czwartek, 30 czerwca 2016

Chłopcy: Nibylandia Orginal

Chłopcy w końcu zawitali na mojej półce, jak więc mogłabym się za nich nie zabrać? <3 Oto moje już kolejne spotkanie z twórczością Jakuba Ćwieka. Muszę przyznać, że cała seria razem wygląda świetnie: mam na nie osobne pudełko, idealnie dopasowane do wymiarów książek, dzięki czemu nie ma szans, aby jakaś gdzieś się zapodziała, lub zgubiła.
Okładka, którą widzicie poniżej pochodzi ze starszego wydania tej historii - na mojej skrzydełka wróżki są różowe, a po lewej stronie siodzi jeszcze czarny kot :D
Tytuł: Chłopcy
Tytuł serii:  Chłopcy
Numer tomu: 1
Autor: Jakub Ćwiek
Liczba stron: 360
Gatunek: urban fantasy / zbiór opowiadań

Rykiem silników, hukiem wystrzałów i głośnym: BANGARANG! – tak zwiastują swoje przybycie Zagubieni Chłopcy, najbardziej niezwykły gang motocyklowy na świecie. Niegdyś wierni towarzysze Piotrusia Pana, dziś odziane w skórzane kurtki zakapiory pod wodzą zabójczo seksownej Dzwoneczek. Zrobią wszystko, by przetrwać… i dobrze się przy tym bawić. Bez względu na cenę.
(lubimyczytać.pl)

Wyjątkowo opisu książki nie stworzyłam sama, bo... wydaje mi się, że ten okładkowy doskonale oddaje całokształt zbioru opowiadań. Jak jest u Chłopców? Żartobliwie, brutalnie i niemoralnie, przynajmniej pozornie - bo jeśli zajrzy się nieco głębiej, książka odkrywa przed nami swoje drugie, gorzkie dno.
Kto przepada za Ćwiekiem, w tej historii po prostu nie może się nie odnaleźć. Autor świetnie nawiązuje do bajki o Piotrusiu Panu, robiąc z niej historię dla dorosłych. Jest bezpośredni, w pewnym sensie: prosty, ale przy tym z tak irracjonalnym podejściem do opowiadań, że w niektórych przypadkach trudno było mi uwierzyć, aby ktokolwiek na taki pomysł mógł wpaść. Co, rzecz jasna, jest dużą zaletą tej historii, nie wadą :)
Przy Kłamcy towarzyszyły mi trochę mieszane uczucia. Grimm City zaś ukazywało zdecydowanie wyższy, dojrzalszy poziom twórczości. Nic dziwnego, w końcu sam autor również dorósł i nabrał doświadczenia. Chłopcy zaś są... gdzieś tam pomiędzy. Są lepsi od Kłamcy, zdecydowanie, ale ciągle mają w sobie sporo młodzieńczego szaleństwa. Brakuje im powagi, chwilami nawet - większego sensu. Ale... to właśnie sprawia, że ten zbiór opowiadań czyta się tak lekko i tak przyjemnie, że czasami na prawdę nie można się przy nim nie uśmiechnąć.
Bohaterowie wykreowani są na prawdę nieźle, mimo, że jest ich całkiem sporo. Kto zna historię o Piotrusiu Panu powinien dobrze wiedzieć, kto będzie tu występował. Poza Dzwoneczkiem, odgrywającej rolę ich matki, mamy Bliźniaków, Milczka, Kędziora, Kruszynę i Stalówę. Wszystkie postacie są brutalne. Wredne. Niemoralne... a przy tym mają w sobie sporo wdzięku, którego po prostu nie da się nie lubić. Dzwoneczek troszczy się o swoich chłopców jak najlepiej potrafi i ma na nich ogromny wpływ. Ba, jest jedyną osobą, której jakkolwiek słuchają. Bliźniacy bezustannie kombinują i wpakowują się i innych w kłopoty. Milczek to dość... uroczy jak na motocyklistę mężczyzna. Kędzior może jest olbrzymem, ale za swoją rodziną stanie murem. Kruszyna? Wielkolud o duszy baranka. Stalówa zaś jako jedyny ma głowę na karku. Wszyscy trzymają się razem tworząc zgraną, choć nieco patologiczną rodzinkę. Oczywiście, przy takiej ilości głównych postaci trudno jest rozważać ich charaktery pod względem psychologicznym, zwłaszcza przy opowiadaniach, ale na pewno nie da się ich nie zauważyć i choć do pewnego stopnia nie polubić.
Jeśli już miałabym szukać na siłę jakiś wad, to chyba powiedziałabym, że tym razem autor nieco przesadził z wulgaryzmami. To znaczy, jestem do nich przyzwyczajona, a fakt, że nasi bohaterowie to członkowie gangu motocyklowego wręcz wymusza rzucanie mięsem gdzie tylko się da... Niemniej, chyba wole nieco bardziej wyważone teksty. W każdym razie, nie odbieram tego bardzo negatywnie. 
Chłopcy to zbiór pozornie bardzo lekkich historii, podszytych jednak czymś mrocznym i gorzkim: mianowicie, początkiem wchodzenia w etap dorastania. Wydaje mi się jednak, że wątek związany właśnie z nim zostanie bardziej rozwinięty w kolejnych tomach. To na prawdę niezłe historie. Jeśli więc tylko lubicie Ćwieka, albo szukacie nieco irracjonalnego oderwania od rzeczywistości, zapraszam do sięgnięcia po nią. Tak samo sprawa ma się z tymi, którzy uwielbiali, lub uwielbiają historię o Piotrusiu Panu. Muszę ją jednak odradzić tym, którzy są bardzo wrażliwi na brzydkie słowa i szukają czegoś subtelnego - bo w takim przypadku praktycznie na pewno Chłopcy nie przypadną Wam do gustu.


poniedziałek, 27 czerwca 2016

Złodziej Pioruna: Jesteś herosem. I co teraz...?


Widziałam filmy, poczytałam trochę na wikipedii i przeczytałam parę stron - opinie miałam więc jako tako o tej serii wyrobioną, dlatego nawet nie próbowałam po nią sięgać. Gdy jednak udało mi się wygrać konkurs u Patrycji i książka znalazła się u mnie, oczywiście musiałam ją przeczytać :) Złodziej Pioruna już za mną. Jak wypadł w moich oczach?


Tytuł: Złodziej Pioruna
Tytuł serii:  Percy Jackson i bogowie olimpijscy
Numer tomu: 1
Autor: Rick Riordan
Liczba stron: 360
Gatunek: fantasy / młodzieżowa fantastyka

Percy zawsze był dziwnym dzieckiem. Nigdy nie dogadywał się z rówieśnikami i zawsze wylatywał ze szkół. Gdy kończy dwanaście lat okazuje się jednak, że bycie różnym i innym nie znaczy bycie gorszym. W końcu jak można takim być, gdy za ojca ma się greckiego boga?
Niestety, nie jest też tak kolorowo jakby się mogło wydawać... bo ktoś postanawia wkręcić Percy'ego w niemałe kłopoty, z którymi sam, wraz z dwójką przyjaciół, musi się uporać.

Znam film. Nawet dwa! Czytałam o tej serii nie raz, ba! Nawet trochę o tym świecie pisałam prozą! Dlatego niby wiedziałam, czego się mam spodziewać i... choć rzeczywiście, dostałam niemal dokładnie to, i tak, i tak czuje się Złodziejem Pioruna na prawdę pozytywnie zaskoczona.
Przede wszystkim, prędko odkryłam, że historia przedstawiona w filmowej wersji jest wręcz niewiarygodnie spłaszczona. Przykładowo, nie potrafiłam zrozumieć, czemu bogowie akurat w Ameryce mają swoją siedzibę. Przecież są z Grecji, prawda? A książka wyjaśnia ten fakt w sposób może nieco naiwny, ale jednak na tyle kreatywny, że nie mam się czego czepiać, biorąc pod uwagę, że to historia dla dzieci i młodzieży, a nie dorosłych czytelników.

Baśniowość? Tak, tą zdecydowanie znajdziecie w tej książce. Jest baśniowa, jest kreatywna, kolorowa, a przy tym mimo wszystko, w miarę edukacyjna. Chyba nie ma łatwiejszego sposobu na to, aby zainteresować młodych czytelników mitologią, niż danie im do ręki Percy'ego Jacksona. 
Choć to Harry Potter jest bardziej znany, myślę, że świat stworzony przez Riordana jest zdecydowanie lepszy od tego wykreowanego przez Rowling. Zdaje się mieć więcej sensu i logiki, no i bazuje na czymś, co już zostało wymyślone, a nie na fantazjach osoby średnio mającej pojęcie o fantastyce, dzięki czemu wypada zdecydowanie lepiej. Mimo tego, schematem przypomina dość twórczość Rowling: mamy dzieciaka, z trudnym charakterem, który trafia do magicznej szkoły, aby się uczyć. Niemal jak Potter. Tylko na prawdę o wiele, wiele lepszy.
Bohaterowie? Są przyjemni. Na prawdę, o ile często potrafią mnie te młodzieżowe postacie wkurzać i irytować, tak trio, które przedstawia nam autor jest całkiem fajne. Przyjemnie obserwuje się ich zmagania z losem, mimo, że Percy jest postacią, którą zdecydowanie za często wszystko wychodzi. No, ale cóż: to już powszechna wada, a może raczej cecha literatury młodzieżowej :) 
Sama czuje się na tą serie niestety nieco za stara... nie potrafię jej uwielbiać, nie potrafię w pełni wciągnąć się w jej klimat. Mimo to, jeśli tylko lubicie młodzieżówki, albo szukacie czegoś dla młodszych na prezent - to Złodziej Pioruna będzie na pewno doskonałą lekturą, która sprawi wiele przyjemności i radości, przy tym niosąc w sobie coś nieco więcej, niż tylko dobrą historię fantasy.

źródło

piątek, 24 czerwca 2016

Ballerina Czarna Wdowa

Oto druga z trzech stylizacji ze zdjęć, o których pisałam w tym poście. Tym razem Rayko wcieliła się w Czarną Wdowę w baletowej wersji ;)
Miałam wyjechać wcześniej, wyjeżdżam w niedzielę... Niby nic nie mam na głowie - a jednak mam wszystko. W sumie... wolny czas mi mija na narzekaniu na gorąc i oglądaniu dziwnych filmach, o książkach obecnie tylko rozmawiam jeśli już ;D Ciekawi mnie, na ile będę miała czasu wolnego od poniedziałku....












Czemu weganizm nie jest moralny?

źródło
Ten temat chodzi za mną od dłuższego czasu.
Nim jednak przejdę dalej, uprzedzam, że nie zaglądam nikomu w talerz i mam gdzieś co kto je, dopóki ktoś nie zacznie wciskać nos w mój posiłek. Ten tekst to tylko moje rozważania ;) Nie jestem też żadnym dietetykiem, czy lekarzem, także post ma sens tylko... filozoficzny, w pewnym sensie. Ot, zbieranina moich przemyśleń, jako, że weganizm zmienił się w styl życia, jakby nie było.
źródło
Swego czasu nieco interesowałam się tematem, szperając informacji dla których weganizm ponoć jest dobry i moralny. Pomijając zupełnie śmieszne materiały (pokroju: koń to dzikie zwierze, jazda mu szkodzi, ma stać na pastwisku, jeść trawę i być szczęśliwy <3), argumenty były dość... proste, opierające się na - podobno - szacunku do zwierząt i przyrody, bo jak to tak można krzywdzić te stworzenia, skoro mamy zamienniki, a one są lepsze od ludzi? Nie powiem, by mnie to kiedykolwiek przekonało... to znaczy, tak, jestem osobą zdecydowanie przeciwną bezsensownemu maltretowaniu zwierząt, które nie ma nic na celu, dla własnego widzimisię. Bądź co bądź, bardzo źle to świadczy o psychice osoby, która takiego czynu dokonuje i za żadne skarby świata nie chciałabym mieć z nią bliższej relacji. Niemniej, mięso? Spoko. Jestem mięsożercą, który średnio lubi warzywa, a na owoce ma alergie... No, przynajmniej w surowej wersji. I za obcą mi krówką nie mam zamiaru płakać.

Ale wracając! Weganie uważają (tak, generalizuje, czasem trzeba), że swoim ekologicznym stylem życia pomagają zwierzątkom, przyrodzie i w ogóle całemu światu. Przy tym maja czyste sumienie, bo nie doprowadzają do niczyjej śmierci, dlatego wszystko gra. Tyle że, moi drodzy, prawda wcale tak do końca nie wygląda. Obawiam się, że weganizm może bardziej zaszkodzić ekosystemowi, a nie mu pomóc.
Przede wszystkim, człowiek jest zbudowany tak, że chroni to, co jest mu potrzebne, a pozbywa się szkodników. Oznacza to, że gdybyśmy wszyscy byli tylko weganami, większość zwierząt by nimi była. Krowa przecież wchodzi na nasze pole i je nasze zboże, a kurczak zbiera to, co ona zostawiła. Prędko więc takie gatunki zostałyby w dużej mierze wytępione. Hodowla na mięso, czy dla mleka, albo jajek chroni więc je - może nie jednostkowo, ale pozwala całym gatunkom przetrwać. To dla nich swego rodzaju praca, wymiana. Dostajecie jeść, chodzić, żyć, to potem my weźmiemy wasze młode, byśmy my mogli funkcjonować zdrowo i móc to wam zapewnić. Weganie sprawiają, że te zwierzęta robią się bezrobotne - a gdyby ich rzesza była większa, prędko skazaliby na wymarcie cały gatunek.
Poza tym, często bycie wege oznacza korzystanie z zamienników - nie raz sztucznych. I powiedzcie mi, co jest bardziej naturalne, ubierać się w skórę zwierzęcia, czy produkować w sztuczny sposób tonę sztucznych materiałów? Nie mam pojęcia, w jaki sposób się je tworzy, ale wydaje mi się, że w sposób bardziej szkodliwy dla Ziemi. W końcu takie zwierzątko za swojego życia przynajmniej zwraca nieco energii, np. w formie odchodów wykorzystywanych jako nawóz.  

Czasem wpadałam na argument wegan brzmiący mniej więcej tak: swojemu psu krzywdy nie zrobisz, to czemu chcesz, by krowa umarła dla ciebie? Cholera, ludzie, można się za głowę złapać.
źródło
Swojego psa nie zabije, nie zjem, bo większą wartością jest dla mnie w chwili, gdy chodzi mi przy nodze i macha ogonem. Taka jest jego funkcja i tyle. Ale w chwili głodu to przepraszam, ale on prędzej poszedłby pod nóż, niż na przykład mój sąsiad, czy nie daj Boże ktoś z rodziny.  Meh, no właśnie, często mam wrażenie, że osoby wyznające weganizm czasem szanują bardziej zwierzaki, niż ludzi wokół... a to jest totalna, totalna głupota.
Jasne, jako gatunek, jesteśmy paskudni, okropni, lekkomyślni. Podejmujemy złe decyzje, jesteśmy okrutni, leniwi... można byłoby wymieniać długo.  Ale mimo to, jesteśmy swego rodzaju jednością, ciągle dążymy do tego, by być razem, by się rozwijać, by mieć potomstwo. A więc, jesteś weganem, uważasz zwierzaki za lepsze, a masz potomstwo? No przepraszam, chyba rozmawiam z hipokrytą... Skoro lepsze są krówki, to je hoduj, rozmnażaj i utrzymuj... a nie zajmuj się dziećmi, OK? W końcu one ponoć dla świata zrobią więcej.
Weganizm może bardzo łatwo doprowadzić do zezwierzęcenia. Jest często pozbawiony logiki, sensu, argumentów. I choć nie twierdzę, że np. samo jedzenie wegańskie, czy kosmetyki są złe - bo tego pierwszego nie próbowałam, a kilku szamponów i odżywek wegańskich używałam i byłam zadowolona - to powody dla których ktoś podejmuje decyzje o takim życiu często nie są już takie fajne, przyjemne i niewinne. No i nie oszukujmy się, nikt nie będzie w 100% taki wege bo fizycznie nie jest to możliwe. Zawsze gdzieś będzie lek testowany na zwierzakach, czy jakiś dodatek z krwi osła w linii produkcyjnej o którym ktoś nie ma pojęcia. Choć... nie no, jest jedno wyjście. Zaszycie się na wsi, zbudowanie domu o własnych siłach i życie z tego, co się będzie uprawiało i robiło własnoręcznie, bez użycia prądu, czy wodociągu. Wtedy macie szansę by zostać 100% wege ;)
Grunt to nie nie jeść mięsa i chronić zwierzątka. Racjonalne myślenie i umiar kłaniają się przede wszystkim.  Z jednej strony jeść mięso i kupić skórzaną obrożę dla psa, bo wygodna, z drugiej - szanować i nie robić krzywdy bez potrzeby. Uwierzcie mi - to filozofia, która może doprowadzić zdrowego człowieka (który nie ma przeciwstawiań zdrowodnych dot. ubierania skór i jedzenia kurczaka) i całe jego społeczeństwo do zdrowego funkcjonowania. A nie weganizm.

źródło

wtorek, 21 czerwca 2016

Jestem Numerem Cztery: Trójka pierwszych już jest martwa...


Jestem Numerem Cztery kiedyś widziałam w formie filmu, jednak nie przykuł on jakoś szczególnie mojej uwagi. Książkę jednak zdobyłam na promocji w Biedronce, dlatego postanowiłam się z nią mimo wszystko zapoznać, szczególnie, że nie pamiętałam do końca fabuły wersji filmowej :)
Tytuł: Jestem Numerem Cztery
Tytuł serii: Dziedzictwa Planety Lorien
Numer tomu: 1
Autor: Pittacus Lore
Liczba stron: 320
Gatunek: young adult / science-fiction

Dziewięciu uciekinierów z rodu Loryjczyków ukrywa się na Ziemi. Są numerami, związanymi czarem: dopóki są rozdzieleni, ginąć mogą tylko po kolei...
Trójka już nie żyje. Numer Cztery ma już serdecznie dość przeprowadzek, niestety, czeka go kolejna. Nie może ustać, musi się ukrywać i uciekać przed tymi, którzy zgładzili jego planetę i rasę. Gdy trafia do Ohio wraz ze swoim opiekunem, szybko okazuje się, że jego pobyt w tym miejscu nie będzie spokojny. W chłopaku zaczyna budzić się moc, będąca jego dziedzictwem.

Pierwsze kilka stron historii Lore'a na prawdę mnie zainteresowało. Wydawało się... po prostu całkiem dobre. Styl autora był prosty, owszem, ale przy tym konkretny i ciekawy. I na prawdę miałam przez chwilę nadzieję, że znalazłam fajną młodzieżówkę utrzymaną w klimatach science-fiction.
Niestety, pomyliłam się, jak to z resztą często u mnie bywa...
Narracja pierwszoosobowa, jaka występuje w tej powieści jest dla mnie nieco irytująca, niemniej, nie była poprowadzona bardzo źle. To nie styl jest piętą achillesową tej historii, bo jak wspomniałam wcześniej, autor na prawdę w miarę trzyma poziom. Co więc nią jest...? Linia fabularna i świat przedstawiony. 
Jestem Numerem Cztery powinno być książką pełną akcji, w której główny bohater, John, będzie mógł dorosnąć i się ukształtować. Niestety, zamiast ucieczki przed jego wrogami, obserwujemy, jak się zakochuje, jak kłóci się ze szkolnym mięśniakiem i jak spędza czas ze swoim przyjacielem, Samem. Cała akcja odgrywa się w tle i nie jest wcale głównym wątkiem - w ten zmienia się dopiero... pod koniec. Początek i środek tej powieści to najzwyklejsza w świecie historia obyczajowa, podszyta gadką o kosmitach i dziedzictwie Numeru Cztery.
A co z światem przedstawionym? Cóż, on jest po prostu... śmieszny. Kosmici, przybysze z innej planety powinny się w jakiś sposób różnić od nas, a tu mamy zwyczajnego nastolatka, który nie wyróżnia się z tłumu. Wygląda dokładnie tak samo, jak Ziemianie, identycznie się zachowuje, identycznie myśli... Podobnie z resztą jego opiekun, Henri. Przez to trudno uwierzyć, że są kimś z innego, bardziej zaawansowanego technologicznie świata. Pomijam już śmieszne umiejętności Johna, z których przynajmniej jedna jest kompletnie nie przemyślana.
To, co zdecydowanie jest plusem tej historii to bohater płci męskiej. Na prawdę, odetchnęłam z ulgą, nie musząc śledzić losów przerysowanej, idealnej dziewczynki. Wiele mu brakuje do idealnej postaci, szczególnie, że jak wspomniałam, autor za bardzo się skupia na jego codziennym życiu i relacjach ze znajomymi, ale za to Lore ma u mnie sporego plusa.
Czy Jestem Numerem Cztery warto przeczytać? Tak, o ile lubicie młodzieżowe historie z wątkiem miłosnym. Być może przypadnie Wam do gustu. Jeśli jednak stawiacie na inne powieści to nawet się nad nią nie zastanawiajcie.






poniedziałek, 20 czerwca 2016

Haine Rammsteiner w Strzeleckim Parku

Witajcie! Ledwo wczoraj odwiedziła mnie Rayko z którą wykonałyśmy trzy sesje z trzema różnymi strojami. Na pierwszy ogień poszedł strój Haine Rammsteinera z anime/mangi Dogs: Bullets and Carnage. Z tych zdjęć byłabym na prawdę zadowolona, gdyby nie fakt, że na sporej ilości ostrość złapałam na ręce/ciało, a nie na twarz... i choć nieco to poprawiłam, nigdy nie da się tego w pełni naprawić. Cóż, urok jasnego obiektywu ;D












Więcej moich prac, jak zawsze, na moim fanpage :)

sobota, 18 czerwca 2016

Szklany Tron: Walcząc o wolność

źródło
Oto kolejna książka czytana w ramach zapoznawania się z tym co znane. Ponoć dobra, ba! Ponoć genialna, bo tyle się o niej naczytałam. Mimo okropnej okładki, miała być wyjątkowa. Znając jednak moje szczęście, w sumie wiele się po niej nie spodziewałam. Jak wyszło? Przeczytajcie niżej. A jeśli macie ochotę na mały przedsmak recenzji, oraz backstage na żywo z opóźnieniem, a jesteście już po lekturze kliknijcie tutaj.


Tytuł: Szklany Tron
Tytuł serii: Szklany Tron
Numer tomu: 1
Autor: Sarah J. Maas
Liczba stron: 520
Gatunek: high fantasy / młodzieżowa fantastyka

Znana na całym świecie zabójczyni, Celaena Sardothien, zostaje złapana i osadzona w więzieniu przypominającym do złudzenia obóz pracy. Po roku czasu odwiedza ją niezwykły gość, stawiając przed nią ultimatum: albo spędzi resztę życia zniewolona, albo weźmie udział w konkursie o miano królewskiego zabójcy, którego zwycięstwo zagwarantuje jej wolność... po czasie wykonania służby, rzecz jasna.
Wybór Celaeny jest prosty. Chce żyć. Podejmuje się więc zadania, pewna swojego zwycięstwa.


Tak, Szklany Tron to lepsza książka od na przykład znanej sporej rzeszy czytelników Czerwonej Królowej. Ale nie, to nie jest historia, którą pokochałam i będę uwielbiać. Zdecydowanie nie! Oj tak, książka Maas zalicza się do tych, nad którymi mam szczerą ochotę się trochę wyżyć (znowu <3). 
źródło
Zacznijmy od... stylu. Skoro mamy historię o zabójczyni, przydałoby się, aby tekst był w miarę mroczny, utrzymywał gęsty klimat. Jak to jednak bywa z tłumaczeniami, tekst jest czysty niczym łza, banalny, prosty. Nie ma w nim zupełnie nic nadzwyczajnego. Czyta się go szybko, jasne, ale też nie buduje żadnej ciekawej otoczki wokół historii. A gdy nawet myślałam, że uda mi się w pełni w tą historię wciągnąć, autorka skutecznie niweczyła mi tą nadzieję, wrzucając na przykład słowo... dziewczyna. Które nijak do największej zabójczyni na świecie nie pasuje, nie sądzicie? 
Skoro już o dziewczynie mowa, przejdźmy do głównej bohaterki. Ma osiemnastkę. Mając siedemnaście lat, trafiła do więzienia. Do tej pory, tj. do siedemnastego roku życia nauczyła się biegle władać różnymi rodzajami broni, np. sztyletem, mieczem, łukiem, różnymi kijami i młotami, generalne: wszystkim, co może wpaść jej w ręce. Poza tym czyta. Uwielbia czytać i czyta dużo. Gra na instrumentach. Jako tako zna etykietę no i co najważniejsze, w ciągu paru lat zdobyła tytuł najlepszej zabójczyni, jaka chodzi po świecie. Ach, zapomniałabym, zna biegle co najmniej dwa języki. Na prawdę... ona ma osiemnaście lat i takie umiejętności i osiągnięcia? Przepraszam, ale nie jestem w stanie w to uwierzyć. Szczególnie, że czytając, wcale nie widziałam zabójczyni, jaką podobno jest. Widziałam na prawdę tępą, butną nastolatkę, która z ledwością hamuje napady agresji i nie rozumie najprostszych forteli, o wszystko musząc się wykłócać. No, dobrze, przynajmniej na taką chce kreować ją Maas, bo to też nie do końca jej wychodzi... Ostatecznie od powieści dostajemy nieco irytującą, ale w miarę delikatną i nijaką dziewczynkę, która ma być naszą główną bohaterką. 
Pozostałymi postaciami autorka też nie ma się co szczycić. Dorian, książę, który daje Zabójczyni szansę wydostania się na wolność wcale nie wygląda na następce tronu. Tak jak i Celaena jest jeszcze trochę niedojrzałym dzieciakiem, który zdaje się nie mieć bladego pojęcia o polityce i przy tym marzy sobie o związku z miłości, nie z przymusu! Ma państwo w czterech literach, na wojaczce też zdaje się średnio znać... I choć nie jest tak irytujący, jak chwilami potrafi być Zabójczyni, to jednak ma swoje za uszami. Chaol, Kapitan Gwardii, jest chyba postacią, w którą najłatwiej mi uwierzyć, niemniej, jest dość szary i nijaki. 
Najbardziej irytująca okazała się jednak nie Zabójczyni, nie ludzie jej najbliżsi, a... pewna drugoplanowa postać, która była całkiem typową, cholernie irytującą i źle poprowadzoną królową pszczół. Niemniej, wole więcej czasu jej nie poświęcać bo szczerze mówiąc, chyba nie ma po co. Jej jedyną rolą w tej historii zdaje się być irytowanie czytelnika.
źródło
Co jeszcze w historii pani Maas nie wypaliło? Budowa świata przedstawionego. Nie dość, że pokazany jest dość płytko, to na dodatek jej odmiana rasy ludzkiej zdaje się być zdecydowanie podrasowana. Czemu? A no, wyobraźcie sobie teraz dziewczynę, która bazuje na swojej lekkiej budowie ciała i zwinności, którą ktoś wkłada do więzienia i każe jej przez rok pracować w okropnych warunkach z kilofem w ręce. Już pomijając, że prawdopodobnie by go nie udźwignęła, jest bita, poniżana, żyje o chlebie i wodzie,,, i dalej ma siłę na bunt. Ale dobrze, powiedzmy, że tu jestem w stanie przymknąć na to oko. Tyle, że chwilę później, gdy z więzienia wychodzi, chudziutka i słabiutka, spędza twa tygodnie na końskim grzbiecie, w podróży... nie mdlejąc przy tym ani razu z wycieczenia i będąc właściwie zupełnie zdrową, mimo, że wyszła z siedliska chorób. Tak na marginesie, tego właśnie nie lubię w amerykańskiej literaturze: na naszych terenach istnieje wizja obozów pracy. Wiemy, jak to wyglądało, żyjemy tym w pewnym sensie i dzięki temu powieści Polaków potrafią dobrze oddać brutalność. A Amerykanie? Cóż... dla nich to zdaje się być całkowitą abstrakcją.
Ale wracając jeszcze na chwilę do świata pani Maas! Wyobrażacie sobie zabójców, miecze, szable, gwardię królewską... i bilard? No, ja nie. A w tej powieści jest bilard. I psy z kokardką, ale o tym... o tym może rozpisywać się nie będę.
Fabularnie - poza logicznymi błędami wynikającymi ze złego przedstawienia świata - jakoś tam wyszło. Nie jest genialnie, szczególnie, że USA obecnie chyba choruje na schematy dotyczące turniejów i igrzysk, zagadka, którą dostajemy jest wręcz banalnie prosta, ale... całość czyta się bardzo łatwo i szybko. Nawet obecny wewnątrz wątek miłosny nie jest jakoś szczególnie męczący. Ot, dostajemy zwyczajne czytadło na góra dwa-trzy dni, które spokojnie pozwoli nam się odstresować po ciężkim dniu pracy, albo szkoły.
Być może nie oceniałabym tej historii tak ostro, gdyby nie fakt, że nie jest promowana jako młodzieżówka (a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie), a pełnowartościowe fantasy... Niestety, do tego tytułu trochę mu brakuje. Historia zdecydowanie spodoba się osobom, które nie czepiają się szczegółów i chcą po prostu fajnej książki z masą akcji oraz młodą bohaterką. Jeśli więc zaczytujecie się w fantastyce młodzieżowej, spokojnie możecie po Szklany Tron sięgnąć. A jeśli nie? Spróbujcie, może Wam przypadnie do gustu, niemniej, nie obiecuje, że się Wam spodoba.

źródło

czwartek, 16 czerwca 2016

Czerwona Królowa: O świecie, w którym karmazynowa krew jest hańbą



Książka roku 2015 z kategorii fantasy... No musiałam w końcu po nią sięgnąć, szczególnie, że drugi tom już leży u mnie na półce (choć pierwszego w wersji papierowej nie posiadam). Chcecie poznać moją opinię o tej książce? Tak? To zapraszam.
Ach, piosenka wrzucona z chyba wiadomej przyczyny, ale szczerze mówiąc... mnie chyba trochę irytuje.

Post wrzucam wcześniej tym razem nie bez powodu. Mianowicie, chcę Was poinformować, że w przyszłym tygodniu prawdopodobnie wyjeżdżam na ponad miesiąc i nie wiem, na ile będę miała czasu, aby w jakikolwiek sposób kontrolować bloga. Także jeśli ktoś z Was coś ode mnie chce - proszę o kontakt teraz. Postaram się wprawdzie w miarę wszystko kontrolować, poza tym posty będą pojawiały się regularnie (auto publikacja ratuje życie <3), ale poza tym niczego nie mogę obiecać.

Tytuł: Czerwona Królowa
Tytuł serii: Czerwona Królowa
Numer tomu: 1
Autor: Victoria Aveyard
Liczba stron: 488
Gatunek: young adult / fantasy

Świat podzielony został na dwie frakcje. Srebrnych, obdażonych niezwykłymi talentami oraz Czerwonych, mięso armatnie i pracowników, wykonujących najgorsze i najbardziej niebezpieczne prace. Wśród tej drugiej grupy żyje Mara, dziewczyna, która lada moment ma trafić do wojska. Jest pogodzona ze swoim losem, jednak gdy dowiaduje się, że jej przyjaciel, Kilorn, również ma walczyć, postanawiają razem uciec. Niestety, skądś muszą wziąć pieniądze dla przemytników... Mara, próbując to zrobić, prędko wpada w niezłe kłopoty. Czy uda jej się z nich wybrnąć? I jaką rolę odegra w tym wszystkim bogaty nieznajomy, którego spotyka po zmroku w swojej wiosce...?

Po książce roku 2015 spodziewałam się na prawdę czegoś. Miałam spore wymagania i chciałam dostać dobrą, ba, bardzo dobrą historię. Niestety, zapomniałam, że na portalu lubimyczytać.pl głosowali czytelnicy... a jakiej rzeszy wśród działaczy jest najwięcej...?
Oczywiście, że nastolatek.
I w ten oto sposób, laury zdobyła nie genialna książka fantasy, a najbardziej popularna w poprzednim roku, co właściwie nie pozwala jej być najlepszą, bo te najlepsze zwykle nie są doceniane. 
Czerwona Królowa to po prostu czytadło dla nastolatek, lubujących  się w klimatach zbliżonych do Igrzysk Śmierci. O stylu prostym i łatwym, o błędach logicznych, papierowych bohaterach, zwrotach akcji niezwykle łatwych do przewidzenia... schematyczna, banalna i zwyczajna. Nie, nie tragiczna, ale w każdym calu przeciętna. I tyle wystarczy wiedzieć tym z Was, którzy nie chcą ani grama spoileru. Szukacie takiej książki? To sięgajcie. Nie? To albo czytajcie dalej, albo zostawcie tą recenzje w spokoju. A tych, którzy ją już przeczytali spokojnie zapraszam dalej.
źródło
Przede wszystkim już na samym starcie historia pokazała mi, czym będzie. Jedna z pierwszych scenek Czerwonej Królowej przedstawia Marę, naszą bohaterkę-złodziejkę, która okrada, bo tak, bo musi utrzymać rodzinę. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że styl autorki jest nieskazitelny niczym diament, czyściutki niczym okładka jej powieści, przez co klimat tekstu nijak pasuje do tej sytuacji. No ale... idźmy dalej! Następnie mamy pokazane starcie dwóch Srebrnych - wysoko urodzonych ludzi, którzy walczą na arenie, na którą przychodzić muszą Czerwoni (Srebrni mogą, nie muszą rzecz jasna). Czemu jedni się tłuką, a inni są zmuszeni ich oglądać? A no, bo Srebrni to bogowie, a ich starcie pokazuje, że ci z niższej półki mają się ich bać, bo są niepokonani. Co tam, że tym samym pokazują, że też można ich zranić, prawda...? No ale... dobrze, przełknijmy już tą scenkę. Podsumowując ją powiem tylko, że moje skojarzenia z Igrzyskami Śmierci był właściwie natychmiastowe. Klimat wykreowany przez Aveyard jest do nich na prawdę bardzo zbliżony, choć, bądź co bądź, nie identyczny. Mam wrażenie, że autorka ma bardziej klarowne i konkretne pióro od pani Collins.
Prędko okazuje się, że Mara i jej przyjaciel mają trafić do wojska, dlatego nasza genialna główna bohaterka szykuje się do ucieczki. Ma dwa dni na zdobycie niebotycznej sumy, której zdobycie kończy się, rzecz jasna, katastrofą. Po niej wraca do domu i ucieka odpocząć, uspokoić myśli. Trafia na jakiegoś bogatego Czerwonego i wyznaje mu wszystko, aby kolejnego dnia trafić do pracy na posługę do króla. Akurat tak się składa, że jego syn w tym samym dniu ma się zaręczać... Czy muszę mówić, kim jest królewicz i jaką mniej więcej pozycje prędko zajmuje Mara...?
W każdym razie, od tej pory zaczyna się właśnie akcja! Bo królewicz ma braciszka. A Mara ma przyjaciela... i tak oto zaczyna nam się kwadracik miłosny, który ciągnie się przez całą powieść. Na całe szczęście, nie jest na pierwszym planie, a chowa się jednak nieco z tyłu, ale jak najbardziej - jest.
Przez cały czas obserwujemy falę głupich wydarzeń. Tłumaczenia postaci, ich motywy, zwykle same w sobie są cholernie głupie, jednak ich świat jest tak nielogiczne zbudowany, że osoba, która wyłączy myślenie będzie w stanie w nie uwierzyć. Niestety, nie ja. Przykładem może być opis... stosunków międzynarodowych, jaki opisuje nam szanowny pan królewicz.
Mianowicie, w Królestwie toczy się długa wojna, o jakieś tam wpływy, nie istotne dla nas jakie. Inne kraje mają podobny układ jeśli chodzi o traktowanie Srebrnych i Czerwonych. Tylko dzięki temu, że są tu solidarne, wspierają się w walce - gdyby coś się zmieniło, sojusze by się rozpadły, bo, krótko mówiąc, państwa miałyby focha na ten kraj, który się wyłamał. Dlatego nie można zmienić nieciekawego traktowania Czerwonych, bo jeśli to się stanie, wojna będzie przegrana, a państwo zniszczone.
źródło
Gdzie tu brak logiki? A no w tym, że w polityce, takiej prawdziwej, nie liczy się to, jak traktujesz swoich ludzi - a to, jakie korzyści może przynieść Ci relacja z innym krajem. Chcemy pokonać wroga? Nie mamy sił pojedynczo? To tak, czy tak, musimy razem walczyć, niezależnie od systemu wewnątrz innego kraju...
Jednakże uznajmy, że w tym świecie to działa, jest prawdą. OK, to fantasy, mogę przymknąć oko. Ale chwilę później, po tym wyjaśnieniu, sytuacje oczywiście psuje... MARA! No a kto, jak nie nasza średnio inteligentna (z zaznaczeniem, że raczej jej do inteligencji niskiej, niż wysokiej) bohaterka, która chwilę później, bez zastanowienia i wiedzy na temat polityki postanawia się zbuntować i zmienić cały system. Co tam, że nie ma bladego pojęcia, jak on działa, prawda...?
By nie było, ona, jej przyjaciele, inni bohaterowie... nie robią tego raz, czy dwa. Tak głupie decyzje i zachowania podejmowane są przez całe 488 stron powieści...
Jedyną postacią, którą chyba jakkolwiek polubiłam był Cal. Tak, jest głupi. Ale przy tym w miarę konkretny, mimo wszystko. A Mara, raz zaprzeczając, że go lubi, uznając, że jest okrutnikiem, a innym razem go całując, tylko wzbudzała we mnie śmiech i nić sympatii do niego. Tak na prawdę tylko on kierował się w tym wszystkim jakimś sensownym rozsądkiem. 
Cała rewolucja, o której mowa już na okładce, a w której ważnym pionkiem staje się Mara jest jedną wielką kpiną. Mnie osobiście kojarzy się z Powstaniem Styczniowym, od początku skazanym na porażkę. A to, że musi być happy end? Chyba normalne w historiach pokroju young adult, czyż nie? Co człowiek poradzi, że nawet te głupie postacie mają więcej rozumu od ich przeciwników... zazwyczaj.

No, wyżyłam się trochę :) Mam nadzieję, że czytaliście na tyle uważnie recenzję, by uniknąć spoilerów, jeśli ich nie chcieliście. W każdym razie, jak już pisałam wcześniej - dla fanów young adult i historii z tej samej półki do Igrzyska Śmierci to niewątpliwie jest gratka, ale jeśli chodzi o jej wartość z punktu widzenia dobrej, porządnej fantasy... to ta jest właściwie zerowa. Jeśli więc szukacie porządnej fantasy... Czerwoną Królową omijajcie z daleka.

źródło

środa, 15 czerwca 2016

O BDSM w literaturze, czyli trochę o Greyu

źródło
Uwaga, post może zawierać spoilery z książki i filmu 50 twarzy Greya oraz z książki Przebudzenie Śpiącej Królewny Rice.

Kolejny post, w którym mam zamiar podzielić się z Wami moim zdaniem o książce, ale niebędący pełną recenzją, bo zbyt dawno ją czytałam, trochę tak, jak zrobiłam z Igrzyskami Śmierci ;) Ci, którzy trochę mnie znają, dobrze wiedzą, że w książkach pokroju 50 twarzy Greya zdecydowanie nie gustuje, ale jednak, sięgnęłam po nią już jakiś czas temu. Powód? Dużo ludzi zna i czyta, to może i ja powinnam się zapoznać, szczególnie, że to ponoć tak złe, że aż śmieszne.

źródło
Jak możecie się domyślać, dostałam dokładnie to, czego się spodziewałam - literaturę śmieszną w swoim amatorskim stylu. Ale przy tym poczułam się nieco zaskoczona. Hej, to miał być sam seks. Samo BDSM. A ja poza fantazjami zboczonej czternastolatki nic takiego ciekawego tam nie zobaczyłam. Dostałam kiepsko wykreowanych bohaterów, słabe scenki erotyczne (oraz wewnętrzną boginię panny Steel) i coś, co w ogóle nie powinno przejść przez korektę.
Zdecydowanie, E. L. James to kobieta, która w trakcie pisania tegoż dzieła nie tylko miała warsztat pisarski w podstawówce, ale przy tym niezłe problemy na tle seksualnym i wcale nie przez fetysz na BDSM, co uważam za... dość zwykłe? W końcu każdy jakieś swoje dziwactwa ma, na tle seksualnym w szczelności.

W każdym razie książka wzbudziła we mnie nieco instynktu badawczego. Pomijam już, że zainteresowałam się tym, jak wyglądają tego typu zabawy w rzeczywistości, aby mieć z czym porównywać scenki z Greya (które zupełnie z nią się, oczywiście, rozminęły, także serio, pornos z tej książki słabiutki), to jeszcze słysząc że pani Rice napisała książkę będącą wręcz czymś doskonałym dla fanów BDSM - sięgnęłam po nią, by ogarnąć nieco temat i mieć z czym powieść James porównywać.
Mowa o Przebudzeniu Śpiącej Królewny Rice.
Zabrałam się za to... i cóż.... tak. Dostałam BDSM w właściwie czystej formie. Książa ta przypomina swoją formą bardziej sen, niż powieść. Jest cholernie irracjonalna. Obserwujemy księcia, który przebudza Śpiącą Królewną podczas stosunku seksualnego i w ramach odpłaty robi z niej swoją niewolnicę, zmuszając do chorych czynności. I tak, to jest BDSM. To jest seks w czystej postaci, nie Grey. I choć to bardzo słaba książka jeśli spojrzymy na nią w sposób obiektywny (zero postaci, zero fabuły, zero sensu), to jeśli chodzi o pornos w wersji książkowej... jestem na tak. Choć nie powiem, w niektórych chwilach nie wiedziałam, czy mam się z tego śmiać, czy płakać. Szkoda tylko, że panie, którym powieść James się spodobała, tą historię zapewne skrytykują na całej powierzchni, bo jak to tak, gdzie uczucia?! Gdzie szacunek do drugiej osoby?! LUDZIE KOCHANI... w czystym BDSM nie chodzi o uczucia (chyba, że o te dot. uniesień) i szacunek. A Wy macie ponoć na jego punkcie fantazje dzięki tej książce tak...?
Oczywiście, w przypadku braku uczuć i szacunku mówię o tym, co chciała zrobić Anastasia Steel - przecież ona chciała po prostu, by Christian ją przeleciał. A że ponoć potem się zakochała, to inna sprawa. I tak, gotowa była oddać za to swój kobiecy honor... a że była na to za słaba, to cóż poradzić?


A potem przyszedł film...
Nie miałam go w planach, ale któregoś wieczoru nudziło mi się dostatecznie, aby go włączyć. Oglądałam go gdzieś do połowy, później przewijałam go, by tylko mniej więcej wiedzieć, jak wygląda.
Załamałam się jeszcze bardziej. To ponoć miało być soft porno, czy coś, a w sumie... nie pamiętam nawet, by tam porządnie pokazali sam stosunek. Teoretycznie to te elementy powinny sprawić, że film jakoś miał wyglądać, a ostatecznie całość wyszła po prostu tragicznie. Aktorstwo, scenariusz, oddanie powieści... to wszystko totalnie leżało. Ale biorąc pod uwagę, że film z reguły jest gorszy od książki, to nie ma się co dziwić temu, co wyszło z tego wszystkiego.

Jak to ja, nie hejtuje tych, którzy to oglądają/czytają i uwielbiają. Mogę się jedynie cicho pośmiać, gdy ktoś za bardzo publicznie te dzieła wychwala, niemniej, tak obiektywnie patrząc, 50 twarzy Greya to po prostu książka, która trafiła w dobre miejsce i czas. Prosty styl sprawia, że nawet nieczytający ją pojmie, a tego typu seks to zakazany owoc przyciągający grzeczne dziewczynki jak magnes.Jedyne, co mnie w tym wszystkim smuci, to kobiety, które sięgają po to, by się dowartościować, mając problemy na tle seksualnym... Ale kto co lubi, prawda?

źródło
Nomida zaczarowane-szablony