sobota, 27 lutego 2021

Marilyn na Mantattanie: powieść czy biografia?

 


Pomiędzy 1954 a 1955 Marilyn Monroe opuściła Hollywood, aby spędzić czas na Manhattanie. Planując własne projekty, rozwijając swoje umiejętności i próbując odnaleźć samą siebie, zawarła przyjaźnie, które miały na zawsze odmienić jej sposób spoglądania na rzeczywistość.

 

Nie sięgam raczej po książki biograficzne. Właściwie na swoim kącie mam chyba tylko trzy takie pozycje i jeśli dobrze pamiętam, ostatnią czytałam jakieś trzy lata temu. A jednak „Marilyn na Mantattanie” kusiła mnie od swojej premiery w 2017 roku. Nawet mimo mojego braku zainteresowania kinem lat 50., czy samą postacią Monroe, po prostu gdzieś tam tkwiła w mojej świadomości i w końcu uznałam, że co mi tam: nie zaszkodzi mi drobna odskocznia, a przynajmniej może czegoś ciekawego się dowiem!

Marilyn na Mantattanie
Elizabeth Winder
wyd. Literackie, 2017

Z tym że książkę Elizabeth Winder trudno mi nazwać porządną dziennikarską robotą. Niestety. Bardzo szybko zorientowałam się, że nie mam do czynienia z czymś takim. Autorka postawiła na nieco… dziwną formę. „Marilyn na Mantattanie” próbuje bowiem narracyjnie udawać powieść. Autorka co prawda regularnie cytuje wypowiedzi znajomych Monroe, ale dodaje też od siebie wiele zdań, które po prostu nie mogą być obiektywną prawdą. Na przykład, informuje nas, jak pachniały czyjeś ręce podczas pożegnania z Marilyn: niestety, ale nie sądzę, aby coś takiego znajdywało się w jakichkolwiek źródłach.

Winder poczyniła też inny grzech, niedopuszczalny dla dzieła dziennikarskiego: zdaje się, że zupełnie zapomniała o obiektywizmie. Osiągnięcie takiego stanu w 100% jest wprawdzie niemożliwe, ale to, co dzieje się w „Marilyn na Mantattanie” przekracza granicę dobrego smaku. Nie wiem wiele o pani Monroe, ale jestem absolutnie przekonana, że nie była takim ideałem, jak w tej pozycji.

Autorka na siłę próbuje przekonać czytelnika, że Marilyn była osobą niebywale inteligentną i wrażliwą, utalentowaną ponad miarę. Podkreśla to w swoich wypowiedziach bardzo regularnie, nawet nie udając, że próbuje się powstrzymywać. Idealizuje Monroe, a mimo to między wierszami da się dostrzec w aktorce istotę nieszczególnie stabilną. Kokietkę, która uwielbia spędzać czas z mężczyznami, która nie potrafi powstrzymać się od flirtu. Z jednej więc strony Winder stara się zburzyć obraz aktorki jako stereotypowej blondynki, jednak robi to w sposób absolutnie niewprawny.

Mimo tego jednak, że pod kątem dziennikarskim to na pewno nie jest rzecz dobra, to wydaje mi się, że za pozycja znajdzie bez problemu swojego odbiorcę. Została wyraźnie napisana po to, by czytelnik po prostu dobrze się poczuł. By poznał silną, kobiecą osobowość, pokiwał głową i powiedział sobie: też tak przecież mogę! Dlatego wydaje mi się, że „Marilyn na Mantattanie” sprawdzi się przede wszystkim jako odskocznia dla osób, które poszukują lekkiej i przyjemnej lektury. Być może opartej na faktach, ale nie mających wielkich ambicji do poznawania tylko prawdy na temat Monroe.

Niestety, osoby szukające czegoś naprawdę ambitnego mogą się poczuć mocno rozczarowane. Nie jest to ani pozycja wybitnie dobra językowo (bo wtedy niedoróbki dziennikarskie można by wybaczyć), ani obiektywnie przekazująca informacje na temat tytułowej bohaterki. Przyznam, że sama z czasem zaczęłam się w trakcie lektury po prostu męczyć. Cóż, przynajmniej jedną ma ta książka zdecydowaną zaletę: jest naprawdę ładnie wydana. W dużym formacie, twardej oprawie i ze zdjęciami na początku każdego rozdziału.


środa, 24 lutego 2021

Inne światy: Antologia inspirowana "1920+" Jakuba Różalskiego

 

Dziesiątka pisarzy, zainspirowana pracami Jakuba Różalskiego ma zamiar przenieść czytelnika w „Inne światy”. Nie znam innej takiej fantastycznej antologii. W 2018 roku SQN spróbowało połączyć świat obrazu ze słowem, tworząc piękne (choć nie bez wad) wydanie z tekstami znanych polskich pisarzy. Trafiło do mnie już w okolicy premiery, ale choć zaczęłam ja czytać, długo nie mogłam go skończyć.

„Pomiędzy” przeczytałam za to dwie książki, które są rozwiniętą wersją treści z „Innych światów”. „Zgasić słońce. Szpony smoka” Szmidta to powieść na bazie opowiadania, która nieszczególnie mi się spodobała, a „Imperium chmur” Dukaja jest jedynie trochę rozwiniętą powieścią, która w tym zbiorze się znalazła. Choć jest piękna językowo, nie za bardzo intryguje mnie pod kątem fabularnym.

Inne światy
antologia
wyd. SQN, 2018

W końcu jednak udało mi się tę antologię przeczytać w całości. Na dziesięć opowiadań okazało się, że mam w gruncie rzeczy dwa typy, które naprawdę mi się podobały. Bo o ile Dukaj jest mistrzowski, jeśli chodzi o język, o tyle, jak już napisałam, ta konkretna historia mnie nie fascynuje, po prostu. Za to opowiadania Anny Kańtoch i Łukasza Orbitowskiego są naprawdę dobrymi opowiadaniami, które przy okazji w znacznej mierze do mnie przemawiają.

Przyznaję, że z tej dwójki wolę Kańtoch. Ta pisarka swoim stylem świetnie buduje pewną baśniowość i magię, a sam tekst ma pod koniec dobrą puentę i dla mnie jest po prostu opowiadaniem kompletnym. Orbitowski jest zaś znacznie bardziej horrorowy w ten brudny, szary i smutny sposób. Przedstawia Polskę przez wiele dekad, opowiadając w krótkim tekście historię naszego kraju aż do współczesności. I niestety, o ile ten tekst naprawdę bardzo cenię to najzwyczajniej w świecie: horror nie jest „mój”. Dlatego wolę Kańtoch, jednak w tym przypadku to jest rzecz zupełnie subiektywna, bo obydwa opowiadania są bardzo dobre.

Nastepnie mamy „paczkę” tekstów, która właściwie nie do końca mnie obeszła. Co prawda Małeckiego zapamiętałam na dłużej, ale koniec końców, nie było w tym tekście niczego, co by mnie szczególnie poruszyło. Jadowska, Zielińska i Chutnik napisały „po prostu teksty” – no były, dały się czytać, ale już powoli ulatują mi z głowy. Mróz, jak na Mroza, był zaskakująco ciekawy, ale to, tak czy siak, raczej dość przeciętny poziom. Szmidt? Ponownie, nie obszedł mnie zupełnie. Żulczyk zaś wyróżnił się, sięgając po inny koncept, niż pozostali twórcy, ale że już się, z czym podobnym spotykałam, to nie zrobiło na mnie nie wiadomo jak wielkiego wrażenia.

Gatunkowo króluje tu fantastyka historyczna i alternatywna historia. Nie dziw: w końcu prace Różalskiego to często połączenie polskości z mechami. Dwa z tekstów nawiązują do Dalekiego Wschodu (Dukaj, Szmidt), jeden – do arabskiego świata (Jadowska). Jest momentami bardziej horrorowo (Orbitowski), nie brakuje post-apokalipsy (Zielińska, Małecki) czy zabaw z podróżami w czasie (Mróz). Mimo wszystko całość utrzymana jest w niezbyt kolorowym, raczej smutnym niż radosnym i baśniowym settingu. Autorzy nie zawsze trzymają się bezpośrednio ilustracji, odbijając w różne kierunki, ale klimat prac Różalskiego jest mniej-więcej oddany. 

Wiem, że z samym wydaniem były pewne kontrowersje. Niektóre prace Różalskiego są wklejone w dziwny sposób, albo np. są tylko kolorowymi ozdóbkami. Nie był to chyba najlepszy wybór SQNu i książka graficznie mogłaby wypadać lepiej, ale, tak czy siak, uważam, że taka próba zasługuje na uwagę. Nie miałabym nic przeciwko całej serii antologii, która brałaby na tapet jakiegoś twórcę dzieł plastycznych.

„Inne światy” to pięknie wydana i dość wyjątkowa pod kątem konceptu antologia. Niemniej, pod względem treści wypada dość… przeciętnie. Na dziesięciu autorów w moim odczuciu mocniej wyróżnia się trzech (z czego od Dukaja wiele osób może się odbić). Pozostałe teksty są często „do przeczytania”, nie mam na ich temat szczególnych krytycznych uwag, ale nie jestem w stanie uznać tego zbioru za coś absolutnie wyjątkowego.


niedziela, 21 lutego 2021

Virion. Zamek: Po latach wracam do Ziemiańskiego


W państwie nie dzieje się najlepiej. Taida musi zebrać drużynę składającą się z najlepszych wojowników i morderców, jaka istnieje, aby działając poza prawem wykryć czyhający w Zamku spisek. Na jej czele ma stanąć Virion: sławny natchniony szermierz i przyjaciel demonów.

 

Choć miałam przerwę w swojej przygodzie z literaturą wydawaną przez Fabrykę Słów to „Virion. Zamek” Ziemiańskiego jest już kolejnym przykładem powieści sygnowanej właśnie przez nich, a która ma problem z numeracją. Według wszystkich znaków na oprawie ta powieść jest tomem pierwszym. Co prawda na skrzydełkach znajduje się informacja o wcześniejszych losach bohatera, ale nie oszukujmy się, to nie tam szuka się danych, gdy książka spojrzy z księgarnianej półki. Podobny problem z książkami Ziemiańskiego miałam już lata temu, gdy przypadkiem sięgnęłam po „Pomnik cesarzowej Achai”.

Virion. Zamek
Andrzej Ziemiański
wyd. Fabryka Słów, 2021
Szermierz natchniony, t. 1

Na szczęście, teraz jestem już trochę mądrzejsza, niż wtedy i nomen omen, sięgnęłam po „Viriona” z pełną świadomością tego, co czytam. Bo ta książka, choć według numeracji pierwsza z cyklu o „Szermierzu natchnionym” w praktyce jest piątą historią tym bohaterze, a trzynastą (!) osadzoną w świecie przedstawionym. Mając tę świadomość, zależało mi na sprawdzeniu dwóch rzeczy. Po pierwsze, czy powieść da czytać się oddzielnie, skoro wydawca promuje ją w ten sposób, bo poza pierwszym tomem „Pomnika…” nie znam twórczości Ziemiańskiego. Po drugie – czy w ogóle ten autor mi odpowiada? Wcześniej sięgnęłam po niego w 2014 roku i wtedy nie do końca podobała mi się jego twórczość, ale przecież wszystko mogło się zmienić!

Wydawało mi się, że tę pierwszą kwestię rozwiązałam bardzo szybko, po kilkunastu pierwszych stronach powieści. Ziemiański pisze w sposób bardzo prosty, a fabuła tego tomu „Viriona” również nie jest zbyt skomplikowaną. Ot, zbiera się drużyna, która ma rozwiązać bardzo ważną sprawę. Nie musiałam mieć wcześniej kontaktu z tymi bohaterami, by dobrze rozumieć, o co chodzi, by bez problemu załapać klisze postaci, którymi posługuje się Ziemiański i ogółem, krótko mówiąc: czaiłam, o co chodzi. Naprawdę poprzednie tomy nie były mi do tego potrzebne.

Problem zaczął robić się nieco dalej, gdy okazywało się, że… autor opowiada o świecie i problemach, które kompletnie mnie nie interesują. Gdzieś do połowy powieści miał moje zainteresowanie, które jednak stopniowo zaczęło coraz bardziej słabnąć. No chłopaki się organizują. Biją się. Gadają, często o babach, jak to chłopaki. Jakieś spiski i inne rzeczy się dzieją. Tylko czy to mnie interesowało? Na dłuższą metę – absolutnie nie. Być może więc problem tkwi tu w tym, że po prostu nie znam tego świata, a Ziemiański mimo wszystko zrobił za mało, by ta część mogła stać na własnych nogach. A może po prostu mnie on nie do końca interesował. To niestety, z taką wiedzą trudno mi stwierdzić.

Mimo tego jednak „Pomnik cesarzowej Achai” pamiętam jako coś gorszego, niż „Virion”. Nie była to absolutnie książka dobra, wnosząca coś ciekawego, albo w intrygujący sposób bawiąca się schematami. Była jednak bardzo prościutka, „wchodząc” w tej pierwszej połowie bez problemu i nie wymagając ode mnie żadnego większego skupienia się. Przyznaję jednak, że jak na tyle napisanych książek warsztat Ziemiańskiego pozostawia… bardzo wiele do życzenia.

Powieść osadzona jest w świecie stylizowanym na antyczny. I czasem zarówno narracja, jak i sposób mówienia bohaterów niby to oddaje. Aż tu nagle któryś z nich stwierdza, że coś jest „fajne”, zaś Taida zaczyna szukać nie rzezimieszków, zbirów spod czarnej gwiazdy itd. itp., a… „złoczyńców”. Oczywiście mamy tu też trochę niezbyt dokładnie opisanych (ale jednak!) scen erotycznych, a upiory zdają się być napisane właśnie tak, aby realizować jakiś nastoletni, mokry sen.

Poza tym chyba nigdy nie spotkałam jeszcze książki, która tak często odnosiłaby się do płci bohaterów, szczególnie kobiet. Bohaterowie co chwilę komentują swoje zachowanie w nawiązaniu do tego (w stylu: „ach te baby, tylko one tak potrafią”), tak jakby to miał być jakiś żart. Szczególnie mocno dzieje się to w stosunku do tematów związanych z ciążą. Problem polega na tym, że żart powtarzany wielokrotnie przestaje działać i… tu się właśnie tak dzieje.

Jednocześnie widzę w tej książce ten sam problem, który miał miejsce np. w przypadku ostatnich trzech książek Kossakowskiej z „Zastępów anielskich”. Choć wydawca sprzedaje książkę „Viron. Zamek” jako tom pierwszy to tak naprawdę książka wygląda tak, jakby była tylko połową jednego tomu. Rozumiem, że wielkie cykle fantasy to często jedna powieść podzielona na wiele tomów, ale jakieś zamknięcie pod koniec pierwszej części jest jednak wskazane. A w przypadku tej książki treść się po prostu… urywa. [SPOILER?] Bohaterowie zbierają drużynę, gadają sobie, kłócą się, idą na pierwszą większą akcję i tyle. Koniec. Bez żadnego podsumowania, jakiegoś domknięcia, by powieść działała jako integralna całość, co mimo wszystko powinien robić tom [KONIEC SPOILERA]. Żeby nie było, że czepiam się bez powodu: „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” są twórczością znacznie bardziej ambitną i trudniej je domknąć. A mimo to Robertowi Wegnerowi to zawsze się udaje.

Mam wrażenie, że powtórzę trochę to, co pisałam przed laty. Twórczość Andrzeja Ziemiańskiego ma pełne prawo się podobać w niektórych kręgach. Moim zdaniem ma wyraźny target: mężczyźni, raczej młodzi (przynajmniej duchem), którzy chcą rąbanki i pięknych kobiet. Tacy, którzy szukają literatury lekkiej, prostej, niewymagającej. Nie ma w tym rzecz jasna nic złego. Jednak na tle innej znanej mi literatury fantastycznej, także polskiej, „Virion. Zamek” jest powieścią bardzo przeciętną.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

czwartek, 18 lutego 2021

Silver. Trzecia księga snów: To mogła być kreatywna przygoda.


Nikt w szkole, do której chodzi Liv, nie ma pojęcia, jakim cudem anonimowa blogerka wie coraz to więcej i więcej szczegółów na temat uczniów. Na dodatek, Arthur cały czas rośnie w siłę i zachowuje się coraz bardziej

 

Jeśli dobrze pamiętam, „Trylogia czasu” Kerstin Gier zaczynała się całkiem dobrze. Była całkiem kreatywna, nieźle tworzyła świat przedstawiony i mogła być czymś naprawdę całkiem unikatowym. Niestety, ten cykl został niemal dosłownie „zjedzony” przez romans. Fabuła trzech tomów trwała tydzień (!), a bohaterka non stop jedynie schodziła się i rozchodziła z głównym męskim protagonistom. Dlatego liczyłam, że w „Trylogii snów” autorka nauczona już poprzednim tomem stworzy coś lepszego. Może podobnego konstrukcyjnie, ale wykorzystującego w pełni potencjał pomysłu.

Silver. Trzecia księga snów
Kerstin Gier
Wyd. Media Rodzina, 2017
Trylogia snów, t. 3

Po „Silver. Księdze trzeciej snów” stwierdzam jednak, że i tym razem do końca jej to nie wyszło. Owszem, nie zmieniam zdania co do całokształtu: to dalej porządna warsztatowo powieść dla młodzieży, która przedstawia dobre wzorce, jest sympatyczna i ogółem w swojej kategorii naprawdę zasługuje na posiadaną popularność. Nie mam co do tego wątpliwości.

Musze też dodać, że element romantyczny wypada tu odrobinę lepiej. Co prawda główny – nazwijmy to – wątek – który ciągnie się od tomu drugiego, czyli „pierwszy raz”, o którym Liv regularnie myśli, był nieco męczący, ale jej sama relacja z Henrym jest po prostu wiarygodna. Co najważniejsze, trwa dość długo i stopniowo się rozwija, co w przypadku „Trylogii czasu” nie miało miejsca.

Problem niestety leży w samej konstrukcji głównej intrygi (która i tak schodzi na dalszy plan na rzecz szkolno-rodzinnych dramatów) oraz pomysłu autorki na śnienie. W tamtej serii element tworzenia świata był całkiem dobrze uzasadniony i choć wypadał raczej bardziej, niż mniej sztampowo to na tej podstawowej bazie miało to jakiś sens i mogło działać. I gdy w przypadku „Trylogii snów” pierwszy tom nie dał dobrych odpowiedzi, liczyłam, że da je w tomie drugim lub trzecim. Chciałam dowiedzieć się, W JAKI SPOSÓB to działa, kto za tym stoi, chciałam ciekawej intrygi z tym związanej. A dostałam… właściwie nic.

Bo Gier nie wyjaśnia, jakim cudem jej bohaterowie mogą dostawać się do snów. Mogą i już. Opisuje zasady, które w nich obowiązują, ale nie tłumaczy, jak to zjawisko wkrada się do naszego świata. Nie dostajemy też żadnej większej organizacji, czy dorosłej osoby, będącej specjalistą od tego typu działań. Wszystkie czyny i działania należą do nastolatków, którzy – jak na osoby w tym wieku przystało – zachowują się często melodramatycznie, emocjonalnie i irracjonalnie. Z tego powodu śmiem też twierdzić, że główny złoczyńca tej historii jest jednym z najgorzej skonstruowanych i najnudniejszych antagonistów, z jakimi ostatnio się zetknęłam.

Naprawdę im dalej brnęłam w lekturę, tym mniejszą miałam na nią ochotę. Mam poczucie, jakbym przeczytała trzy razy tę samą powieść, zamiast trzech tomów jednego cyklu. Ich schematy są do siebie naprawdę bardzo podobne i nie wprowadzają wcale nic nowego, a przynajmniej: dla mnie tego nie robią. Bo nastoletni czytelnik, do którego będzie bardziej przemawiać typowa „teen drama” pewnie łyknie to wszystko, jak na młodego pelikana przystało. I właściwie dobrze, bo pod tym względem to nie jest najgorsza książka. Niestety, jednak ja szukam na pierwszym miejscu ciekawej historii oraz kreatywnego podejścia do tworzenia fantastycznych światów, a nie powieści dla konkretnej grupy wiekowej.


poniedziałek, 15 lutego 2021

Czas fantastyki: Polska fantastyka w latach 80. XX w.

 

Nim Maciej Parowski wydał „Małpy PanaBoga. Słowa”, które czytałam już jakiś czas temu, stworzył „Czas fantastyki”. Książka wydana po raz pierwszy w 1990 roku to w większości zbiór artykułów, które wcześniej autor publikował w miesięczniku „Fantastyka”. Zawiera recenzje książek czy na przykład przedrukowaną kolumnę „Parada wydawców”, w której prowadził wywiady z przedstawicielami wydawnictw właśnie.

W „Czasie fantastyki” znajdziemy również rozmowy z samymi autorami, artykułu na temat gatunku Parowskiego oraz transkrypcje z grupowych spotkań, na których ważne dla ówczesnej polskiej fantastyki osoby wypowiadały się na temat kierunku, w którym zmierza gatunek, jakie tematy porusza lub powinien poruszać itd. Oczywiście pismo odnosi się głównie do lat 80. Choć wspominane są lata wcześniejsze to właśnie wtedy swoją działalność w fandomie na dobre rozkręcił Parowski i to też wtedy ten gatunek w naszym kraju zaczął przyjmować formę, którą znamy do dzisiaj.

Czas fantastyki
Maciej Parowski
wyd. Solaris, 2014

To książka z jednej strony niewątpliwie dla fantastyki ważna, z drugiej – dla mnie, przedstawicielki pokolenia, które lat 80. nie zna z osobistych doświadczeń –  trochę trudna. Trudna z tych względów, że wielu książek i nazwisk, które wspomina Parowski, nie znam. Z recenzowanych przez niego książek znam lub słyszałam o pojedynczych tytułach, a przynajmniej mi trudno czyta się takie analizy z zainteresowaniem, gdy ledwo wiem, o czym mowa. Zwłaszcza że przecież nie chcę sobie „spoilować”, bo kto wie, czy po te książki kiedyś nie sięgnę. Już w „Małpach pana Boga” miałam podobny problem, ale one odnoszą się do czasów bardziej współczesnych, więc więcej osób było mi znanych.

Podobnie sprawa ma się z transkrypcją tych grupowych rozmów. Parowski i inni dyskutują zawzięcie na tematy, które w dużej mierze są dla mnie obce. Analizują status ówczesnej fantastyki, a ja w tej chwili nie mam wystarczającej wiedzy, by odpowiednio „zmierzyć” ich zdanie. Czytanie tego było rzecz jasna i interesujące, i pouczające, chociaż rozmawiający częściej sprawiali na mnie wrażenie bardzo surowych oraz dość mocno zgorzkniałych. Raczej krytykowali, niż chwalili, zamiast cieszyć się tym, jak kreatywna może być fantastyka. Wiedząc zaś, jak historia potoczyła się dalej mam ku takiemu podejściu uczucia raczej mieszane, ale jednocześnie naprawdę nie mogę tu wydawać sądów. Za mało wiem. Po prostu.

Najciekawsze, nomen omen, są dla mnie rozmowy z wydawcami. Te znam już z „Fantastyki”, przynajmniej w większości, więc właściwie tylko je sobie powtórzyłam, ale dzięki temu łatwiej mi zrozumieć jak działał wówczas rynek i wydawanie fantastyki, a przy okazji wiem, gdzie mogę szukać tych naprawdę „historycznych” polskich książek z tej dziedziny i na jakie tytuły zwracać uwagę.

Maciej Parowski sam zauważył, że „Czas fantastyki” mocno się już zestarzał. Nie ma co się oszukiwać, gatunek od lat 80. bardzo mocno ewoluował i w niektórych kwestiach zmienił się nie do poznania. Ale to dalej ważna książka, po którą każdy zainteresowaniem analizą polskiej fantastyki na rzecz własny, naukowy czy też po prostu publicystyczny powinien sięgnąć. Bo mało kto był tak bardzo na bieżąco z rodzimą twórczością tego gatunku w tamtym czasie, jak Parowski.


piątek, 12 lutego 2021

Co przeczytałam od początku 2021 roku? + Kilka nowych pozycji na półce

Cześć! Przychodzę dziś z trochę postem-hybrydą, bo właściwie chcę pokazać, co książkowego do mnie przyszło w ostatnich dniach, ale jednocześnie mam tego za mało, by poświęcić tym pozycjom cały wpis. Dlatego uznałam, że mogę zrobić też małe podsumowanie tego, co przyniósł mi czytelniczo początek 2021 roku.

Jak widać po stosiku, królował u mnie Maciej Parowski. Cztery tytuły po prawej są z nim bezpośrednio związane. Dwa są jego autorstwa, „Fenix Antologia” zawiera między innymi jego treści, a „Pożeracz szarości” został wydany pod jego redakcją. Posty na temat większości z tych książek już się pojawiły, o „Czasie fantastyki” jeszcze niedługo będzie. Przyznam, że do jedynej powieści z tej grupy, czyli „Twarzy ku ziemi” nie pałam nadmierną miłością, ale to generalnie były pozycje warte poznania.

Poza nimi przeczytałam jeszcze pięćinnych książek. „Trylogię snów” Kerstin Gier skończyłam już w całości (recenzja trzeciego tomu niedługo) i podsumowując, mogę właściwie tylko się powtarzać. To porządna warsztatowo rzecz, ale raczej dla młodszego czytelnika. „Pyłu”, jak wiecie, nie skończyłam, ale męczyłam go tak długo, że postanowiłam uznać, za przeczytany, zaś o „Trupokupcach” ledwo wczoraj pojawił się post, do którego mogę Was tylko odesłać.

Przyznaję, nie był ten początek roku zbyt porywający. Pojawiły się pozycje ciekawe, ale nie takie, do których pałałabym wybitnie żarzącym się uczuciem. Mam nadzieję jednak, że teraz będzie po prostu lepiej.


 

Jeśli chodzi o nowości, to jest ich „aż” cztery. Pierwsza książka od góry to najnowszy „Virion” Ziemiańskiego, który trafił do mnie poprzez portal Czytam Pierwszy. Z tego powodu już sobie go powoli czytam, ale jestem na zbyt wczesnym etapie, by cokolwiek mówić. Do tej pory z tym autorem spotkałam się tylko raz przy okazji „Pomnika cesarzowej Achai” i nie było to spotkanie zbyt miłe, ale miało miejsce przed laty. Także sprawdzę, przeczytam, a potem wydam sąd, czy Ziemiański ponownie jeszcze zagości na mojej półce. Może się nawet „odobrażę” na Fabrykę Słów? Zobaczymy, bo dawno nie miałam nic od tego wydawnictwa. W każdym razie post o tamtej książce pojawił się na samym początku istniena bloga: był siódmym opublikowanym!

Następne trzy książki to moje zakupy w Taniej Książce. Ilustrowana „Nawałnica mieczy” to właściwie główny powód tych zakupów. Kupowałam ją nie dla siebie, ale dostęp mieć mam. A że nie mogła przybyć do mnie sama, to postanowiłam spełnić marzenie, które tliło się we mnie od dawna. I tak do koszyka trafił „Ostatni jednorożec” Beagle’a w ilustrowanym wydaniu Nowej Baśni. Chciałam go od dawna i na pewno będę z radością go czytać, bo obrazki wewnątrz są przesłodkie. No i oczywiście, skoro już wzięłam dwie powieści, to nie mogło zabraknąć i trzeciej, także do koszyka wpakowałam „Zabawki diabła” Anny Kańtoch. Skoro już zaczęłam zbierać mocniej jej książki, to pozostało mi tylko kontynuowanie tego zbieractwa.

 

A Wam jak minął początek tego roku pod czytelniczym kątem?

czwartek, 11 lutego 2021

Trupokupcy: Postapokalipsa, która obudziła świat starych bogów


Katastrofa klimatyczna doprowadziła do końca świata, jaki znamy. Na polskich ziemiach władać zaczynają starzy bogowie. Istoty z wierzeń, które wydawały się już dawno zapomniane. We wsi Stare Olchy ludzie próbują przetrwać, wchodząc we współpracę z istotami wychodzącymi z okolicznego lasu.

 

Słowiańszczyzna w polskich powieściach fantastycznych nie traci na popularności. Ba, nawet niektóre książki są jako takie promowane, choć nie mają w sobie żadnych takich elementów (tak, „Domiemiędzy chmurami”, to mowa o tobie). Post-apokalipsę z tymi motywami także miałam okazję już poznać. „Strażnik” Pauliny Hendel nie był jednak powieścią ani szczególnie ciekawą, ani szczególnie dobrą. Dlatego też jeśli chodzi o samą bazę konceptu „Trupokupcy” Magdaleny Świerszczek-Gryboś nie są czymś kompletnie nowym i kompletnie innym. Sprawa ma się jednak inaczej, jeśli spojrzymy na prowadzenie narracji, bo ta z Hendel nie ma już zupełnie nic wspólnego.

Trupokupcy
Magdalena Świerszczek-Gryboś
wyd. SQN, Kraków 2020

Piszę, porównując trochę te dwa tytuły, głównie dlatego, że Hendel jest po prostu dużo lepiej znana i wydaje mi się, że jakiś punkt odniesienia pomoże mi lepiej wyjaśnić, czym „Trupokupcy” w ogóle są. Może jednak lepiej będzie wspomnieć najpierw technikalia. Książka Świerszczek-Gryboś to bardzo krótka powieść. Całe wydanie ma jakieś 215 stron. Gdy odejmiemy od tej długości przedmowę, posłowie, ilustracje, teksty piosenek wplecione w treść i puste obszary pomiędzy rozdziałami dostaniemy powieść naprawdę bardzo krótką jak na dzisiejsze standardy pisania. Nie jest to jednak wada. Współcześnie książki są często zbyt „przegadane” i rozrastają się od razu do nadmiernej ilości tomów, dlatego jak najbardziej szanuje tak krótki „jednostrzał”. Jednocześnie, z powodu samej konstrukcji tej książki, zastanawiam się, czy nie lepiej sprawdzałaby jako opowiadanie lub zbiór kilku krótszych tekstów.

Dlatego że – w przeciwieństwie do wspomnianego już „Strażnika” – „Trupokupcy” nie są jedną z tych zupełnie klasycznych, rozrywkowych książek, w których od razu wiemy, kto jest głównym bohaterem. To książka skupiona raczej na emocjach i niedopowiedzeniach. Niby mówiąca coś o świecie przedstawionym, ale nie do końca. Przy tym jest trochę chaotyczna, ale właściwie post-apokaliptyczny świat przecież po prostu może taki być. Nie musi mieć klarownych zasad, jego mieszkańcy mogą się gubić w panującej rzeczywistości, a sama sytuacja może się bezustannie zmieniać. Ta forma pasuje mi więc do całokształtu. Ale jednocześnie wydaje mi się, że mogłaby mieć właśnie nieco mocniejszy wydźwięk emocjonalny, gdyby nie była jedną konkretną historią, a kilkoma powiązanymi światem. Niemniej, dostaliśmy powieść i jako powieść ta książka również sprawdza się całkiem nieźle.

Chociaż przyznaję, że osobiście dodałabym tu kilka elementów. Wyjaśniłabym nieco klarowniej choćby to, kim są tytułowi „trupokupcy”. Ustanowiłabym też ten świat ogólnie odrobinę bardziej, bo w przypadku powieści jednak to zdaje się przydatne. Opowiadania nie muszą tego robić, ale dłuższej formie by „wypadało”. Nie jest to dla mnie duża wada, która psuła mi przyjemność z lektury, ale wydaje mi się, że to poprawiłoby ogół odbioru powieści.

Drobny problem widzę również w przypadku bohaterów. „Trupokupcy” to nie książka bazująca na tym aspekcie, ale na 200 stronach pojawia się dość spora grupa postaci, które jednak przynajmniej mi cały czas się plątały. Przydałoby się im kilka mocniejszych cech charakterów, aby można było je od siebie łatwiej rozróżnić. Niemniej, ponownie: to nie książka o nich. Nacisk położony jest na inne elementy.

Sama fabuła jest przy tym dość prosta i raczej jednowątkowa, co nie dziwi, biorąc pod uwagę objętość książki. Zresztą, także z powodu sposobu narracji bardziej skomplikowana historia po prostu by tutaj „nie przeszła”. Już ona sama pozostawia dużo pytań bez odpowiedzi, a rozbudowana historia mogłaby tylko ten efekt pogłębić, sprawiając, że ta opowieść zaczęłaby się robić zdecydowanie męcząca.

Jak już też wspominałam, pomiędzy tekstem można znaleźć liczne teksty piosenek. Dla mnie są one kompletnie zbędnym dodatkiem, bo najzwyczajniej w świecie ani nie znam tych utworów, ani nie przepadam za poezją w prozie w ogóle, ale jednocześnie dobrze wiem, że to kwestia mocno indywidualna. Ja po prostu w kwestii muzyki jestem… cóż, mocno specyficznym przypadkiem.

Koniec końców uważam, że „Trupokupcy” Świerszczek-Gryboś to ciekawa propozycja. Książka być może nawet i tylko na jeden lub dwa wieczory, ale wyróżniająca się spośród innych podobnych tematycznie powieści klimatem oraz sposobem wykonania. Jednocześnie wydaje mi się, że może być raczej pozycją dla konesera, a nie dla przeciętnego, szarego czytelnika. Jeśli ktoś szuka przede wszystkim klasycznej historii, z klarowną ekspozycją i naciskiem na głównych bohaterów być może lepiej byłoby sięgnąć po inną powieść.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorce.

Książka, tak jak każda inna wydana w imprincie SQN Orginals, jest dostępna przede wszystkim na SQN Store, także możecie jej szukać właśnie tam. :)

poniedziałek, 8 lutego 2021

Fenix Antologia 9/2018: Ptak powstający z popiołów... ale tylko na chwilę.

 

Mimo formy, nie chce, by ten tekst był recenzją jako taką. Raczej połączeniem elementów opinii z treścią informującą, bo wiem, że wielu osobom nawet zainteresowanym fantastyką ta sprawa mogła umknąć, a wydaje mi się, że warto o niej pamiętać.

Fenix Antologia
nr 9/2018

W PRLu w Polsce dostępny był jeden fantastyczny periodyk. Dobrze znana wszystkim starym wyjadaczom „Fantastyka” (od 1990 roku – „Nowa fantastyka”) była wówczas jednym z niewielu miejsc, w których młody autor mógł debiutować. Po 1989 roku na rynku pojawiły się jednak również inne pisma. Jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym był „Fenix”. Założone przez grupę fantastów pismo było długo główną konkurencją na rynku dla „Nowej Fantastyki”. 

Nie miałam nigdy tego pisma w rękach i właściwie wiem o nim tyle, co z dyskusji na grupach Facebookowych, z książek Macieja Parowskiego i innych, które omawiają literaturę fantastyczna w Polsce. Jednego jednak jestem pewna: te dwie redakcje długo żyły w dość mocnym skłóceniu. W każdym razie, „Nowa fantastyka” przetrwała, a „Fenix” został zawieszony w 2001 roku.

Ale jak „każdy” wie, feniksy mają do siebie to, że powstają z płomieni. Odnoszę wrażenie, że przez lata pismo obrosło pewną swoistą legendą, choć nigdy bliżej nie badałam tego zjawiska. I tak w 2018 roku powstał „Fenix Antologia”, wydawany w 500 drukowanych egzemplarzach. Śledziłam mniej-więcej ten proces na facebookowej grupie, choć bez jakiegoś szczególnego zainteresowania (nigdy z „Fenixem” związana nie byłam). Koniec końców, udało się wydać 9 numerów, po czym okazało się, że przynajmniej na razie kolejne nie będą wydawane. E-booki są cały czas dostępne, pojedyncze numery można dostać na księgarni Esef, ale nakłady są już na wyczerpaniu.

Do mnie trafił tylko numer 8, poświęcony Maciejowi Parowskiemu. To wydanie będące swoistym trybutem dla zmarłego w czerwcu 2019 roku redaktora. Jest to, bądź co bądź, drobny zwrot akcji, zważając na to, że w „Małpach pana Boga” wspominał o kłótniach z redakcją starego „Fenixa”. W każdym razie, miałam okazję przeczytać te nieco ponad 100 stron. Antologia zawiera kilka opowiadań, parę komiksowych stron oraz trochę publicystyki.

Szczerze przyznam, że wolałam fragmenty publicystyczne, ale opowiadania również były na dobrym poziomie. Wszystkie, poza jednym, zostały napisane przez Parowskiego. Ten jeden rodzynek został zaś stworzony według jego pomysłu. Redaktor po prostu nie zdążył.

W tym momencie raczej nie będę kompletować wszystkich nowych „Fenixów”, choć trochę żałuję, że nie zbierałam ich od początku. Bo kusiło. Nie mamy w Polsce wielu tego typu działań, bo właściwie z pism drukowanych funkcjonuje w miarę dobrze chyba tylko „Nowa Fantastyka” i trochę brakuje mi innego periodyka, czy też takiego właśnie formatu, który dostarczałby regularnie i dobrej publicystyki, i ciekawych opowiadań. Co tu kryć – szkoda, że tak się przygoda „Fenixa Antologii” na razie zakończyła.

piątek, 5 lutego 2021

Silver. Druga księga snów: Ciąg dalszy szkolno-rodzinnych dramatów z dodatkiem magii

 

Gdy Anabel trafiła do szpitala psychiatrycznego, Liv oraz jej bliscy w końcu mogli odetchnąć z ulgą. Wszystko w życiu nastolatki wydaje się układać. Jej mama jest szczęśliwie zakochana, wraz z siostrą coraz lepiej odnajdują się w szkole, a Henry zdaje się być chłopakiem marzeń. Na dodatek wciąż mogą spędzać całe noce we wspólnych snach na jawie! Sielanka jednak kończy się, gdy Liv odkrywa, że jej ukochany coś przed nią ukrywa.

 

Silver. Druga księga snów
Kerstin Gier
wyd. Media Rodzina, 2016
Trylogia Snów, t. 2

Bardzo często w sieci widzę „Trylogię snów” Gier ocenianą od razu w całości. Osobiście nie lubię tego robić, bo każdy tom może mieć różny poziom i różne wątki. Rozwijać inne tematy. Jednak odnoszę wrażenie, że w przypadku tego cyklu to jednak mogło być uzasadnione. O „Silver. Drugiej księdze snów” właściwie nie mam bowiem co pisać. To w całości powtórka z rozrywki.

Ponownie główny nacisk położony jest na sytuację szkolno-rodzinną głównej bohaterki. To niesnaski wynikające z połączenia dwóch rodzin są tu najważniejsze. Liv właściwie cały czas myśli o swoich bliskich, o tym co powinni, a czego nie powinni robić. Oczywiście młoda bohaterka wiele czasu spędza również ze swoim nowym chłopakiem, który jest miły, kochany i dobry. Z resztą, tę książkę Gier cechuje spora dawka ciepła. Wszyscy otaczający naszą główną bohaterkę to ludzie mili, którzy są względem siebie dobrzy, wyłączając te wyraźnie czarne charaktery.

A sny? One są tylko pewnym dodatkiem. To trochę jak z serialem „H2O – wystarczy kropla". Niby główne bohaterki zamieniają się w syreny, gdy tylko ich ciała dotknie woda, ale w gruncie rzeczy serial opowiadał raczej o codziennym życiu. Ogony jedynie czasem pomagały im te problemy rozwiązać, lub je powodowały, ale w gruncie rzeczy była to pewna metafora dla zwyczajnych, nastoletnich „dram”. Tu mamy to samo. Liv wykorzystuje sny np. po to, aby spotkać się ze swoim ukochanym, gdy ten w ciągu dnia z jakichś powodów nie może tego zrobić.

Intryga, czy cała zagadka wiążąca główną fabułę jest dość podobna w swoim tempie i klimacie, jak ta z pierwszej części. To znaczy, niby jest, ale ani wiele nie wyjaśnia, ani nie jest szczególnie interesująca, czy kreatywna. Ot, grupa dzieciaków zyskała umiejętność świadomego śnienia oraz odwiedzania się w snach z jakiegoś powodu. Jakiego? Nie wiemy. To z resztą zdaje się nie być zbyt istotne dla fabuły.

Naprawdę chyba nie mam już nic do dodania. „Silver. Druga księga snów” daje czytelnikowi dokładnie to samo, co tom pierwszy. Jest przy tym porządną literaturą młodzieżową, z którą pewnie nieźle utożsami się wiele nastolatek. Ale sny to tak ciekawy motyw, że jednak czuję się nieco zawiedziona. Liczyłam na masę szaleństwa, na feerię barw, na kreatywne wykorzystanie nocnych mar, a tego wewnątrz po prostu nie ma.


wtorek, 2 lutego 2021

Kolejne nowości na półce. Antykwariat i SQN


Chyba trochę oszalałam. Mój stosik książek do przeczytania już dawno nie był tak wysoki, a i tak właśnie dołączyło do niego 12 nowych książek! Standardowo: pokazuje je Wam już teraz, a nie pod koniec jakiegoś okresu, bo później zapominam co i kiedy do mnie przyszło. A wiem, że lubicie spojrzeć na półkowe nowości.

Właściwie tym razem książki przyszły do mnie w trzech turach. Najpierw przyszło antykwariatowe zamówienie. Następnie dotarła do mnie książka z SQNu, która jednak trafiła do mnie dzięki uprzejmości autorki. A jak już ta powieść była na mojej półce uznałam, że wokół SQN Store kręcę się już za długo i po prostu zrobiłam zakupy. Wzięłam, co chciałam i na razie z tego wydawnictwa raczej nic szczególnie kupować nie będę. Poczekam, aż się uzbiera, a wcześniej może napadnę na przykład na księgarnie Powergraphu, bo wokół niego również się „kręcę”. Ale najpierw może przeczytam chociaż trochę z tych książek, które do mnie trafiły.

Lećmy więc chronologicznie. Najpierw dwie pierwsze paczki, a potem ta najświeższa!

· „Prorok”, Krzysztof Piskorski – dwa poprzednie tomy są już za mną (pierwszy i drugi), więc w końcu chciałam nabyć ostatni. Ta książka była właściwie powodem, dla którego zamawiałam wszystkie z używanych książek. W stanie pobibliotecznym, tak jak inne książki z tego cyklu, które mam; jeśli kiedyś wyjdzie wznowienie (najchętniej w jednym tomie), to pewnie wymienię.

·  „Zbójecki gościniec”, Anna Brzezińska – ta książka to moja wpadka. Nie doczytałam, w jakim stanie jest i właściwie nawet nie bardzo nadaje się do czytania. Zobaczymy, co z nią jeszcze zrobię. Na razie po prostu jest.

·  „Gandziolatki” oraz „Wizyta u wiedźmy”, Mirosława Sędzikowska – dwie opowieści w jednej książce, wydane w… cóż, niecodziennej w dzisiejszych czasach formie. Wzięłam książkę tej autorki po przeczytaniu jej opowiadania w „Fantastycznychopowieściach wigilijnych”. Chcę sprawdzić, co takiego jeszcze ma na swoim koncie.

· „Dzień drogi do Meorii”, Marek Oramus – ciąg dalszy kompletowania starszej polskiej fantastyki. Książka jest w całkiem dobrym stanie, choć wydanie nie jest wcale najlepszej jakości. Będę czytać i sprawdzać. W tym momencie dwie książki Oramusa leżą mi na półce z tą włącznie.

·  „Trupokupcy”, Magdalena Świerszczek-Gryboś – od kiedy wyszła, kręciłam się wokół tej książki, a skoro autorka zechciała mi ją wysłać, to po prostu miałam duże szczęście. Niedługa, bo licząca około 200 stron, jest właśnie w trakcie czytania.

·   „Akwaforta”, K. J. Bishop – gdy znajduję używaną Ucztę Wyobraźni, kupuje zawsze i bez wyjątku. A to jeszcze ma być weird west! Nie znam wielu książek łączących fantastykę z westernem, a do tej drugiej konwencji mam słabość, chociaż w życiu przeczytałam aż jedną taką powieść. Ale no – wizualnie lubię.

·  „Tajemnica diabelskiego kręgu”, Anna Kańtoch – przeczytałam pięć książek tej autorki, a więc czas na szóstą. Przyda mi się w ramach odskoczni po cięższych książkach.

 

· „Impuls”, Tomasz Duszyński – właściwie miałam kupować coś innego, ale to „coś” nie było akurat dostępne, a „Impuls” miał ogółem lepsze opinie, więc wzięłam. 

Trzy kolejne książki to tytuły, które wzięłam głównie dlatego, że to mniej znane twórczynie (choć jednolitość płci jest przypadkowa), a chcę sprawdzać zarówno te starsze powieści, jak i te, które nowsze i często mniej znane. Ledwo zerknęłam na ich opisy, także nawet nie napiszę, o czym są:

· „Skrzydła”, Karolina Fedyk

·  „Openminder. Tom I. Koty”, Magdalena Świerszczyk-Gryboś

·  „Cynobrowe pola”, Aleksandra Radlak

·  „Harda Horda”, antologia – mam wydane w podobny sposób „Inne światy” i wyglądają absolutnie cudownie, a że nie umiem się zmotywować do czytania ich… to ten zbiorów ma jako motywator zadziałać. Poza tym nie mamy zbyt wiele antologii, nie są często bardzo popularne, więc jak już coś wychodzi to fajnie mieć na półce.

Nomida zaczarowane-szablony