Pomiędzy 1954 a 1955 Marilyn Monroe
opuściła Hollywood, aby spędzić czas na Manhattanie. Planując własne projekty,
rozwijając swoje umiejętności i próbując odnaleźć samą siebie, zawarła
przyjaźnie, które miały na zawsze odmienić jej sposób spoglądania na
rzeczywistość.
Nie sięgam raczej po książki
biograficzne. Właściwie na swoim kącie mam chyba tylko trzy takie pozycje i
jeśli dobrze pamiętam, ostatnią czytałam jakieś trzy lata temu. A jednak „Marilyn
na Mantattanie” kusiła mnie od swojej premiery w 2017 roku. Nawet mimo mojego
braku zainteresowania kinem lat 50., czy samą postacią Monroe, po prostu gdzieś
tam tkwiła w mojej świadomości i w końcu uznałam, że co mi tam: nie zaszkodzi
mi drobna odskocznia, a przynajmniej może czegoś ciekawego się dowiem!
Marilyn na Mantattanie Elizabeth Winder wyd. Literackie, 2017 |
Z tym że książkę Elizabeth Winder
trudno mi nazwać porządną dziennikarską robotą. Niestety. Bardzo szybko
zorientowałam się, że nie mam do czynienia z czymś takim. Autorka postawiła na
nieco… dziwną formę. „Marilyn na Mantattanie” próbuje bowiem narracyjnie udawać
powieść. Autorka co prawda regularnie cytuje wypowiedzi znajomych Monroe, ale
dodaje też od siebie wiele zdań, które po prostu nie mogą być obiektywną prawdą.
Na przykład, informuje nas, jak pachniały czyjeś ręce podczas pożegnania z
Marilyn: niestety, ale nie sądzę, aby coś takiego znajdywało się w
jakichkolwiek źródłach.
Winder poczyniła też inny grzech,
niedopuszczalny dla dzieła dziennikarskiego: zdaje się, że zupełnie zapomniała
o obiektywizmie. Osiągnięcie takiego stanu w 100% jest wprawdzie niemożliwe,
ale to, co dzieje się w „Marilyn na Mantattanie” przekracza granicę dobrego
smaku. Nie wiem wiele o pani Monroe, ale jestem absolutnie przekonana, że nie
była takim ideałem, jak w tej pozycji.
Autorka na siłę próbuje przekonać
czytelnika, że Marilyn była osobą niebywale inteligentną i wrażliwą,
utalentowaną ponad miarę. Podkreśla to w swoich wypowiedziach bardzo regularnie,
nawet nie udając, że próbuje się powstrzymywać. Idealizuje Monroe, a mimo to
między wierszami da się dostrzec w aktorce istotę nieszczególnie stabilną.
Kokietkę, która uwielbia spędzać czas z mężczyznami, która nie potrafi
powstrzymać się od flirtu. Z jednej więc strony Winder stara się zburzyć obraz
aktorki jako stereotypowej blondynki, jednak robi to w sposób absolutnie
niewprawny.
Mimo tego jednak, że pod kątem
dziennikarskim to na pewno nie jest rzecz dobra, to wydaje mi się, że za
pozycja znajdzie bez problemu swojego odbiorcę. Została wyraźnie napisana po
to, by czytelnik po prostu dobrze się poczuł. By poznał silną, kobiecą
osobowość, pokiwał głową i powiedział sobie: też tak przecież mogę! Dlatego
wydaje mi się, że „Marilyn na Mantattanie” sprawdzi się przede wszystkim jako
odskocznia dla osób, które poszukują lekkiej i przyjemnej lektury. Być może
opartej na faktach, ale nie mających wielkich ambicji do poznawania tylko
prawdy na temat Monroe.
Niestety, osoby szukające czegoś naprawdę ambitnego mogą się poczuć mocno rozczarowane. Nie jest to ani pozycja wybitnie dobra językowo (bo wtedy niedoróbki dziennikarskie można by wybaczyć), ani obiektywnie przekazująca informacje na temat tytułowej bohaterki. Przyznam, że sama z czasem zaczęłam się w trakcie lektury po prostu męczyć. Cóż, przynajmniej jedną ma ta książka zdecydowaną zaletę: jest naprawdę ładnie wydana. W dużym formacie, twardej oprawie i ze zdjęciami na początku każdego rozdziału.