantasy). W związku z tym autor zaczyna dość mocno wchodzić w szkolenie ptaka, opisuje nam relację, którą Koro buduje ze swoim podopiecznym. Dało mi to nadzieję, że to o tym będzie ta powieść. Wiecie, że to będzie taka “Flicka” czy inny film o oswajaniu dzikiego rumaka, tylko w wersji ptasio-fantastycznej. Że relacja Koro i jego zwierzęcia będzie kluczowa dla fabuły. A potem nagle, ni stąd, ni zowąd… autor po prostu ucina ten wątek. Najpierw bohater się męczy i męczy… a potem (bez dobrego opisu punktu kulminacyjnego oswajania) ot tak, już na nim lata. I to dało mi do zrozumienia, że “Dom między chmurami” wcale o tej relacji człowieka i zwierzęcia nie będzie. Za to będzie… o czym właściwie?

A no jak się okazało, “Dom między chmurami” to w gruncie rzeczy opowieść o Koro, który nie jest mile widziany w krainie, w której przebywa. Otacza go nieufność i osoby, które chcą go zabić. I choć może ewentualne kolejne tomy będą już o czymś bardziej konkretnym, o tyle tę książkę odbieram jako fantastyczną powieść obyczajową o zwiadowcy, który boryka się z problemami rasistowskimi. Nie jest to więc szczególnie ambitna lektura.

I tu powoli dochodzimy do rzeczy, które są plusami (czasem z dodatkiem “minusa”). “Dom między chmurami” czyta się bowiem zaskakująco miło. Autor ma dość lekki styl, który przyjemnie prowadzi przez fabułę, chociaż jednocześnie ta historia aż prosi się, by był nieco bardziej klimatyczny. Trochę bardziej stylizowany, trochę mniej współczesny. Nie raziło mnie to jednak zbytnio. Zabrakło mi tu jednak lepszego zbudowania relacji między bohaterami. Koro nie jest w końcu jedynym bohaterem powieści. Autor serwuje nam więc między innymi lekki romans, ale tu dzieje się podobnie, jak z ortisem. Zamiast zbudować relację postaci na ciekawych dialogach, on część z tego “wycina”, uznaje, że minęło kilka tygodni i bohaterowie po prostu już się uwielbiają. Ot tak, bez głębszej chemii między nimi. Stało się, bo ludzie po prostu się w sobie zakochują, prawda? To pewnie nie byłoby tak rażące, gdyby Klobuch skupił się na relacji Koro z ptakiem… ale i tego trochę brakuje.

Mogę chyba więc dojść do konkluzji, że w tej narracji brakuje mi… ciepła. Jest lekkość, jest całkiem ciekawy świat przedstawiony, jest trochę akcji i jakiś może niezbyt dużych, ale interesujących problemów. Ale nie ma ciepła pomiędzy postaciami, które lepiej popchnęłoby historię do przodu.

Za to jest ciepło w stosunku do samych zwierząt jako takich. Czytając tę książkę miałam wrażenie, że autor po prostu lubi zwierzęta. Mogę się oczywiście mylić, ale w opisach zachowań czy ortisów, czy koni bądź psów było w moim odczuciu coś niezmiernie przyjemnego.

Dodatkowo, widzę w tej książce pewną świadomość gatunku. Autor zdaje się nieźle rozumieć, o co w fantastyce jako takiej chodzi. Dużo lepiej, niż np. Samantha Shannon, która pisząc “Zakon Drzewa Pomarańczy” debiutantką nie była, a popełniała błędy jak takowa. Ma całkiem niezłe wyczucie tego, co do świata trzeba wprowadzić, ile i w jakim tempie, by całość przynajmniej w miarę się kleiła. 

Tu muszę wspomnieć parę słów o oryginalnym opisie z tyłu okładki. Pozwólcie najpierw, że zacytuje pierwsze zdanie: “Miłość, poświęcenie i zdrada w pasjonującej opowieści fantasy, w której słowiańska mitologia miesza się z barbarzyńskimi kultami i wszechobecną magią.” Te pierwsze trzy słowa faktycznie jako-tako z prawdą się mają. “Dom między chmurami” nie jest zbyt “epicką” historią, ale owszem, te elementy w nim występują. Problem mam jednak ze słowiańską mitologią, bo jeśli ona tu występuje to tylko gdzieś w tle. Mimo wszystko głównym magicznym stworzeniem w tej historii są wielkie ptaki, a nie przypominam sobie, by w rodzimej mitologii funkcjonowały. Z resztą, czarnoskórego głównego bohatera (co akurat samo w sobie jest fajne, brakuje takowych w polskiej fantastyce) też bardzo słowiańskim nazwać nie można. Tak jak jego sposobu treningu ortisów czy czegokolwiek innego, składającego się na główny trzon tej historii. Barbarzyńskie kulty? Albo źle czytałam i ich nie zauważyłam albo ich tu po prostu za bardzo nie ma. Jakieś plemiona oczywiście są gdzieś w tle… ale nie są aż tak istotne; nie poznajemy ich za dobrze. A magia? Jedyna, jaka tu bardziej występuje to magia iluzji. Nie jest wcale szczególnie wszechobecna. To pierwsze, wytłuszczone zdanie może więc bardzo skutecznie wprowadzić czytelnika w błąd. Przynajmniej w moim odczuciu: bo to nie o tym jest ta powieść. 

Mimo pewnych wad, “Dom między chmurami” to naprawdę całkiem przyjemny i w miarę solidny debiut. Na pewno daje obietnicę, że w kolejnych ewentualnych tomach może być lepiej i ciekawiej, o ile tylko autor wyciągnie wnioski z obecnych recenzji, które raczej się nad powieścią nie rozpływają. Ta książka ma kilka elementów, które ją wyróżniają. Ciekawe, olbrzymie ptaki, czarnoskórego bohatera nietypowego dla polskiej fantastyki, dobrą podstawę do budowania ciekawych relacji między postaciami (skoro to nie wyszło w tym tomie…). Jestem więc skłonna dać autorowi kredyt zaufania i sprawdzić, jak poradzi sobie ze swoją kolejną powieścią.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!


czwartek, 11 czerwca 2020

Rycerz Siedmiu Królestw: Dunk i Jajo w podróży przez Westeros



Życie wędrownego rycerza nie należy do prostych.  Bez domu i rodziny, posiadając jedynie konia i zbroje, jest najemnikiem, który walczy dla pieniędzy, a zimą łupi innych na szlakach. Dunk nie zna jednak innego żywota. Gdy jego mistrz odchodzi, on sam zajmuje jego miejsce, przygarniając pod swe skrzydła Jajo: łysego chłopca, który uparł się, aby być jego giermkiem. Razem podróżują przez Siedem Królestw, próbując przetrwać w tych nieszczególnie sprzyjających warunkach.


Choć to pięknie wydana książka, która aż kusi, by się za nią zabrać, “Rycerz Siedmiu Królestw” swoje u mnie przeleżał. Zawsze miałam do czytania inne rzeczy, które były bardziej pod ręką, a przy tym inne książki George’a R. R. Martina również co jakiś czas przewijały mi się przez ręce. Nie czułam więc chyba potrzeby, aby do tej konkretnej zaglądać… a szkoda, bo ta pozycja to chyba najprzyjemniejsza rzecz tegoż twórcy, jaką dane było mi przeczytać.

“Rycerz Siedmiu Królestw” to nie powieść, a zbiór trzech (dość obszernych) opowiadań. Są w pewnym stopniu połączone fabularnie, jako że traktują o przygodach tych samych bohaterów, ale w dalszym ciągu są odrębnymi, zamkniętymi historiami. Trochę jak opowiadania z “Miecza przeznaczenia” Sapkowskiego, jak dwa pierwsze tomy “Opowieści z meekhańskiego pogranicza” czy nawet początek “Kłamcy” Jakuba Ćwieka. Dlatego na pewno nie jest to typowa antologia, zbierająca różnorakie teksty. 

Akcja tych historii rozgrywa się około stu lat przed “Grą o tron”, gdy w Westeros nie było już smoków, ale przy włazy wciąż był ród o srebrnych włosach i fioletowych oczach. To jednak właściwie nie jest aż tak istotne, bo… “Rycerz Siedmiu Królestw” jest swoistą fantastyką bez fantastyki. Choć w tle opowiadane są nam legendy o smokach, choć nazwiska postaci są mi już bliskie, to gdyby wszystkie nazwy miejsc podmienić na realne… dostalibyśmy przygodowe opowiadania historyczne. Bo nikt tu nie włada magią i poza jakimiś gusłami czy zwyczajami jej w tych opowiadaniach po prostu nie ma. A w okresie średniowiecza przecież w różne rzeczy się wierzyło. Generalnie rzecz biorąc, George R. R. Martin w przypadku “Piesni lodu i ognia” stawia na dość duży realizm, ale tutaj, przez brak smoków czy szerzej zakrojonej magii, jest on jeszcze mocniej widoczny.

Skupiamy się więc właściwie w pełni na rycerskich zmaganiach Duncana i jego łysego towarzysza. Nie są to “duże” historie: nikt tu nie ratuje świata, ani nie podróżuje na drugi koniec świata. Za to Dunk bierze udział w turniejach rycerskich, pomaga uciśnionym, czasem przypadkiem wplątuje się w polityczne konflikty. I żyje dość zwykłym życiem, co czyni je bliższe czytelnikowi i sprawia, że tak łatwo jest się cieszyć tymi historiami. Tymi przyjemnymi przygodami, w których czasem Dunk i Jajo ryzykują majątkiem, zdrowiem bądź życiem, ale zawsze starają się wybrać jak najlepiej.

Bo tu jest chyba pies pogrzebany: główni bohaterowie są po prostu bardzo sympatyczni. Dunk nigdy nie był bogaty. To prosty, przerośnięty chłopak, któremu dawny nauczyciel wbił do głowy jedno: rycerz swój honor powinien mieć. I postępować właściwie. Jajo zaś, pochodzący z innych rejonów, niż Dunk, jest chłopcem o wiele sprytniejszym, bardziej wygadanym i inteligentniejszym. Jego rycerz więc podejmuje słuszne moralnie decyzje, a Jajo działa jak jego przeciwaga, wspierając go, gdy szlachetne próby dotarcia do celu zawodzą. Nie jest to może najbardziej oryginalny z duetów, ale często w literaturze czy filmie się sprawdza… i tak też jest w tym przypadku.

Dodać muszę, że ja naprawdę uwielbiam to wydanie. Wprawdzie sama okładka mnie nie zachwyca, ale wnętrze już owszem. Moja wersja ma bowiem kremowy, ale dość gruby papier oraz piękne, bardzo klimatyczne ilustracje. Czasem nie oddają dosłownie tego, co znajduje się w samej historii (np. często przedstawiają smoki, które w Westeros już nie występują), ale sprawiają wrażenie czasem niedokończonych szkiców. To, w moim odczuciu, niezwykle pasuje do historii o wędrownym rycerzu.

“Rycerz Siedmiu Królestw” nie jest może opowieścią ponadczasową, która wbije się w pamięć, ale na pewno to zbiór trzech historii, które są bardzo, bardzo przyjemną rozrywką. A co najlepsze: aby te teksty poznać, nie trzeba wcale znać innej twórczości Martina. W końcu to odrębne dzieła, które jedynie dzieją się w tym samym świecie. Co prawda, znajomość “Pieśni lodu i ognia” może być pomocna (np. nazwy rodów po prostu więcej nam powiedzą), ale nie jest niezbędna. Myślę więc, że po to dzieło może sięgnąć każdy zainteresowany przygodowym fantasy, ale nie tylko: osoby lubiące rycerską tematykę bez dodatku magii też powinny być z lektury zadowolone.



Przy okazji zapraszam na mój profil na Instagramie, gdzie akurat odbywa się mały konkurs z ciekawą lekturą do zgarnięcia. 


wtorek, 9 czerwca 2020

Wcale nie kupuję książek! A przynajmniej nie specjalnie!


Cześć! Nie wiem, czy wiecie, ale ja ostatnio wcale nie kupuję książek. A przynajmniej: wcale nie kupuję książek z rozmysłem. Ale przypadki chodzą po ludziach, prawda? I tak jakoś się złożyło, że od ostatniego postu do mojego zbioru dołączyło kilka tytułów. Właściwie niemal wszystkie kupione po kosztach plus dwie nie-do-końca-książki, które trafiły do mnie w ramach prezentu. A że mam chwilę… to po prostu przedstawię Wam, co mam i czego możecie się tu kiedyś ewentualnie spodziewać, a Wy możecie mi mówić, w czym popełniłam błąd bądź też za co mam się brać najpierw. Jasne zasady? Mam nadzieję, że tak!

Nim jednak przejdziemy jeszcze do samych książek, zachęcam po raz kolejny do zaglądania na mój Instagram: tam o wszystkim jest tak na bieżąco, jak tylko dam radę! Włącznie z relacjami z samego czytania na Instastories.



Zacznijmy od stosiku po lewej. To właściwie przesyłki, które dotarły do mnie w tym tygodniu. Jedna od wydawnictwa Zysk, pozostała część: z Allegro, zakupione po kosztach, właściwie przede wszystkim dla jednej książki, ale też trochę po to, by dowiedzieć się, co w ogóle Papierowy Księżyc ma w swojej ofercie.

  • “Dom między chmurami” C. Kloubuch - debiut tegoż pana, który trafił do mnie dzięki uprzejmości wydawnictwa. Poczułam się zainteresowana, bo Zysk raczej nieczęsto wydaje polskich debiutantów z dziedziny fantastyki, więc chcę sobie sprawdzić. Książka ma całkiem ładną okładkę i właściwie tyle mogę o niej na razie powiedzieć.

  • “Sto tysięcy królestw” N. K. Jemisin - jeśli ktoś zna mnie choć trochę, to wie, że znam pięć innych książek tej autorki i wszystkie uwielbiam. Niestety, Papierowy Księżyc na razie wydał jedynie tę część i nic nie zapowiada kolejnych, a sama książka ma dziwnie niskie oceny na Lubimy Czytać, ale sama spodziewam się dobrej lektury. W razie czego spróbuje kolejnych tomów w oryginale.

  • “Plus/Minus” Olgi Gomyłko i Andrieja Ułanow - powieść autorstwa dwoga ukraińskich pisarzy. Nie znam ani jednego z nich; sam opis sugeruje lekki kryminał, choć wydaje mi się, że to jednak kryminalne urban fantasy. Mogę się jednak mylić, bo książki głębiej nie sprawdzałam. Poznam, zobaczę; jak będzie znośne, może sięgnę po inne powieści Gomyłko (bo ta ponoć jest słabsza od jej poprzednich dzieł).

  • “Wieża” Daniela O’Malley’a - debiut australijskiego pisarza. Urban fantasy, które od dawna kusiło mnie okładką. Przeczytam, sprawdzę, zobaczę z czym to się je.

  • “Zmiana” Hugh’a Howey’a - miałam tom pierwszy i trzeci, więc dokupiłam i drugi z trylogii “Silos”. 

 

To teraz książki stojące bardziej po prawej; wszystkie kupiłam na promocji w markecie za jakieś 10zł, więc zakup był co najmniej impulsywny. Ale jest wśród nich przede wszystkim Mag, więc nie żałuje, bo nawet jeśli mi się nie spodobają - to przynajmniej te książki po prostu wyglądają ładnie!

  • Trylogia “Jean le Flambeur” t. 2-3, Hannu Rajaniemi - widziałam już te książki u innych, ale nigdy nie byłam nimi mocniej zainteresowana. Podobno hard SF. Jak bardzo hard i czy dla mnie - nie zbyt “hard” - przekonam się, jak już kupię tom pierwszy.

  • “Kwintet czasu” t. 1-2, Madeleine L'Engle - przepiękne oprawy, które sugerują naprawdę poważną fantastykę… a to twórczość dziecięca, czy dziecięco-młodzieżowa. Niemniej, nie skreślam ich z tego powodu i liczę na ciekawą lekturę. Och, ależ one mi się podobają wizualnie. Dark Crayon tworzy cuda okładkowe!

  • “Marvel: X-men. Saga mrocznej Phoneix”, Stuart Moore - X-men to w tej chwili mój team superbohaterski nr 2 (o nr 1 będzie niżej) i gdy widziałam tą książkę na promocjach zawsze mnie kusiła. Nigdy się nie dałam, wiedząc, że pewnie nic dobrego z lektury nie wyniknie… aż do tej pory. No musiałam.

  • “World of Warcraft. Traveller. Wędrowiec”, Greg Weisman - wzięłam przy okazji, bo jak szaleć, to szaleć. Pewnie będę narzekać. Ale trudno. Z Warcraftem nie mam wiele wspólnego, ale niektóre z ich historii znam z opowieści innych i cóż, najwyżej się trochę doszkolę. I ponarzekam.



Pierwsza z nie-do-końca-książek to mój drugi komiks w życiu, czyli kolejna część “Doom Patrolu”. Jest piękny, jest cudowny i na pewno będę go czytać, gdy tylko wygrzebię się z innych zaległości. Doom Patrol to dalej mój ulubiony superbohaterski team. 


A druga to kolejna z książek “całkiem bezużytecznych”, czyli jednoosobowy scenariusz do “Zewu Cthulhu”. Bardzo chcę w końcu się za to zabrać, zapoznać i z podręcznikiem, i spróbować zabawić się w tą przygodę choćby sama, ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, kiedy mi się to uda.

Jak już pisałam na początku: jeśli znacie cokolwiek z tych książek, dawajcie znać i dzielcie się opiniami. Albo krzyczcie, co najpierw powinno pojawić się na blogu. Spróbuje wziąć to pod uwagę, choć oczywiście pierwszeństwo ma książka od Zysku.


poniedziałek, 8 czerwca 2020

Perswazje: A gdyby tak obedrzeć powieść Austen z pięknego języka?



Sir Walter Elliot to próżny i zakochany w samym sobie szlachcic, który przez lekkoduszne życie roztrwonił większość majątku. Aby ratować swoje włości, musi wydzierżawić swoją główną posiadłość. W tym czasie w towarzystwie rodziny pojawia się Fryderyk Wentworth: były narzeczony jego córki, Anny. Młoda kobieta, będąca coraz bliżej okresu staropanieństwa, odkrywa, że chyba wciąż coś do niego czuje.


Po przeczytaniu “Perswazji” zorientowałam się, że znam już niemal wszystkie powieści, które Jane Austen napisała: do pełnej znajomości jej twórczości brakuje mi tylko dwóch pozycji, które pewnie też prędzej czy później w moje ręce trafią. Mimo tego w żadnym razie nie uznaje się za wielbiciela twórczości tej pani. Owszem, cenię jej pióro i uważam, że takie dzieła mają zarówno dużo walorów literackich jak i historycznych, ale nie jest to coś, co czytałabym przede wszystkim dla własnej rozrywki.

W każdym razie, jeśli o “Perswazje” chodzi to właściwie mogę w większości tylko powtarzać to, co przy Austen mówię właściwie zawsze. Kwiecisty język i ironia to te elementy stylu autorki, za które cenią ją czytelnicy. Ja te elementy niezwykle szanuje, ale też i one sprawiają, że dla mnie jej twórczość jest dość teatralna i “napompowana”, sprawiająca sztuczne wrażenie, jeśli chodzi o  dialogi i budowanie relacji między postaciami. Bo Jane Austen stoi nieco z boku swoich bohaterów, często opisując ich codzienne czynności i spotkania w towarzystwie, a sprawy dotyczące głównej fabuły właściwie przedstawiając gdzieś w tle. Bo choć ta historia opowiada przede wszystkim o Annie i jej rozterkach związanych z dawną miłością to tak naprawdę bezpośrednich spotkań tych bohaterów mamy tylko kilka. Oczywiście, Anna i Wentworth regularnie wybierają się na przejażdżki, wycieczki, spędzają wieczory na jednym salonie itd., itp., ale zwykle pojawia się to głównie w narracji, a nie w konkretnych, rozpisanych scenkach. A mimo wszystko mocne dialogi między postaciami i dobre budowanie relacji to jest to, co w takich historiach daje mi największą dawkę rozrywki: u Austen zaś po prostu mi osobiście tego brakuje. Nie postrzegam tego rzecz jasna jako błędu autorki, a jedynie jako pewną cechę jej stylu i znacznik czasów, w których tworzyła. 

“Perswazje” na tle innych dzieł Austen odbieram zaś po prostu jako powieść “zwykłą”. To nie “Duma i uprzedzenie” czy “Rozważna i romantyczna”. Mam wrażenie, że te dwa tytuły poruszały bardziej istotne tematy, były jakieś takie… konkretniejsze i lepsze pod kątem fabularnym. Ta historia jest trochę bardziej jak “Mansfield Park”: ot, miła historyjka o miłości, która oczywiście w tle porusza jakieś ważne dla ówczesnych czasów problemy, ale generalnie sprawia wrażenie typowo rozrywkowej literatury dla żyjących w XIX-wieku osób. Być może moja ocena jest mylna, jako że wcale nie specjalizuje się w brytyjskiej literaturze romantycznej, ale właściwie tak tę książkę odbieram. Gdyby ktoś chciał obedrzeć ją z tej całej kwiecistości i opisów szlacheckich zwyczajów to właściwie dostaniemy bardzo prostą historię o młodej kobiecie, która jest zakochana w mężczyźnie, ale los niegdyś ich rozdzielił, a teraz muszą poznać się na nowo, by zorientować się, czy naprawdę się kochają. A to nie jest przecież opis nadzwyczajnie oryginalnej historii, nawet jak na powieść z 1815 roku.

Literaturę klasyczną i wiekową warto czytać zawsze. Aby dowiedzieć się, jak pisano lata temu, aby poznać piękne style i zrozumieć, jak zmieniał się nie tylko język, ale też sposób kreowania postaci i relacji między nimi. Dlatego po jakąkolwiek książkę Jane Austen warto sięgnąć zawsze. Wydaje mi się jednak, że jeśli czytelnik ma wybór to nie polecałabym “Perswazji” na pierwsze spotkanie z autorką. To dalej pięknie napisana powieść, ale w swoim dorobku ta pisarka ma po prostu lepszą i bardziej ambitną twórczość. 



piątek, 5 czerwca 2020

Silos: post-apokaliptyczne czytadło z elementami dystopii


Silos to wielkie, podziemne miasto, będące schronieniem dla ludzi przed toksyczną Ziemią. Gdy jego szeryf, Holston, zaczyna wariować i ogłasza, że chce opuścić swój dom, władza nie ma wyboru: mężczyzna zostaje wysłany na czyszczenie znajdujących się przed Silosem obiektywów, a tym samym skazany na pewną śmierć. Jego miejsce zajmuje Jules: pewna siebie i uparta kobieta, która - ku swojej zgubie - próbuje zrozumieć, dlaczego jej poprzednik zapragnął opuścić bezpieczny Silos. 


Historia związana z wydaniem “Silosu” jest całkiem ciekawa. Hugh Howey wydał tom pierwszy początkowo w metodzie self-publishingu, w formie pięciu nowelek, czy też powiązanych ze sobą opowiadań. Dopiero później teksty zostały złączone w jeden tom, rozpoczynający trzytomowy cykl post-apokaliptyczny.

Gdyby nie fakt, że udało mi się upolować ją przypadkiem na promocji, powieść prawdopodobnie nie trafiłaby w moje ręce, bo właściwie wcześniej po prostu o niej nie słyszałam. Mimo zapewnień wydawnictwa z okładki powieści dotyczących tego, że to nowy “klasyk SF”, mnie jakoś to cudo wcześniej ominęło. Słusznie i niesłusznie zarazem. Bo choć klasyk z tego raczej żaden to przyjemne czytadło: jak najbardziej.

Dlatego, że “Silos” to absolutnie typowa powieść post-apokaliptyczna. Choć nie znam wielu tytułów z tego podgatunku fantastyki to wszystkie tropy i motywy, które Howey w tej książce porusza są mi doskonale znane. Mimo tego tę powieść czytało mi się zaskakująco lekko i płynnie, nawet jeśli nie była to najciekawsza z książek, jaką miałam kiedykolwiek w rękach.

Hugh Howey próbował połączyć post-apokalipsę z dystopią: to raczej dość częsty i typowy zabieg, jako że dystopia w fantastyce i tak bardzo często pojawia się w fantastyce po jakiejś “apokalipsie”: nagłej i gwałtownej zmianie, przez którą świat musiał uformować się na nowo. Tyle tylko, że tego typu powieść będzie zapamiętana jako poważne dzieło tylko wtedy, kiedy wniesie do gatunku coś nowego i świeżego. Nowe przemyślenie, nową analizę. Może krytykę sytuacji, której autor był świadkiem? A “Silos” (przynajmniej jeśli mowa o tomie pierwszym - kolejnych jeszcze nie znam) nic takiego nie wnosi. Ot, mamy korupcję i wysokiej rangi urzędników, którzy wyraźnie coś ukrywają. Prawdopodobnie dla pieniędzy, władzy i innych tego typu elementów. Nie jest to nic nowego.

Samo funkcjonowanie świata przedstawionego kojarzyła mi się zaś bardzo z serią “Metro 2033” Głuchowskiego. Bo i tu mamy ludzi zamkniętych gdzieś pod ziemią, nie świadomych tego, co mogą znaleźć na zewnątrz. Myślących, że poza nimi nikt nie przetrwał. Główne różnice są dwie. Po pierwsze, tu nikt nie wychodzi poza Silos, aby zbierać pozostałości. Po drugie: ci ludzie już przywykli i nauczyli się w pełni funkcjonować w warunkach, w jakich muszą żyć. Wydaje mi się, że przez to ten świat jest po prostu mniej ciekawy i mniej klimatyczny, chociaż dalej całkiem porządnie skonstruowany. 

Język, którym posługuje się autor tej książki, określiłabym mianem typowego. Typowego dla amerykańskiej, tłumaczonej literatury. Dość prosty w przyswojeniu, nieszczególnie klimatyczny, ale taki, który można w płynny sposób przyswoić. Ciekawa jest też sama konstrukcja powieści, bo składa się ona z pięciu bardzo wyraźnych części, które różnią się od siebie i narracją, i konceptem. Widać, że początkowo miały być to w miarę oddzielne twory, chociaż każda kolejna jest bardziej spójna z poprzednią, a całość koniec końców bez problemu tworzy powieść, a nie zbiór opowiadań. 

Ponadto powoli już kończąc chyba muszę dodać, że ta post-apokaliptyczna powieść przez mocno dystopiczne elementy jest też przy okazji fantastyką naukową. Wiem, że niektóre teksty z tego gatunku wcale nie muszą nią być, dlatego wolę to podkreślić. Jeśli szukacie post-apokalipsy idącej w stronę fantasy albo takiej bez nadnaturalnych wynalazków to raczej nie będzie coś dla Was.

“Silos” wypada na pewno o niebo lepiej od “Dopóki nie zgasną gwiazdy” Patykiewicza czy “Zapomnianej księgi” Hendel. Jest bardziej przemyślaną powieścią, konkretniejszą, jednolitą. Nie ma może specyficznego klimatu książki Patykiewicza (gdzie zimowe post-apo dobrej jakości z radością bym przeczytała), ale na pewno jest stworzony z większą świadomością gatunku. Jak na debiut prezentuje się nie najgorzej i na pewno po kolejne części sięgnę. Niemniej, słowo “czytadło” naprawdę chyba określa tę powieść najlepiej. Jeśli więc szukacie po prostu książki w takich klimatach dla zabicia czasu i rozrywki, swobodnie można się za nie zabrać. Nie wydaje mi się jednak, aby można było oczekiwać po tej powieści czegoś więcej.


środa, 3 czerwca 2020

Amerykańscy bogowie: Gaiman na równi z Kingiem i Straubem?


Gdy po trzech latach Cień opuszcza zakład karny, dowiaduje się, że jego żona zmarła w wypadku samochodowym wraz ze swoim kochankiem Załamany mężczyzna podejmuje się pracy u tajemniczego Wendsday’a, który zdaje się prowadzić niebezpieczne interesy.


Istnieje pewna grupa książek, które swoim mrocznym klimatem od ręki mnie odrzucają. Horrory Strauba czy Kinga albo trylogia dla dzieci i młodzieży Zafona to powieści utrzymane właśnie w takiej stylistyce. Nawet jeśli obiektywnie są dobre to mi najzwyczajniej w świecie ten konkretny klimat nie do końca odpowiada i nie pozwala w pełni cieszyć się lekturą. Podobnie było z “Amerykańskimi Bogami” Gaimana.

Co prawda wiedziałam, że po tego autora w końcu sięgnę, jednak nie czułam presji związaniem z czytaniem jego książek, mając (jak się okazało całkiem słuszne) przeczucie, że jego dzieła mogą mi nie do końca się spodobać. “Amerykańskich bogów” dorwałam jednak na wymianie książek jesienią 2019… i w końcu musiałam się za nich zabrać.

Właściwie podejścia miałam dwa. Przy pierwszym po kilku stronach odłożyłam książkę, uznając, że jakoś nie mam ochoty na tę lekturę. Za drugim podejściem było lepiej. Sam początek okazał się całkiem zadowalający. Podobała mi się zabawa słowem, postacie prowadziły całkiem iskrzące dialogi, a jak już przysiadłam do lektury to nie miałam problemów ze wsiąknięciem w ten świat, mimo że też nie pochłaniałam powieści na raz. Im jednak brnęłam w lekturę dalej, tym większe znużenie i zmęczenie tekstem odczuwałam. 

Wydaje mi się, że kluczowym problemem w tym przypadku jest właśnie ten nieco horrorowy klimat całości. Choć “Amerykańscy bogowie” to urban fantasy to autor dość często idzie w mrocznym kierunku. Gaiman stara się budować niepokojący, nieco absurdalny świat, tyle tylko że ja właśnie taką konstrukcję odbieram raczej jako męczącą i nużącą, niż fascynująco brutalną i mroczną.

Ponadto sam koncept na powieść, choć początkowo pozornie intrygujący, prędko zaczął w moich oczach tracić. Być może, gdy “Amerykańscy bogowie” ukazali się po raz pierwszy (około 2001 roku) byli pozycją dość świeżą. Dziś jednak tego typu pozycji nie brakuje, także na polskim rynku. Mamy choćby “Kłamcę” Jakuba Ćwieka, który wręcz zdaje się inspirować Gaimanem, mamy twórczość Anery Jadowskiej, Mai Lidii Kossakowskiej, czy chociażby znany serial “Supernatural” (“Nie z tego świata”). Te wszystkie dzieła w mniejszy czy mniejszy sposób wykorzystują podobne motywy, co Gaiman, często wrzucając mitologicznych bogów do naszego, zwykłego świata i nie raz poruszając problem wygasającej wiary. Nie dziwię się, że tak wielu twórców po ten motyw sięga, bo jest i ciekawy, i całkiem popytny, niemniej: efektu świeżości w przypadku tej historii po prostu nie odczułam.

Kolejną kwestią, która chyba nie do końca mi odpowiadała jest sam główny bohater. Cień jest takim dość typowym, raczej oschłym typem, podobnym do Geralta z “Wiedźmina” czy Vuko z “Pana Lodowego Ogrodu”. Postacią, która sprawdza się w narracji, ale (zwłaszcza w tym przypadku) nie jest nadzwyczaj ciekawą i skomplikowaną personą. To raczej postacie otaczające go zwracają uwagę, a nie sam Cień. Mimo tego, to on jest głównym bohaterem i to z nim spędzamy najwięcej czasu. Wprawdzie nie jest bohaterem obleśnym i irytującym, ale w pewnym momencie i on zaczął mnie nużyć, co w połączeniu ze wtórnym dla mnie światem przedstawionym i nie do końca odpowiadającym mi klimatem wcale w lekturze nie pomagało. 

Na dodatek “Amerykańscy bogowie” są powieścią drogi, w której nasze postacie podróżują przez USA, wypełniając coraz to kolejne zadania. Choć intryga jakaś się tu rozgrywa, to w gruncie rzeczy jej zakończenie nie jest przecież jakąś wielka tajemnicą, a sama podróż do końca celu po prostu była dla mnie średnio intrygująca. To z resztą często przypadek w chwili, w której czytam tego typu powieści: jeśli nie odpowiadają mi bohaterowie, czasem trudno utrzymać moją uwagę w przypadku takiej konstrukcji historii.

Oczywiście zdaje sobie sprawę, że w tym przypadku powieść nie przypadła mi do gustu przez moje gusta, a nie przez samo jej wykonanie. Wprawdzie technicznie na pewno nie jest książką idealną (coś chyba jest nie tak z tempem akcji), ale ogólnie i obiektywnie patrząc… to po prostu poprawnie napisana powieść, która ma pełne prawo podobać się innym. Tylko z moim gustami trochę się rozminęła. I tyle.

Na sam koniec chcę powiedzieć jeszcze kilka słów o samym jej tłumaczeniu. Nie wiem, jak wypada nowa wersja i czy była zmieniana, ale w mojej z 2017 roku nie do końca rozumiem poczynania tłumaczki. Paulina Braiter niektóre nazwy tłumaczy, inne nie, robiąc to tak, jak jej się podoba i jak jej pasuje. Mamy więc Wielkanoc i Cienia, ale mamy również Wensdaya i Lyesmitha. Co prawda rozumiem, że w tych dwóch przypadkach istotna jest zabawa słowem autora, ale skoro tak… to czy nie lepiej byłoby zostawić wszystkie nazwy w oryginale? “Cień” brzmi przecież gorzej od oryginalnego “Shadow”. Rozumiem, że czasem dobrze jest coś przełożyć na język polski, ale gdy autorzy próbują za bardzo to później wychodzą nam takie “Łaziki” czy “Królowiectwa”... A gdy wkrada się tego typu dwujęzyczność w nazwach to przynajmniej mnie ten fakt nieco wybija z lektury.


Nomida zaczarowane-szablony