wtorek, 30 października 2018

Królowie Wyldu: Saga znów rusza do boju!


Saga była niegdyś najsławniejszą grupą najemników. Rozpadła się jednak lata temu. Jeden z jej członków, Clay Cooper, wiedzie spokojne życie strażnika. Gdy odwiedza do przyjaciel z dawnej drużyny, Gabriel i prosi o pomoc w odnalezieniu jego córki, Rose, mężczyźni zaczynają zbierać dawnych kompanów, aby pomóc nastolatce.

Tytuł: Królowie Wyldu
Tytuł serii: Saga
Numer tomu: 1
Autor: Nichales Eames
Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
Liczba stron: 528
Gatunek: epic fantasy
Wydanie: Rebis, Poznań 2018

Ostatnio rzadko zdarza mi się czytać generyczne, przygodowe fantasy. Często wprawdzie pojawiają się u mnie różnego typu wariacje na ten temat, jednak naprawdę dawno nie miałam w rękach współczesnego tekstu z wielką podróżą, toną przygód i grupą przyjaciół, kierowanego raczej do dorosłego czytelnika. Sięgnięcie po „Królów Wyldu”, czyli debiutu Nicholasa Eamesa było więc czymś, co naprawdę chciałam zrobić. Liczyłam, że przy tej kanadyjskiej powieści będę się po prostu dobrze bawić. I przyznaję – bawiłam się dobrze, choć mimo wszystko w trakcie lektury czasem ogarniało mnie poczucie zażenowania.
Na pewno należy zaznaczyć jedno: po książce Eamesa nie należy spodziewać się poważnej lektury. „Królowie Wyldu” to zdecydowanie nie jest popis światotwórczy. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że autor jest po prostu ogromnym fanem fantasy, który chciałby wykorzystać każdy z istniejących w tym gatunku motywów. W związku z tym to, co znajduje się w jego uniwersum wygląda trochę tak, jakby autor wypisał sobie je na kartce, wrzucił do kapelusza i wyjmował, po kolei umieszczając dane elementy w swoim świecie. Mamy więc i zaczarowane kapelusze z których można wyciągać upieczone kurczaki, i sowomisie, i zarażający jakąś chorobą las, i rzygający róg, i  potężne miecze z wielką przeszłością, i kanibali, i zombie… a to przecież jeszcze nie wszystko! Jednak jak już wspominałam: Eames wygląda na wielkiego fana gatunku, który po prostu cieszy się z tego, że może pisać… w związku z czym całość po prostu wypada lekko i bezpretensjonalnie. To po prostu miała być i jest lekka, przyjemna przygodowa powieść.
I przyznaję, że jak na debiut autor poradził sobie całkiem nieźle. Mamy bohaterów, których da się lubić. Mamy też przygody i kłopoty, w które nasze postacie często pakują się z premedytacją. Mamy też konkretny cel wędrówki i o dziwo, nie jest to ratowanie świata. Wydaje mi się, że to właśnie on sprawia, że historia Esmesa naprawdę działa. Nie idziemy na pomoc całemu społeczeństwu, a po prostu jednej, konkretnej dziewczynie, której ojciec naprawdę się zamartwia. Takie cele zwykle zdecydowanie lepiej wypadają w jakichkolwiek historiach.
Jak już jednak wspominałam na początku – nie obyło się bez elementów, które wywoływały u mnie zażenowanie. Eames wprawdzie przez cały czas próbuje rzucać żartami, ale te przynajmniej w wersji polskiej niekoniecznie działają. Widząc takie teksty jak: „Od zera do bohatera, jak w reklamie!” albo „Zatem czeka was iście epicki koniec!” po prostu nie potrafiłam przejść obok nich obojętnie. Zwłaszcza, że z jednej strony autor próbuje archaizować tekst, a z drugiej używa zupełnie współczesnych słów. I tak, mam wrażenie, że to kwestia Eamesa, a nie tłumacza (którym z resztą jest nasz polski pisarz, Robert J. Szmidt) – ten początkujący pisarz po prostu czasem za bardzo chce rozbawić czytelnika.
Mimo pewnych wad historia jednak potrafi wciągnąć, a przygody bohaterów śledzi się po prostu z przyjemnością. Kartki przewraca się szybko, powieść w żadnym razie się nie dłuży i może po prostu zapewnić trochę hdobrej rozrywki. Wydaje mi się, że „Królowie Wyldu” to dobry pomysł, jeśli człowiek chce odpocząć od poważniejszej fantastyki. Może też nadać się jako pierwsza powieść z półki dla dorosłych, czy jako pierwsza książka fantasy w ogóle – grunt, to podejść do niej jako dzieła typowo rozrywkowego, które ma bawić, a nie uczyć i poszerzać horyzonty.


* * *

– Nie o to mi chodziło – poinformował ich mag. – Sami zobaczcie! – Zdjął kapelusz i zanurzył w nim rękę po łokieć. – Jest jak moja torba, tylko działa na innej zasadzie. Wypełnia go czar! Nie można niczego do niego schować, ale za to da się wiele z niego wyjąć. Ale nie wszystko, jak leci… O, tak. Proszę.
Clay spoglądał z niedowierzaniem na kurczaka wyjętego z kapelusza – nie żywego, tylko już upieczonego, z brązową skórką spieczoną na krucho. Na sam widok zaczął się ślinić.
– Jak?
Fragment „Królów Wyldu” Nicholasa Eamesa


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis!

niedziela, 28 października 2018

Przeznaczenie Adhary: Zaraza pustoszy Świat Wynurzony


Nieznana choroba doprowadza do śmierci wielu mieszkańców Świata Wynurzonego. W tym czasie Adhara budzi się na łące, nie pamiętając absolutnie niczego. Wkrótce natrafia na Amhala, adepta na smoczego jeźdźca, który postanawia jej pomóc.

Tytuł: Przeznaczenie Adhary
Tytuł serii: Legendy Świata Wynurzonego
Numer tomu: 1
Autor: Licia Troisi
Tłumaczenie: Zuzanna Umer
Liczba stron: 432
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Videograf II, Katowice 2011
Twórczość Lici Troisi kojarzy mi się ze zmianą szkoły – pierwszy tom „Kronik Świata Wynurzonego” dostałam w szóstej klasie podstawówki, a całą trylogię przeczytałam na przestrzeni kolejnego roku. Od tamtego czasu nie miałam jednak styczności z książkami z tego uniwersum. Gdy nadarzyła mi się jednak okazja, aby sięgnąć po pierwszy tom „Legend Świata Wynurzonego”, czyli po „Przeznaczenie Adhary” nie wahałam się sprawdzić, czy twórczość włoskiej pisarki i teraz przypadnie mi do gustu.
Na początku warto zaznaczyć, że „Legendy…” są trzecią trylogią pod względem chronologicznym. Po „Kronikach…” ukazały się „Wojny…”, których nie miałam okazję poznać. Dopiero po tych tytułach, około sto lat po wydarzeniach z serii o Nihal z Krainy Wiatru, rozgrywa się akcja trzeciej trylogii. Sięganie w dowolnej kolejności nie przeszkadza jednak szczególnie w czytaniu: choć odniesienia do poprzednich tomów są to raczej nie jest to cykl tak skomplikowany fabularnie, by czytelnik nie zrozumiał o co chodzi. Co najwyżej może zaspoilerować sobie zakończenia poprzednich tomów.
Czytając „Przeznaczenie Adhary” faktycznie miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w czasie do lat, gdy miałam 12-13 lat. Choć teoretycznie historia przedstawiona w tej powieści różni się od tej z „Kronik…” to w praktyce zarówno klimat książki, jak i fabuła jest podobny to tamtej powieści. Znów mamy wyjątkową dziewczynkę, która znajduje przyjaciela. Znów mamy urocze na swój sposób, kiczowate nazwy krain (Kraina Słońca, Wiatru, Wody itd.) i znów mamy wielkie zło do pokonania.
Uniwersum Troisi nie należy do tych zachwycających oryginalnością. Jest wyraźnie oparte na innych typowych dziełach z gatunku high fantasy. Mimo to mam do niego pewną słabość: potrafię wsiąknąć w ten świat w trakcie czytania. Prawdopodobnie jednak wychodzi mi to przez dużą dozę nostalgii, jaką odczuwam do świata przedstawionego.
Sama historia przedstawiona w „Przeznaczeniu Adhary” też nie należy do wybitnych. Autorka miała naprawdę ciekawy pomysł na stworzenie zagrożenia w swoim świecie: plaga, która nie daje się zatrzymać jest o wiele ciekawsza, niż wielki zły, który za pomocą swojej armii niszczy krainę za krainą. Niestety, Świat Wynurzony jest bardzo konkretnie podzielony na dobro i zło, co sprawia, że opowieść staje się dość naiwna, a główna bohaterka właściwie niewiele ma do powiedzenia. Obserwujemy przede wszystkim właśnie ją, a ona prędko zostaje zamknięta w pałacu, niańcząc inną postać. Na nieszczęście, gdy już się z tego miejsca wyrywa, zaczyna postępować co najmniej głupio.
O wiele lepiej wypadają postacie drugoplanowe, które prawdopodobnie zostały rozwinięte już w poprzedniej trylogii. Niestety, przez jej nieznajomość nie mogę tego w pełni stwierdzić. W każdym razie to postacie, które faktycznie mają coś do powiedzenia pod względem fabularnym i które faktycznie są w tym świecie istotne, przez co naprawdę dobrze się je obserwuje.
Styl Troisi jest dokładnie taki, jaki zapamiętałam ze szkoły podstawowej. Prosty, niewymagający, ale na swój sposób wciągający, chociaż czasami miałam wrażenie, że tłumaczenie nie należy do tych z najwyższej półki. Należy też dodać, że to nie jest „amerykańska młodzieżówka” w której królują dialogi i lakoniczne zdania: Troisi zdecydowanie lubi opisywać rzeczywistość.
„Przeznaczenie Adhary” było dla mnie miłym powrotem do przeszłości. Nie zapadnie mi raczej na dłużej w pamięć (tak jak stało się to z „Kronikami Świata Wynurzonego”), ale cieszę się, że dane było mi wrócić do tego świata.


P. S. Recenzja pierwszego tomu „Kronik Świata Wynurzonego” była dziesiątą recenzją na DM i pojawiła się w 2014 roku.


* * *

– Prawda... To niesamowite, jak bardzo ludzie tacy jak wy wypełniają sobie usta tym słowem, jak gdyby była to jedyna wartość na świecie, która się liczy. Ale prawda nie czyni wolnym, jak głupio wierzą zwykłe osoby. Prawda to klatka, prawda nas szufladkuje, definiuje, czyni nas niewolnikami na zawsze.
Fragment „Przeznaczenia Adhary” Licii Troisi

piątek, 26 października 2018

Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź: Człowiek jako całość


Jak zachowywać się w trakcie choroby? Jak jej przeciwdziałać? Orina Krajewska próbuje odpowiedzieć na to pytanie, rozmawiając z trzynastoma specjalistami z różnych dziedzin, którzy jednak zgadzają się w jednym – same leki to za mało. To kompleksowe leczenie i przeciwdziałanie da najlepsze efekty.


Tytuł: Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź
Autor: Orina Krajewska
Liczba stron: 240
Gatunek: poradnik
Wydanie: Sensus, Gliwice 2018
Do tekstów poradnikowych – nie ważne, czy chodzi o książkę, czy artykuł na stronie internetowej – podchodzę raczej ostrożnie. Zwykle tego typu treści pozbawione są głębszej treści merytorycznej i powtarzają właściwie coś, co każdy przeciętny człowiek wie. Na dodatek autor często po prostu przelewa własne poglądy na karty książki, co niekoniecznie poprawia jakość materiału. Na całe szczęście „Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź” to książka, która trochę się tym schematom wymyka.
Sama myśl przewodnia książki Krajewskiej jest bardzo prosta i wydaje mi się, że dla wszystkich dość oczywista: aby zostać w pełni wyleczonym, czy po prostu być w pełni zdrowym musimy patrzeć na ciało jako na całość. Dieta, ruch, dobre samopoczucie i odpowiednie leczenie powinny współistnieć ze sobą w harmonii. W związku z tym praktycznie każdy z wywiadów, które przeprowadza autorka cały czas oscyluje wokół tych myśli. Ale właśnie, tu Krajewska robi tą jedną, tak istotną dla tej książki rzecz – oddaje głos osobom, które są specjalistami w danej dziedzinie. Dzięki temu poza pustymi frazesami ta książka zawiera naprawdę cenne spostrzeżenia, wskazówki i ciekawostki z których faktycznie można skorzystać. Zwłaszcza, że często są to po prostu rzeczy dostępne dla przeciętnego człowieka właściwie od ręki.
Specjaliści wybrani przez autorkę wydają się brzmieć naprawdę profesjonalnie. Sama nie mam odpowiedniej wiedzy, by w pełni zweryfikować ich tezy i twierdzenia, ale nie zauważyłam w książce żadnego faktu, który byłby zupełnie wyrwany z kontekstu i niewiarygodny. Oczywiście, należy wziąć pod uwagę, że każda z tych osób ma swoją własną opinię i osobiście nie zawsze w pełni się z nią zgadzałam, ale jednak fakty od cudzego zdania są jednak dość dobrze rozdzielone, dlatego absolutnie mi to nie przeszkadzało. W końcu zupełnie obiektywny wywiad po prostu nie istnieje, prawda?
Podoba mi się też wydanie tej książki i koncepcja na nią sama w sobie. „Holistyczne ścieżki zdrowia” stanowią po prostu podstawowe kompendium dla osób, które chcą z jakiegoś powodu zacząć interesować się tematyką związaną ze zdrowiem. Po każdym wywiadzie dostajemy zbiór „wskazówek” związany z jego tematem (pomysły na ćwiczenia, na posiłek itd.), a także listę książek, do których możemy sięgnąć w celu pogłębienia tematyki. Wydaje mi się, że to czyni tę pozycję naprawdę bardzo przystępną i po prostu przydatną.
Dodatkowo dostajemy egzemplarz, który jest naprawdę ładnie wydany. Grube strony, drobne ilustracje, kolorowe kartki ze zdjęciami wewnątrz – to wszystko sprawia, że książka Krajewskiej wydaje się bardziej przystępna i przyjemniejsza. Nie odstrasza, wręcz przeciwnie.
Czuje się naprawdę pozytywnie zaskoczona tym tytułem. Rzetelne podejście do tematyki, zdrowe i raczej logiczne podejście zarówno ze strony autorki, jak i osób, z którymi przeprowadzała wywiady sprawiają, że to po prostu wartościowa lektura. Dlatego jeśli tylko jesteście zainteresowani tą tematyką, niezależnie, czy chcecie tylko zaspokoić swoją ciekawość,  przeciwdziałać chorobie, czy szukacie pomocy w leczeniu – ta pozycja może się okazać dla Was po prostu przydatną.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

środa, 24 października 2018

Moje trzy książki o dorastaniu

 

Po odzyskaniu moich książek, które od przeprowadzki w 2012 roku siedziały w kartonach natrafiłam na trzy pozycje, które towarzyszyły w trakcie dorastania. Książki o dojrzewaniu i problemach nastolatek to bardzo przydatne przedmioty: z jednej strony dzięki nim dorastające dziecko nie musi pytać się rodziców o niektóre, wstydliwe kwestie, a z drugiej to jednak bardziej sprawdzone źródło informacji, niż sieć. Ja w swoich zbiorach mam trzy takie pozycje.




Dojrzewanie. O czym dziewczynki muszą wiedzieć?
Zacznijmy od książki, którą najgorzej pamiętam. Z resztą, zawiera ona najmniej treści ze wszystkich trzech. To zdecydowanie pozycja dla tych „młodszych” dziewczynek, która porusza bardzo podstawowe tematy: co to jest miesiączka, jak wygląda cały ten proces. Pozycja jest oszczędna w słowach, ma duży tekst i liczne obrazki. Niemniej, nie zafascynowała mnie na tyle, by pamiętać ją jako osoba dorosła: absolutnie zapomniałam o jej istnieniu do chwili, w której natrafiłam na nią wyciągając książki z kartonów.

Encyklopedia nastolatki
Oto książka, której zazdrościły mi koleżanki: puchata, pięknie wydana pozycja, która aż zachęca, by do niej zajrzeć. Książka zawiera odpowiedzi na bardzo liczne pytania, które mogą krążyć po głowie nastolatki, i starszej, i młodszej. Jednocześnie zawiera ogrom ilustracji i wykonana jest z naprawdę dobrej jakości materiałów. Z tego co pamiętam jest przy tym pozycją bardzo „tolerancyjną”, uczącą o akceptacji drugiej osoby, niezależnie od jej dziwności.

Prawda unplugged dla dziewczyn
Pozycja znacznie odbiegająca od swoich poprzedniczek. O ile tamte dwie to swoiste leksykony z podstawowymi faktami to ta jest zbiorem krótkich opowiadań, przedstawiających problemy, które mogą spotkać nastolatkę i analizę ich. Z jednej strony to pozycja, która może okazać się naprawdę pomocna. Z drugiej – ma jednak sporo mankamentów. To pozycja mocno religijna, nastawiona na wiarę. Co sprawia, że niektóre z opowiadań są mocno nastawione na bycie poprawnym pod względem religii. Na przykład do dziś pamiętam opowiadanie, w którym dziewczyna pracująca w kinie poszła obejrzeć horror ze znajomymi, a następnie bardzo się bała, więc wg. analizy nie powinniśmy chodzić na horrory, bo… Bóg tego nie chce. A przynajmniej ja tak to odebrałam i już wtedy nie do końca przemawiało do mnie takie rozumowanie. Ponadto wewnątrz jest sporo problemów typowych dla Ameryki, nie dla Polski: w końcu studia dla nas to rzecz darmowa, a 15-latki rzadko kiedy dorabiają sobie poprzez pracę w kinie. Niemniej, to nie jest książka zła i bardzo cenię ją za swoją formę.

A Wy? Mieliście jakieś książki o dorastaniu?


poniedziałek, 22 października 2018

Pokój: Ucieczka na wolność oczami dziecka


Jack ma pięć lat i od urodzenia mieszka razem z Mamą w Pokoju. Ta została porwana jako nastolatka: od lat jest więziona i gwałcona. Wkrótce po piątych urodzinach Jacka tworzy plan, który ma pomóc im wydostać się na wolność.

Tytuł: Pokój
Autor: Emma Donoghue
Tłumaczenie: Ewa Borówka
Liczba stron: 408
Gatunek: dramat
Wydanie: Sonia Draga, Katowice 2016
„Pokój” nie jest historią dla mnie obcą: przed lekturą książki zdążyłam poznać film na jej podstawie, a że scenariusz do niego pisała sama Emma Donoghue dość wiernie ją oddał. Dlatego na pewno zabrakło mi w trakcie czytania tych emocji, które powinnam mieć w sobie w trakcie. Nie zmienia to jednak faktu, że ta powieść mimo bardzo trudnego tematu jest jednocześnie niezwykle lekka i sympatyczna, a to wszystko przez głównego narratora.
Opowieść snuje nam Jack: ten pięcioletni chłopiec jest z jednej strony wyjątkowo inteligentny, jak na swój wiek (potrafi czytać i dobrze liczyć, jest bystry i szybko łączy fakty). Z drugiej strony wychował się w izolacji od reszty świata, co oznacza, że jego umiejętności społeczne, czy samo pojmowanie najbardziej oczywistych rzeczy jest mocno ograniczone. Sprawia to, że tekst jest często wręcz uroczo naiwny, ale wydaje mi się też, że w pewnym sensie pozwala też czytelnikowi poczuć się dzieckiem.
Na dodatek sama narracja sprawia, że historia jest po prostu ciekawsza. Zawiera więcej niedopowiedzeń; w końcu dziecko nie rozumie wszystkiego. Nie wie, dlaczego coś dzieje się tak, a nie inaczej, często też nie próbuje wcale tego wyjaśniać, bo nie jest to dla niego istotne. Wprawdzie te niedopowiedzenia nie są raczej tajemnicą dla dorosłego czytelnika, ale na pewno mocniej pobudzają wyobraźnię.
Przy tym wszystkim „Pokój” to naprawdę dramatyczna historia rodziny składającej się z dwóch osób, które mierzą się z traumą, każde na swój własny sposób. Ciekawa jest sama relacja pomiędzy bohaterami. Mama próbuje być odpowiedzialna i robi wszystko, by zapewnić swojemu synkowi lepszy żywot. Nie zawsze jej to jednak wychodzi: miewa chwile zwątpienia i załamania. Wtedy tą „dorosłą” rolę przejmuje pięciolatek, który stara się o nią troszczyć. Mimo tego jednak i on, i ona są cały czas w pewnym sensie dziećmi. Mama nigdy nie zaznała dorosłego życia, na dodatek Jack jest jej jedyną pociechą i mimo tragicznej sytuacji potrafią się razem po prostu dobrze bawić.
Trudno mi powiedzieć, czy historii jest zaskakująca, bo… po prostu poznałam ją wcześniej, w nieco innej formie. Niemniej, „Pokój” czyta się bardzo szybko i na pewno nie brakuje w nim emocji. Poza tym i samych zdarzeń nie brakuje, chociaż większość z nich to małe odkrycia pięciolatka, który po prostu cały czas poznaje świat.
„Pokój” Donghue to naprawdę ciekawa pozycja. Z jednej strony lekka, z drugiej – wnosząca ciekawe spojrzenie na tematykę porwań, a także relacji między matką i dzieckiem. Absolutnie nie dziwie się temu, jaką zdobyła popularność.



* * *

Myślę, że czas się rozprowadza po świecie cienko jak masło, po drogach i domach i placach zabaw i sklepach, tak że na każdym miejscu jest tylko troszkę rozsmarowanego czasu, a potem każdy musi pędzić do następnej porcji.
Fragment „Pokoju” Emmy Donoghue





Tę książkę oraz wiele innych w świetnych cenach znajdziesz w księgarni niePrzeczytane.pl!

sobota, 20 października 2018

Księżna jeleń: hiszpańskie fantasy w baśniowo-średniowiecznej odsłonie


Hjalmar jest drugim synem króla niewielkiego państwa. Trafia do Irundast, gdzie ma szkolić się na giermka, jednak przypadkiem zostaje zmuszony do pracy w kuchni. Tam poznaje niezwykłą księżną Pasquis i dostaje niezwykłą możliwość, aby szkolić się pod okiem arcymaga.


Tytuł: Księżna jeleń
Autor: Andres Ibanez
Tłumaczenie: Barbara Jaroszuk
Liczba stron: 304
Gatunek: historyczne fantasy
Wydanie: Rebis, Poznań 2018
Poznawanie książek z krajów innych, niż angielskojęzyczne jest zawsze ciekawym doświadczeniem. Tego typu proza zwykle odchodzi w pewnym stopniu od głównego, „amerykańskiego” nurtu i pozwala odkryć inne poziomy literatury. „Księżna jeleń” od razu zwróciła więc moją uwagę. To mono nawiązujące do epoki średniowiecza fantasy stworzył Andres Ibanez. Przypuszczałam, że trafię na nieco inną książkę niż zwykle i nie pomyliłam się. To zdecydowanie tytuł inny niż to, co tworzy się w Polsce, czy USA.
„Księżna jeleń” jest przede wszystkim książką, która stoi stylem. Język, jakim napisana została ta historia, stanowi połączenie patetycznej epickości z delikatną stylizacją, co w moim odczuciu daje całkiem dobry efekt końcowy. Wprawdzie nieco humorystyczny i nie do końca pozwalający traktować ten tytuł zupełnie poważnie, ale na pewno przyjemny w odbiorze, o ile czytelnik nie ma nic przeciwko dość szczegółowym opisom: muszę przyznać, że tak szczegółowego i jednocześnie poetyckiego opisu męskiego przyrodzenia nie czytałam chyba jeszcze nigdy nigdzie, a przecież kilka romansów i erotyków mam za sobą.
Pod względem treści „Księżna jeleń” jest po prostu bardzo baśniowym tytułem. Nie można w przypadku tej książki mówić o niezwykłej zdolności do tworzenia światów przez autora, czy ciekawych pomysłach z tym związanym. Ta powieść czerpie garściami ze stereotypów dotyczących powieści fantasy, których akcja rozgrywa się w świecie stylizowanym na średniowieczny.
Mój główny zarzut dotyczący tej książki dotyczy samej linii fabularnej. Sama historia Hjalmara, choć przewidywalna, ma swój urok: ma dość dużo elementów romansowych, bazuje na baśniowych niedopowiedzeniach i jest po prostu ładnie napisana. Z tym, że autor potrafi przeskakiwać do innych historii, które wydają się być trochę wyrwane z kontekstu. Nagle czytamy o innym bohaterze, którego losy wydają się w żaden sposób nie łączyć z główną linią fabularną, co w chwili, gdy czuje się związana tylko z historią Hjalmara potrafiło mnie irytować. Osobiście wolałabym, aby Ibanez skupił się tylko na nim i rozwinął świat przedstawiony opowiadając poczynania tylko jego oraz otaczających go osób.
[DROBNY SPOILER] Dość ciekawy w przypadku tej książki jest aspekt dotyczący płciowości bohaterów, zwłaszcza jednej z kobiecych postaci, która to wyraźnie nie jest „typową dziewczyną”. W pewnym momencie myślałam, że autor kreuje ją na osobę homoseksualną, co jednak ostatecznie okazało się nieco złudne: autor jakby wycofał się w połowie swojego zamysłu, tak, jakby uznał, że jednak nie chce przełamywać średniowiecznej konwencji. A szkoda – bo to coś, co tej książce po prostu mogłoby się przydać i uczynić ją ciekawszą. [KONIEC SPOILERA]
Jestem zadowolona z lektury „Księżnej jeleń”. To typowa powieść podana w dość nietypowy sposób, różniący się od tego, który znałam do tej pory. Nie jest może książką, która zajęłaby w mojej duszy jakieś bardzo istotne miejsce, ale na pewno nie żałuję jej przeczytania i będę polecać ją tym, którzy szukają fantastyki, która wymyka się głównemu nurtowi.


* * *

My, mieszkańcy Ziem Wietrznych, jesteśmy ludźmi wolnymi. To dlatego, że lud z nas mały. Wszystkie wielkie królestwa mają niewolników, tak zawsze było na świecie i tak będzie.
W jaki sposób działałby ten świat, gdybyśmy wszyscy byli królami, gdybyśmy wszyscy byli magami, gdybyśmy wszyscy byli wolni?
Fragment „Księżnej jeleń” Andresa Ibaneza


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis!

piątek, 19 października 2018

Jumanji: Przygoda w dżungli (2017): Gdybyś utknął w grze

Czwórka przyjaciół odkrywa starą grę. Ta przenosi ich do swojego wnętrza i wymusza na nich przejście poziomu.
„Jumanji: Przygoda w dżungli” to kontynuacja filmu z 1995 roku. Niestety, nie pamiętam, bym kiedykolwiek oglądała tą „oryginalną” część: w jakiś sposób ominęła mnie ta przyjemność. Za to kontynuacje z roku 2017 poznałam całkiem niedawno i… muszę przyznać, że jaki film familijny całkiem nieźle się sprawdza.
„Jumanji: Przygoda w dżungli”  (2017)
ang. „Jumanji: Welcome to the jungle”
reż. Jake Kasdan
film familijny, przygodowy, fantastyczny

No właśnie: film familijny. To w tym przypadku słowa-klucze. To nie jest dzieło, które traktuje siebie w pełni poważnie. Druga część „Jumanji” ma przede wszystkim podobać się dzieciom, a przy tym nie sprawiać, że dorosła osoba przeżywa katorgi w trakcie oglądania. I tak z resztą jest, a przynajmniej to podejrzewam, bo jednak do dziecka trochę mi daleko.
Mamy tu do czynienia z czwórką bohaterów: Spencerem (Dwayne Johnson), Fridge (Kevin Hart), Brethany (Jack Black) i z Marthą (Karen Gillan), którzy przenosząc się do świata gry trafiają do wygenerowanych postaci, których postura i umiejętności zupełnie różnią się od ich naturalnych.
I tak Spencer jest liderem grupy, choć w świecie rzeczywistym jest najzwyczajniej w świecie nerfem. Fridge, z przystojniaka zmienia się w czarnoskórego pomagiera. Piękna i wysportowana Brethany zmienia się w pana naukowca z dużym brzuchem, a nieśmiała Martha – w piękność, której specjalnością jest taniec i sztuki walki. To przemieszanie sprawia, że muszą się zmierzyć z wyzwaniami, o których nigdy wcześniej nawet nie myśleli, a przy okazji jest powodem do wielu żartów. Część z nich wychodzi całkiem nieźle, część – nieco gorzej, ale przy tym film jest przez cały czas na swój sposób uroczy.
Nie mamy tu skomplikowanej historii: akcja „Jumanji: Przygoda w dżungli” wprawdzie gna do przodu, ale jednocześnie jest przewidywalna i raczej niezaskakująca. Miałam czasem wrażenie, że wszystko jest szyte bardzo grubymi nićmi, które rzucają się w oczy w trakcie oglądania. Niemniej… w dalszym ciągu ten film po prostu całkiem sympatycznie mi się oglądało: nie był wprawdzie dziełem wspaniałym i ponadczasowym, ale nie uważam czasu spędzonego na nim za zmarnowany.
Poza tym miłym zaskoczeniem było dla mnie zobaczenie w filmie Nicka Jonasa: muzyk, który wybił się dzięki współpracy z Disney’em całkiem dobrze poradził sobie w swojej roli, zwłaszcza, że to był chyba jego pierwszy występ w tak głośnej produkcji (która nie byłaby „Camp Rockiem”).
Jeśli szukacie bardzo lekkiego filmu, którego możecie obejrzeć całą rodziną to kontynuacja „Jumanji” może okazać się dobrym wyborem. Zwłaszcza, że mimo wszystko stara się przekazywać raczej dobre (choć oczywiste) wartość.


środa, 17 października 2018

Proxima: Ekspansja ludzkości na planetę pozasłoneczną


Yuri, wraz z dwustoma innymi osobami, zostaje przymusowo wysłany na egzoplanetę z układu Proximy Centauri. Tam, po podzieleniu na czternastoosobowe zespoły wraz z pomocą sztucznej inteligencji muszą zbudować sprawnie działającą społeczność.



Tytuł: Proxima
Tytuł serii: Proxima/Ultima
Numer tomu: 1
Autor: Stephen Baxter
Tłumaczenie: Dariusz Kopociński
Liczba stron: 560
Gatunek: hard science-fiction
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2018
Ekspansja kosmosu przez ludzkość to z jednej strony wciąż interesujący i rozbudzający wyobraźnię temat. Z drugiej zaś jest jednak tak przemielony przez popkulturę, że po prostu trudno stworzyć w tej materii coś naprawdę szokującego. Mimo tego „Proxima” Stephena Baxtera jest po prostu naprawdę przyjemną i dobrze napisaną książką, która mimo swojego tematu zdecydowanie nie jest powieścią nudną.
Baxter w swojej historii robi jedną, dość ciekawą rzecz: zostawia swoich bohaterów (z Yurim Edenem na czele) na pastwę losu. Tyle tylko, że zamiast wysadzić ich na samotnej wyspie po prostu wysyła ich w kosmos, zostawia na pustej planecie z podstawowymi przedmiotami i pozwala nam obserwować dynamikę niewielkiej grupy ludzi, którzy czują się niezwykle oszukani, często też zrozpaczeni swoją sytuacją, ale którzy mimo wszystko muszą wziąć się w garść i po prostu współpracować, jeśli chcą przeżyć. Przyznaję: czytanie o czymś takim jest naprawdę ciekawym doświadczeniem, zwłaszcza, że autor po prostu sprawnie prowadzi swoich bohaterów.
Wątek dotyczący jednak samej ekspansji kosmosu nie jest jednak jedynym. „Proxima” zawiera także drugi wątek, który wprawdzie dostaje nieco mniej stron (a przynajmniej mam takie wrażenie), ale jest właściwie nie mniej istotny dla całej historii powieści. Obserwujemy w nim poczynania Steph, czyli pani naukowiec, która bada coś, co nazywa „ziarnami”. Część książki zawierająca jej historie nie analizuje tak dokładnie ludzkiego zachowania, skupiając się jednak nieco na technicznych stronach świata przedstawionego. Przyznaję, w tej historii jest to i konieczne, i potrzebne, choć ja, jako kompletny humanista, po prostu osobiście wolałam obserwowanie grupy Yuriego.
„Proxima” jest historią, która rozpoczyna się dość spokojnie i choć przez lwią część nie jest to opowieść o wielkich wybuchach, pościgach i ratowaniu świata dość szybko wciąga. Stephen Baxter doskonale pilnuje tempa swojej powieści, sprawiając, że po prostu dobrze się ją czyta, a same dramaty, które przeżywają bohaterowie są dla mnie czymś naprawdę wystarczającym, abym była cały czas zainteresowana przedstawianą historią.
Należy dodać, że autor miał naprawdę dobry pomysł na samo stworzenie planety, na której lądujemy. Opisuje świat przedstawiony dość dokładnie, tworząc stworzenia będące pół-roślinami, pół-zwierzętami, z jednej strony odróżniając florę i faunę od naszej, Ziemskiej, ale z drugiej strony nie próbując przekombinować i sprawiając, że całość po prostu da się objąć umysłem i własną wyobraźnią bez większego problemu.
Warto zwrócić uwagę na to, że choć styl Baxtera nie jest nadzwyczaj techniczny to jednak w dalszym ciągu mamy w przypadku tej książki do czynienia z hard science-fiction: w uniwersum „Proximy” nie istnieje coś takiego jak magia. Działanie statków kosmicznych, funkcjonowanie planety wokół czerwonych karłów, czy samo zachowanie ludzi w opisanej sytuacji to kwestie, które autor zbadał, nim zabrał się za pisanie swojej powieści, o czym z resztą informuje w posłowiu.
„Proxima” może nie jest powieścią ponadprzeciętną i ponadczasową, ale jednocześnie jest po prostu bardzo przyjemną, niezbyt techniczną powieścią fantastyczno-naukową, która przykłada olbrzymią wagę do analizy ludzkich zachowań, a to jest właśnie element, za który naprawdę takie powieści cenie. Myślę, że mogę ją swobodnie polecić osobom, które po prostu szukają dość wiarygodnej powieści, analizującej temat zasiedlania kosmosu przez ludzkość.

* * *

Kręciły się tam trójnogi, istoty z łodyg podobnych do trzciny, mające koszykowate, gęsto plecione korpusy. Te jednak, olbrzymy wysokie na trzy, cztery metry, sięgały ponad stromatolitowy ogród, w którym manewrowały z gracją. Były znacznie wolniejsze od lotnika czy nawet padlinożerców, które pożarły truchło, i Yuri mógł podpatrzeć, jak „działają” ich ciała. Zupełnie, jakby ktoś poskładał je w pracowni do majsterkowania z łodyg w każdym rozmiarze, od patyczków krótszych, niż ludzki palec po wielkie kłody kojarzące się z kośćmi słonia; połączenia stawowe pozwalały im na wykonywanie skomplikowanych akrobacji.
Fragment „Proximy” Stephena Baxtera


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i Sk-a!



poniedziałek, 15 października 2018

Ładunek (2017): Ratując dziecko przed apokalipsą



W Australii wybuchła epidemia: ludzie zmieniają się w zombie. Andy (Martin Freeman) zostaje zarażony wirusem; ma czterdzieści osiem godzin, aby znaleźć opiekę dla swojej córeczki, Rosie (Lily Anne McPherson-Dobbins, Marlee Jane McPherson-Dobbins).


Filmy o zombie raczej niczym nie zaskakują. Zwykle post-apokalipsa tego typu wypada bardzo schematycznie, choć jednocześnie daje sporo frajdy: w końcu przyjemnie chrupie się popcorn w kinie, oglądając ludzi pożeranych przez bezmózgie potwory. „Ładunek” jest jednak filmem wyróżniającym się na tle innych produkcji tego typu. Nie ma wielkiego budżetu. Jego akcja nie polega na ratowaniu świata. Nie ma wielu scen z zombie, a poza Martinem Freemanem w obsadzie brakuje gwiazd. A jednak przy tym jest naprawdę niezłą produkcją.
„Ładunek”  (2017)
ang. „Cargo”
reż. Yolanda Ramke, Ben Howling
post-apokalipsa
Już same zdjęcia potrafią wzbudzić podziw. Piękny krajobraz Australii przedstawiony jest w pełnej krasie. Niby nudny, niby stepowy – a jednak naprawę zachwyca. Wybór tak nietypowego miejsca na przedstawienie apokalipsy zombie to moim zdaniem dobre posunięcie: nie raz widzieliśmy już te stworzenia w miejskim otoczeniu, dzięki czemu ten dość pusty rejon jest miłą odmianą.
Poza tym „Ładunek” przedstawia nam świat w naprawdę ciekawy sposób. Żadna postać nie mówi tu do drugiej: „Ej, nie idź tam, bo ugryzie cię zombie, co sprawi, że za dwa dni będziesz jednym z nich”. Oj nie! Ten film po prostu każdy z tych elementów nam pokazuje, nie wyjaśnia. Dlatego warto uważnie go oglądać po to, by wyłapać wszystkie smaczki związane z funkcjonowaniem zombie w świecie przedstawionym.
Jednak to nie rzeczy wymienione przeze mnie sprawiają, że „Ładunek” prezentuje się tak dobrze. Tu najważniejsze skrzypce gra historia. Historia, która teoretycznie opowiada o zombie, w praktyce jednak jest opowieścią o ojcu, który ponad wszystko chce ocalić życie swojej malutkiej córeczce. Martin Freeman w roli głównej wypada naprawdę ciepło i najzwyczajniej w świecie nie da mu się nie kibicować.
Ten wątek nie jest jednak jedynym, który w filmie się pojawia. Drugi dotyczy Thoomi (Simone Landers), inteligentnej aborygeńskiej dziewczynki, która musi jakoś w tym świecie sobie poradzić. Niestety, w tym przypadku mam do „Ładunku” drobne zarzuty: sceny z nią początkowo pojawiają się zupełnie losowo, jakby bez celu, a jej wątek w pewnym momencie nagle przeskakuje do zupełnie innego momentu. Na szczęście gdy obydwie historie splatają się, film odzyskuje równowagę.
„Ładunek” naprawdę polecam – i to nie tylko fanom zombie. To po prostu dobrze nakręcony film, który wnosi coś do tego typu opowieści powiew świeżości.


Ponadto, jeśli nie macie czasu, albo nie jesteście do tej historii przekonani, na Youtube (oraz powyżej oczywiście) możecie znaleźć krótkometrażowy film tych samych twórców i pod tym samym tytułem: „Cargo” z 2017 roku to po prostu rozszerzenie tej opowieści.

Nomida zaczarowane-szablony