czwartek, 31 grudnia 2020

Kwantowy Złodziej: Pozorne "hard SF"

Więzienie przyszłości to wcale nie przelewki i Jean le Flambeur został sobą tylko dlatego, że udaje mu się z niego uciec. Wybitny złodziej, niezrównany w swoim fachu, ma do spłacenia dług. Dopiero gdy to zrobi, będzie mógł być prawdziwie wolny.

 

Nim sięgnęłam po „Kwantowego złodzieja” byłam wielokrotnie ostrzegana, że to „NAPRAWDĘ hard SF”. Że kolejne tomy są lepsze i że po prostu mam przez pierwszy przebrnąć. Przyjmując te informacje do wiadomości zabrałam się za lekturę, dość prędko orientując się, o co w tym wszystkim chodzi i skąd ta cała trudność w przyswojeniu tej książki.

Warto jednak zaznaczyć, że Hannu Rajaniemi jest fińskim pisarzem dla którego ta wydana po raz pierwszy w 2010 roku powieść była debiutem. Mamy tu więc doczynienia z quasi-amatorem, który pisania się tak naprawdę dopiero uczy. I mam wrażenie, że problemy tej książki (a one jak najbardziej są… w sporej ilości) wynikają w dużej mierze właśnie z tego.

Kwantowy Złodziej
Hannu Rajaniemi
wyd. Mag, 2018
Jean le Flambeur, t. 1

Przejdźmy więc może do tej najważniejszej kwestii, czyli tej mitycznej twardości „Kwantowego złodzieja”. Opis wydawcy wyraźnie bowiem sugeruje fantastykę rozrywkową, a nie problemową i fabuła jako taka też to potwierdza. Debiut Rajaniemi NIE JEST książką, która próbuje analizować trudne społecznie tematy, która zajmuje się filozofią czy nauką. Jednocześnie jednak autor zdecydował się dość irytujący zabieg językowy, polegający na wciskaniu takiej ilości dziwnych, futurystycznych słów do tekstu, ile mu tylko wpadnie do głowy. Część z nich wyjaśnia, część nie, ale koniec końców dostajemy powieść napisaną językiem raczej prostym i rozrywkowym… pod warunkiem, że usuniemy te wszystkie „scenografie umysłowe”, „panoptikumy”, plastomaterie” czy „gevuloty”.

Specyficzne słownictwo jest bowiem dobre, ale wtedy, gdy nie ma go nadmiernie i gdy dodane jest dla klimatu lub ekspozycji, a nie po to, by czytelnika zadziwić i zgubić, a mam wrażenie, że właśnie to się tu autorowi wkradło. Przedobrzył – po prostu.

Przez całą tą otoczkę właściwie trudno czasem skupić się na linii fabularnej. Ta jest pozornie prosta, ale czasem po prostu trudno zrozumieć, o co pisarzowi chodzi. Gdy bohater robi [dziwne słowo] i autor nie wyjaśnia nam, czym to jest, możemy się czasem domyślać jedynie z kontekstu. Ja, jako czytelnik fantastyki, byłam w stanie przez to przebrnąć, ale jestem jednak w mniejszości. Przeciętny czytelnik pewnie po prostu by się zirytował i odstawił „Kwantowego złodzieja” na półkę. Nie dziwię się, że ta powieść w ostatnim czasie nie sprzedawała się najlepiej.

To wszystko właściwie psuje efekt, jaki miałaby ta powieść, gdyby była pisana zwyczajnym, niezbyt udziwnionym stylem. Gdyby tylko Jean oraz towarzysząca mu Mieli dostali nieco więcej charyzmy, mogliby stanowić naprawdę ciekawy duet, a sama historia mogłaby dobrze płynąć i świetnie działać. W takiej sytuacji działa jedynie przeciętnie, zwyczajnie. Nie wpada w pamięć na dłużej.

I w takiej chwili warto sobie przypomnieć, że to naprawdę jest… debiut. Mam wrażenie, że pod tą warstwą „hard SF” skrywa się po prostu jeszcze niezbyt doświadczony pisarz, o czym łatwo zapomnieć, gdy regularnie dostajemy zlepkiem trudnych słów, które zdają się brzmieć profesjonalnie. Niestety, to „hard” jest tu właściwie „mową-watą”, która nie wnosi wiele ani do fabuły ani do klimatu. Przeciwnie, wręcz jej przeszkadza.

Nie mogę się też powstrzymać i nie porównać „Kwantowego złodzieja” do „Modyfikowanego węgla” Morgana. W obydwu tych historiach mamy motyw ludzi, których ciało nie zawsze należy do nich, choć w inny sposób. Ponadto całość trochę kojarzyła mi się stylem i takim „męskim” podejściem do tematu, choć tu muszę zaznaczyć, że Rajaniemi przynajmniej na razie wypada lepiej. Nie mamy tutaj dokładnie rozpisanych scen erotycznych (panie Morgan, to było naprawdę kiepskie!), a całość, mimo wszystko, wypada sympatyczniej niż drugi i trzeci tom cyklu o Takeshim Kovacs.

Jako, że kolejne tomy czekają na mojej półce i że podobno mają być lepsze na pewno będę je sprawdzać. Na ten moment wolę się jednak wstrzymać od konkretnego sądu. Mam jedynie nadzieję, że ta przeprawa była tego warta i w kolejnym tomie Rajaniemi pokaże, o co mu z tym całym futuryzmem chodziło.


poniedziałek, 28 grudnia 2020

World of Warcraft. Traveller. Wędrowiec: Podróż ze szkicownikiem

 


Ojciec Arama wraca po latach i zmusza dwunastoletniego chłopca, aby na rok dołączył do załogi jego statku. Zakochany w rysunku chłopiec nie czuje się najlepiej na pokładzie, zwłaszcza, że czuje do ojca żal. Gdy sprawy zaczynają przybierać lepszy obrót, statek zostaje zaatakowany przez piratów. Aram, wraz z nieco starszą od siebie Makasą, uciekają i próbują znaleźć drogę do domu.

 

Nigdy nie byłam bliżej związana ze światem Warcrafta. Znam jego główne motywy, nie jest mi zupełnie obcy, ale nie spędziłam w nim zbyt wiele czasu. Trochę więc z ciekawości, trochę z powodu niskiej ceny książki, sięgnęłam po powieść „World of Warcraft. Traveller. Wędrowiec”. Dobrze wiem, że książki bazujące na grach często nie wypadają najlepiej, ale jednocześnie mam świadomość, że tego typu literatura – nawet jeśli głupiutka – jest szybka w przyswajaniu. Więc spróbowałam. I wiecie co? Było lepiej, niż myślałam, że będzie.

Autorem książki jest Greg Weisman, twórca różnorakich rzeczy dla dzieci i młodzieży. Pisze książki, scenariusze, czy tworzy komiksy. Choć więc nie ma na swoim koncie zbyt dużej ilości prozy to raczej po prostu wie, czego chce młody odbiorca. Sama oglądałam przecież serial „W. I. T. C. H.”, który współtworzył, a przynajmniej dla mojego otoczenia w tamtym okresie to był nie mały hit. I właściwie ta książka dobrze pokazuje jego doświadczenie. „Wędrowiec” to bardzo generyczne, przygodowe fantasy dla dzieci i młodszej młodzieży, które nie wnosi do gatunku nic nowego, ale pozostaje kompetentną i przyjemną lekturą.

Gdybym była targetem tej książki prawdopodobnie w trakcie lektury bawiłabym się nieźle. Bo tu przecież są śmieszne wodne stworzonka! Tu jakieś hieny z maczugami, orkowie, piraci, przygody, śliczne jelonki i przygoda. No i ilustracje: Aram jest rysownikiem, w związku z czym na kartach książki znajdziemy naprawdę ładne szkice przygotowane bodaj przez dyrektora artystycznego (?) Blizzarda. I choć Warcrafta nie znam najlepiej to sam styl ich postaci zawsze całkiem mi się podobał.

Wiek dziecięcy już jednak jest za mną i mam na swoim koncie naprawdę wiele dobrej literatury, a co za tym idzie – mi „Wędrowiec” po prostu nie wystarcza. To schematyczna powieść, która niczym nie ryzykuje. Porusza temat rozbitej rodziny i rodziny niepowiązanej więzami krwi. Opowiada o pasji i wartości samorozwoju, o przyjaźni i międzygatunkowych przygodach – ot, standard w przypadku książek dla dzieci oraz najbardziej klasycznej fantasy na raz.

World of Warcraft. Traveller. Wędrowiec
Gerg Weisman
wyd. Insignis 2018
World of Warcraft. Traveler. Tom 1

Świat Warcrafta w tym wydaniu jest bardzo kolorowy, przepełnionymi różnymi istotami, z jasnym podziałem na dobro i zło. Nie mam pojęcia, czy tak to wypada zawsze, bo nie znam uniwersum najlepiej, ale nie wątpię, że jest trochę „podrasowany”, aby podobał się też młodszemu odbiorcy.

Powieść jest pierwszym tomem z cyklu. I to widać, ponieważ choć ta część kończy się wielką akcją to jednak sama historia Arama zakończona jeszcze nie jest. Jednakże jak na razie o kontynuacji nie wiadomo nic, a sama książka pojawia się w dyskontach i tanich książkach, co może sugerować, że Insignis jednak nie postanowił wydać kontynuacji. Nie zdziwiłoby mnie to, bo nie sądzę, aby sprzedaż książek dla dzieci w tym cyklu była szczególnie wysoka, ale jednocześnie jeśli spodziewacie się zamkniętej historii to lojalnie uprzedzam, że kontynuacja istnieje, ale istnieje duża szansa, że nie pojawi się w Polsce zbyt szybko, jeśli w ogóle.

Jeśli nie przeszkadza Wam powyższa sprawa i szukacie czegoś dla dziecka lub młodego nastolatka albo sami po prostu uwielbiacie Warcrafta – nie widzę przeciwskazań. To naprawdę dość porządne czytadło, w którym nie widzę żadnych wątpliwych czy szkodliwych treści. Szukając jednak czegoś więcej lepiej sięgnąć po inną lekturę.


piątek, 25 grudnia 2020

Nowy wspaniały świat: Dobra klasyka, ale gdzie jest ładne wydanie?

 

 W tym świecie szczęśliwości nie ma już starości, nudy czy krzywd; nie ma też bohaterów i rodziców, bo to oznaczałoby brak stabilności w społeczeństwie. Ludzie tworzeni są sztucznie w przemysłowych zakładach, zajmującym się tworzeniem płodów i wychowywaniu dzieci. Istnieje jednak pewien rezerwat, a w nim ludzie żyjący jak dawniej. Jeden z nich od lat marzy, by poznać wspaniały świat, o którym opowiadała mu matka.

 

Choć bardzo chcę, wciąż nie mogę wyjść na prostą, jeśli chodzi o nadrabianie fantastycznych klasyków. Zawsze pojawia się kolejna „najważniejsza w gatunku” książka, którą MUSZĘ przeczytać i lista tego typu książek zdaje się nie kończyć. „Nowy wspaniały świat” Huxley’a był na niej od dawna. Ta antyutopia to powieść z tego samego nurtu co znany mi od dawna „Rok 1984” Orwella czy „Limes inferior” Zajdla. To historia, która bierze na warsztat świat zniszczony, który pozornie wydaje się idealny i którego system musi zostać przez bohaterów przejrzany. Fabuła jest więc bardziej pretekstem do przedstawienia świata i to właściwie dotyczy niemal wszystkich tego typu historii, które znam.

Przyznaję jednak, że po lekturze „Nowego wspaniałego świata” uznaje, że wolę Huxley’a nad Orwella. Ich koncepty na światy są nieco inne. U tego drugiego kluczowe jest obserwowanie jednostki. U Huxley’a nacisk jest położony na masowe społeczeństwo, które nie potrafi funkcjonować poza wpojone im w dzieciństwie ramy. Z takim zastrzeżeniem, że u niego te ramy wynoszą się aż do granicy absurdu, co w moim odczuciu nadaje powieści nieco lżejszy, bardziej „jasny” ton. Oczywiście „Nowy wspaniały świat” to dalej historia o mocno dekadenckim klimacie, ale jednocześnie wydaje mi się, że znajduje się w niej więcej świadomego żartu.

To, co mnie zaskoczyło w tej książce, to… ilość nawiązań do seksualności. Nie jestem zupełnym laikiem, jeśli chodzi o fantastykę socjologiczną, dlatego sama wizja świata przedstawionego jest czymś, do czego stosunkowo przywykam. Ale ta książka ukazała się po raz pierwszy w 1932 roku, a zwłaszcza jej początek bardzo mocno skupia się właśnie na kwestiach związanych z tą podstawową ludzką potrzebą. Ba, początkowa scena z kilkulatkami dziś mogłaby wręcz zostać uznana za niepoprawną, mimo że Huxley wyraźnie cały wykreowany przez siebie świat krytykuje.

Nowy wspaniały świat
Aldous Huxley
wyd. Muza, 2020

Zgodnie z dawnym zwyczajem (wynikającym m. in. z ograniczeń technicznych) „Nowy wspaniały świat” jest książką krótką i zwartą. Nieszczególnie poetycką, ale bardzo konkretną i przez to dość „szybką” w lekturze. To w pełni zamknięta historia, nie wymagająca żadnych kontynuacji.

Nie sądzę, abym właściwie miała cokolwiek więcej do powiedzenia. To dobra, klasyczna historia, która paradoksalnie nie zestarzała się aż tak. Nie czuje się jednak na siłach, aby poddawać ją głębszej analizie dotyczącej społeczeństwa i tego, czy przesłanie powieści dalej jest aktualne. Z resztą, to chyba nie jest na to miejsce – o „Nowym wspaniałym świecie” można swobodnie pisać całe prace naukowe. Mogę dodać w sumie tylko jedno: żałuję, że książka jest dostępna obecnie w tak miernym wydaniu. Niewielkim, z miękką oprawą i bardzo nietrwałym. Wiem, że dzięki temu nie kosztuje dużo i więcej osób może sobie na nią pozwolić, ale jakaś ładna edycja byłaby naprawdę przydatna.


wtorek, 22 grudnia 2020

Małpy Pana Boga: Podręcznik każdego fantasty

 

Maciej Parowski (1946-2019) był postacią dla polskiego fandomu kluczową. Jako osoba odpowiedzialna za dział literatury polskiej „Fantastyki”, a potem redaktor naczelny „Nowej Fantastyki” przedstawił światu wielu niezwykłych twórców, których możemy czytać do dzisiaj. „Małpy Pana Boga” (2012) są kontynuacją nieznanego mi jeszcze „Czasu fantastyki” (1990) i zawierają przekrój prac Parowskiego od końcówki lat 80. aż do czasów bardziej współczesnych.

Książka podzielona jest na sześć bardzo przemyślanych rozdziałów. Pierwszy to swoisty wstęp. Definicja fantastyki; tekst o popkulturze, o generacjach polskich twórców. Wywiad ze Smuszkiewiczem oraz ze specjalistą od Stanisława Lema. To jest fragment książki, który pomoże laikowi zrozumieć, w jakim świecie i czyim umyśle właśnie się znalazł. Bo nie oszukujmy się – umysł fantasty działa nieco inaczej.

Małpy Pana Boga
Maciej Parowski
wyd. Narodowe Centrum Kultury
Małpy Pana Boga, t. 1

Drugi rozdział to dalsza analiza gatunku ora teksty dotyczące najbardziej popularnych polskich twórców. Jest też trochę o teologii i fantastyce, trochę też o samym pisaniu. Następnie Parowski przedstawia nam książki traktujące o gatunku, potem – same powieści i zbiory opowiadań. Dalej są recenzje tytułów popularnonaukowych, zgodnie z tezą Parowskiego, że fandom w latach 80. i później pełnił rolę latającego uniwersytetu. Ostatni rozdział to polemiki, czyli innymi słowy: odpowiedzi Parowskiego na zarzuty, jakie miał względem niego rodzimy fandom.

„Małpy Pana Boga” są więc dla mnie książką dosyć kompletną, która może stanowić coś w rodzaju podręcznika do fantastyki. Czytaczowi gatunku pozwoli poznać od środka fandom i ucieszyć się z anegdotek. Uzupełni wiedzę i pozwoli na konfrontację z kimś, kto o gatunku wiedział niezwykle wiele. Nowicjuszowi zaś otworzy drogę do poznawania dobrych książek i pomoże sobie wszystko nieco poukładać.

Przyznaję jednak, że Parowski potrafi przytłaczać. Rzuca tytułami i nazwiskami niczym kartami z rękawa i jeśli sama nie znałam danych twórców/książek czasem czułam się nieco zagubiona. Przynajmniej ja wolę jednak takie rzeczy czytać wtedy, gdy znam przynajmniej większość przywoływanych tytułów. Przy tym generalnie same treści są napisane z reguły bardzo ciepło, dobrodusznie, z widoczną pasją i miłością do literatury. Z „ojcowskim” nastawieniem do twórców. Parowski wielokrotnie podkreśla, że większość kłótni w fandomie, nawet jeśli z daleka wyglądały na niezwykle zażarte, to w gruncie rzeczy były raczej sprzeczkami w rodzinie, niż prawdziwą wojną. Perspektywy innych uczestniczących nie znam, ale śmiem wierzyć, że przynajmniej dla niego to była prawda.

„Małpy Pana Boga” nie są książką do przeczytania na raz. To lektura, do której warto wracać wielokrotnie, zwłaszcza wtedy, gdy zabraknie nam czytelniczych inspiracji. To też doskonała baza do wszelakich artykułów z gatunkiem związanych. Dobrze wiem, że jako lektura dość specjalistyczna, nie będzie książką dla wszystkich. Ale ja sama z radością będę trzymać ją w swojej kolekcji i regularnie doń zaglądać aby odświeżyć sobie słowa Parowskiego.


sobota, 19 grudnia 2020

Fantastyczne opowieści wigilijne: antologia dobra nie tylko na święta

Po co pewnej rodzinie ochroniarz w trakcie poszukiwań choinki? W jaki sposób dziadek do orzechów może wzbudzić rewolucje? A co byłoby gdyby Trzej Królowie tak naprawdę okazali się zbirami, a nie szlachetnymi mężami podążającymi za proroctwem? Trzynaście świątecznych i fantastycznych opowiadań na wyjątkowe święta – to jest coś, co każdy czytelnik powinien mieć w rękach.


Sposobów na tworzenie antologii jest co najmniej kilka. Może to być antologia konkursowa. Może to być zbiór jednego, często całkiem znanego autora. Zdarzają się też zbiory tematyczne, w których wydawca czy redaktor zarzuca temat, a pisarze tworzą teksty na zamówienie. Ale są też zbiory takie jak ten: „Fantastyczne opowieści wigilijne” to wybór najlepszych opowiadań świąteczno-fantastycznych, na jakie Piotr Gociek trafił kiedykolwiek. I takie antologie, moim zdaniem, mają szansę zawierać naprawdę dobre teksty. Z tym zbiorem tak właśnie jest.

Fantastyczne opowieści wigilijne
antologia, wybór Piotr Gociek
wyd. Zysk i s-ka, 2020

Zacznijmy od tego, że cieszę się, że ta książka w ogóle wyszła. Ze świątecznych książek fantastycznych z lat poprzednich kojarzę jedynie „Dynię i jemiołę” Jadowskiej. Co roku wychodzi wiele książek obyczajowych czy kryminalnych o takiej tematyce, a osoby lubiące nierealistyczny nurt zwykle nie mają po co sięgać. W tym roku, na szczęście, wydawnictwo Zysk po prostu nam to umożliwiło, mimo że antologie raczej nie są tymi najbardziej dochodowymi. Takie inicjatywy naprawdę warto wspierać.

Przechodząc do samego zbiorku: Gociek przekazuje nam zbiór z twórcami zarówno polskimi, jak i zagranicznymi. Mamy tu pisarzy bardziej znanych, takich jak Orson Scott Card, mamy sporo twórców z polskiej „starej gwardii” – dobrej, choć dziś już częsciwo zapomnianej przez młodsze pokolenie (Kochański, Oramus, Sędzikowska). Jest popularny dziś Łukasz Orbitowski, jak i twórcy w ogóle lub prawie w ogóle na polski nie tłumaczeni, choćby dlatego, że piszą głownie opowiadania. A jak już wspominałam, antologie nie są czymś, co na naszym rynku dobrze się sprzedaje. Jeśli miałabym wszystkie te teksty krótko podsumować, powiedziałabym po prostu, że Gociek wykonał naprawdę kawał dobrej roboty i opowiadania po prostu trzymają wysoki poziom. Ale może omówię chociaż kilka z nich, aby nie zostawać gołosłownym.

Uwagę czytelników w przypadku tego zbioru zwraca często uwagę „Dziecko z Marsa” Davida Gerrolda. Tekst pozornie najmniej świąteczny i zdecydowanie najmniej fantastyczny, ale przy tym poruszający temat ważny, bo wciąż dość „zakazany”. Gerrold opowiada nam o samotnym ojcu adopcyjnym i robi to w sposób niezwykle wrażliwy i ciepły. Nie dziw: sam takowym jest. To dobry tekst i jak zauważa sam Gociek – uniwersalny, bo autor choć mógł to przynajmniej w tej wersji uniknął nawiązań wychodzących poza ojcowską miłość.

Opowiadanie „Po choinką” Kochańskiego to przewrotna opowieść o Świętym Mikołaju. „Wigilijne psy” Orbitowskiego podobno są już całkiem kultowym tekstem, a ich klimat przynajmniej odrobinkę zmierza w stronę horroru. „Opowieść wigilijna” Oramusa jest baśnią o typach z ulicy, którzy jednak też czują magię świąt. Nie brakuje tu też świątecznej inwazji obcych, którą przedstawia nam Connie Willis w „Gazetce”. Najlepszy z tych tekstów to jednak moim zdaniem – ten ostatni.

„ Mistrzowskie posunięcie dziadka do orzechów” Janet Kagan nie bez powodu w 1993 roku zdobyło Nagrodę Hugo. Choć to świąteczne opowiadanie i jako takie sprawdza się doskonale to mamy tu też całkiem niezły pokaz światotworzenia. Mamy barwne postacie, między którymi naprawdę pojawia się chemia oraz – a właściwie przede wszystkim – mamy tu poruszenie tematu polityki i tego, jak ta działa. Także w naszym świecie.

Pod koniec zbiorku możemy znaleźć notkę o każdym autorze, napisaną osobiście przez Gocieka. Nie są to więc zupełnie puste, encyklopedyczne wpisy. Twórca zbioru informuje, czemu wybrał właśnie tego pisarza i ten tekst, czasem dodając jakąś ciekawostkę czy anegdotkę, dzięki czemu nawet ci nieznani nam twórcy mogą stać się dla nas kimś nieco bliższym.

Tak jak i autor, tak i ja mam zamiar nawoływać do rozmawiania i kupowania „Fantastycznych opowieści wigilijnych”. Naprawdę brakuje nam takich zbiorów w Polsce i nie miałabym nic przeciwko, gdyby w przyszłym roku pojawiła się swoista kontynuacja tego. Do tego jednak potrzeba czytelnika, który takie autorskie „widzimisię” opłaci. A więc kupujcie i czytajcie, albo wręczajcie innym na prezenty, bo to naprawdę kawał dobrych opowiadań, nie tylko w kategorii „świątecznych”.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

środa, 16 grudnia 2020

Plus/Minus: Autorzy wyraźnie dobrze się bawili. Ja nie.

Lena jest pośrednikiem między Pomrokami a ludźmi, pracując w specjalistycznym wydziale. Jej nowym partnerem zostaje Sasza: były wojskowy z osobistymi problemami. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna jest oskarżany o morderstwo, a jasnowłosa pani porucznik to jego jedyna nadzieja na wyjście z tarapatów cało.

 

Gdy para pisarzy wpada na pomysł napisania książki w trakcie niekoniecznie niewinnego leżenia na sobie – wiedźcie, że coś jest nie tak. A owszem, do tego Olga Gromyko i Andriej Ułanow przyznają się w posłowiu do „Plus/Minus”. Jakby to dla nas, czytelników, miało jakiekolwiek znaczenie.

Plus/Minus
Olga Gromyko, Andriej Ułanow
wyd. Papierowy Księżyc 2017

Pomysł na tę powieść był dosyć prosty. Gromyko dostała do poprowadzenia postać Leny, a Ułanow – Saszy. Jak tytuł wskazuje, historia opiera się (w teorii) na inności tej dwójki. Mieli być jak ogień i woda; tak inni, że aż wzajemnie dopełniający się. I w teorii do pewnego stopnia tak jest. Lena jest ułożoną kobietą z nieszczęśliwym życiem miłosnym, która właściwie nudzi się we własnej pracy. Jest zachowawcza, w teorii miła i poukładana. Sasza to były wojskowy, który ma problemy spowodowane przeżyciami wojennymi. Wybuchowy, chaotyczny, czasem wręcz agresywny. W chwilach, gdy bohaterowie ze sobą spokojnie rozmawiają to było widać i do pewnego stopnia czuć. Bo tak, ta powieść miała momenty, którym prawie udawało się mnie kupić… aby chwilę później nasz duet zaczął znów drzeć koty bez potrzeby i urok pryskał.

A no bo koniec końców tej inności charakterów w ogóle nie widać. Obydwoje po prostu bezustannie się kłócą i godzą, mają bardzo zbliżone do siebie zachowania, a ich „inność” polega głównie na tym, że Lena nie chce robić rzeczy szalonych, zaś Sasza atakuje ludzi bez pytania i rzuca granatami.

Jak już się nietrudno domyślić, fabuła tej historii, podobnie jak świat przedstawiony, jest co najmniej pretekstowa i nie zawsze ma sens. Dostajemy tutaj najbardziej genetyczne kryminalno-sensacyjne urban fantasy, jakie można sobie wymyślić. Z resztą, elementów magicznych zbyt wielu tutaj nie ma i nie są nawet szczególnie potrzebne fabularnie. Ale tak czy siak, wyobraźcie sobie, że dowiadujecie się nagle i niespodziewanie, że dostaliście pracę, która polega na współpracy z magicznymi istotami. Czy następnego dnia przeszlibyście do normalności? Wydaje mi się, że nie – a to właśnie dzieje się z Saszą, którego istnienie magii nie dziwi wcale i jego brak wiedzy jest jedynie pretekstem do przedstawienia ekspozycji.



Główny wątek „Plus/minus”, czyli ten kryminalny, zdaje się być poprowadzony bez najmniejszego pomyślunku. To raczej przypomina mi fanfiction albo roleplay pisany dla zabawy, niż faktyczną historię. Rozumiem, że akcja dzieje się na Białorusi, a tam sytuacja jest nieco inna, niż u nas, ale przecież dzień po morderstwie miejsce zbrodni przynajmniej powinno być pilnowane, prawda? Policja powinna pilnować i sprawdzać, czy ktoś podejrzany nie kręci się w okolicy. Nie w tym świecie! W tym Sasza, na którego prowadzona jest ogólnomiastowa nagonka, ot tak przybywa sobie na miejsce zbrodni, nawet bez przebrania. Z resztą, razem z Leną paraduje po sklepach i nikt go nie rozpoznaje. Bohaterowie rzucają granatami, udają ciążę (ktoś dotyka brzucha zrobionego z poduszek i uznaje, że to jest OK!), kradną helikoptery… a nasi autorzy w posłowiu tylko się cieszą tym, jak fajną fabułę napisali. Rozumiem, że bawili się w trakcie pracy doskonale, ale jednocześnie… to po prostu nie działa jako pełnowartościowa powieść.

Białoruska (?) okładka kojarzy mi się z powieścią
dla młodzieży jeszcze bardziej, niż polska.

Mam też coraz większe wrażenie, że wydawnictwo Papierowy Księżyc nie do końca potrafi ani w tłumaczenia, ani w korektę. Wszystkie z ich powieści, które przeczytałam, zdają się mieć ten sam, pusty styl. Poza tym w tym konkretnym przypadku nie rozumiem, dlaczego przekleństwa są zastąpione pięknym: „3$11S!” – to przecież nawet wygląda głupio! Nawet, jeśli to wybór autorów to wydaje mi się, że w tłumaczeniu można to było zmienić choćby na proste „cholera!”. Wyglądałoby to znacznie lepiej.

Teoretycznie „Plus/minus” jest powieścią dla dorosłych. W praktyce mimo dojrzałych bohaterów (Lena jest na pewno po studiach i paru latach pracy) ton tej książki jest mocno infantylny i młodzieżowy. Nie ma tu też jakiś dokładnie rozpisanych obrazoburczych scen i całokształt w większości trzyma się ryzów, które spokojnie pozwalają przedstawić książkę nastoletniemu czytelnikowi. Z jednym wyjątkiem. Przyznaję, że oniemiałam, jak to przeczytałam i wybaczcie, ale muszę to przytoczyć:

Sasza, jak prawdziwy mężczyzna, znalazł się na górze, trzymając Marikę za ręce i przyciskając ją całym ciałem do podłogi – co mocno przypominało gwałt w tym stadium, kiedy ofiara już uznała, że się rozluźni i spróbuje wyciągnąć z tego maksimum przyjemności.

Szanowny Panie Redaktorze Prowadzący, panie Adamie Wróblewski i Szanowna Pani (przecież wrażliwa społecznie i opowiadająca się za sprawami LGBT!) Redaktorko Ewo Białołęcka – jakim cudem w lekkiej powieści, którą będzie czytać młodzież znalazło się takie coś? Cenzurujecie – Wy lub autorzy – przekleństwa, a coś takiego zostawiacie?

Cóż ja mogę poza stwierdzeniem, że „Plus/minus” to ogółem po prostu kiepska książka i jeśli ktoś chce po nią sięgnąć to tylko na własną odpowiedzialność? Ja naprawdę rozumiem, co autorzy mieli na myśli i czemu tak cieszyli się swoim pomysłem, ale samo wykonanie im po prostu nie wyszło. Dotarło też do mnie, że ta książka to najsłabsza powieść Gromyko, ale biorąc pod uwagę, że fragment związany z gwałtem pisała prawdopodobnie ona straciłam ochotę na dalsze zapoznawanie się z jej twórczością.


niedziela, 13 grudnia 2020

Diabeł na wieży: Domenic Jordan i polowanie na demony


Tajemniczy medyk, Domenic Jordan, przemierza XVIII-wieczny świat. Kierowany ciekawością, bada nietypowe przypadki, stykając się z magią i demonami.


„Przeksiężycowi” Anny Kańtoch to lektura praktycznie idealna. Oryginalna, ciekawa, dobra zarówno na poziomie rozrywkowym i intelektualnym. Nie mogłam więc poprzestać tylko na niej. Gdy tylko nadarzyła się okazja kupiłam więc „Diabła na wieży”. To zbiór opowiadań zawierający debiut autorki z 2004 roku oraz pięć jej innych opowiadań: pierwszych, jakie zostały wydane w formie książkowej.

Koncept, jaki stoi za tym zbiorem jest wybitnie prosty. Nie jest to też forma niespotykana u nas. „Diabeł na wieży” przypomina wiedźmińskie opowiadania czy – nawet bardziej – „Cykl Inkwizytorski” Jacka Piekary. Tak jak i tam, nasz główny bohater to powiązany z religią (choć nie tak bezpośrednio) człowiek, który rozwiązuje magiczne zagadki. Podobnie jak u Piekary, tak i u Kańtoch świat udaje nasz, choć wydaje mi się, że w tym przypadku miasta, lokacje, osoby, rodziny itd. są w pełni fikcyjne. W przeciwieństwie jednak do opowieści o Mordimerze, Domenic Jordan jest postacią spokojniejszą, bardziej zamkniętą w sobie i inteligentniejszą. Jest też znacznie mniej wulgarny i o wiele bardziej elegancki, swoją konstrukcją postaci przypominając nieco Sherlocka Holmesa. Jako, że to właściwie jeden z moich ulubionych „typów” detektywów (a tych generalnie bardzo lubię) miał spore szansę, aby wpisać się do kanonu moich ulubionych.

Diabeł na wieży
Anna Kańtoch
wyd. Powergraph, 2018
Domenic Jordan, t. 1

Niestety, choć bardzo liczyłam na Kańtoch to… to się niestety nie zdarzyło. Te opowiadania są debiutem autorki i to bardzo, ale to bardzo widać. „Diabeł na wieży” ma fragmenty bardzo klimatyczne. Jego styl zapowiada już inteligentną i zgrabnie poprowadzoną narrację z „Przedksiężycowych”. Ogół tych opowiadań wypada jednak dosyć miernie. Autorce wyraźnie brakowało jeszcze warsztatu, aby tak prosty pomysł dobrze ograć.

W swoich opowiadaniach autorka często skacze po narracjach. Buduje tajemnice wokół Jordana, ale nie trzyma jej się odpowiednio. Spójrzmy choćby na tytułowe opowiadanie. Tekst zaczyna się z perspektywy innego medyka, z którym spotyka się Domenic. Widzimy go jego oczami; powoli zaczynamy zastanawiać się, kim jest ten tajemniczy i dobrze ubrany człowiek. Dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej? A potem, zamiast trzymać się tego od początku do końca, autorka nagle przeskakuje na Jordana, psując cały budowany przez opowiadanie suspens.

Kolejnym problemem w tym zbiorze jest samo budowanie zagadki. Mam wrażenie, że Kańtoch w tamtym okresie jeszcze nie do końca potrafiła kreować świat przedstawiony. Informacje, które podaje czytelnikowi, zwykle wydają się być niepewne, jakieś takie… niedorobione. Zagadek nie rozwiązuje się więc płynnie. Albo zbyt szybko da się odgadnąć zakończenie, albo Jordan dochodzi do konkluzji ot tak, bez odpowiedniej drogi do niej. To psuje zaskoczenie. Niestety, kryminał fantasy jest często trudniejszy do napisania, niż ten realistyczny, bo trzeba skutecznie wpleść w ekspozycje opis świata przedstawionego, ale robiąc to tak, by czytelnik nie połączył od razu wszystkich kropek.

Ze wszystkich opowiadań najbardziej podobało mi się chyba to zatytułowane „Serena i cień”. Było chyba jednym z najdłuższych i często naprawdę dobrze budowało klimat, choć i w nim nie wszystko gra doskonale. Niestety, te pozornie drobne elementy sprawiały, że wybijałam się z lektury i choć chciałabym uwielbiać Domenica Jordana – na tę chwilę nie umiem tego zrobić. Kańtoch przedstawiła jego oraz otaczającą go rzeczywistość zbyt topornie.

Zapewne sięgnę po kolejne tomy, choćby po to, aby sprawdzić, czy kolejne teksty będą warsztatowo lepsze. W końcu dobrze wiem, jak mocno wyrobiła się ta pisarka i mam szczere przeczucie, że kolejne opowiadania mają pełne prawo wypadać znacznie lepiej i płynniej. Przyznam jednak, że spodziewałam się jednak czegoś lepszego. Sięgałam po „Diabła na wieży” z nadzieją na bardzo porządnie skonstruowane historie, a dostałam raczej dość zwyczajny i problematyczny debiut. Na szczęście  z dwojga złego lepiej w tę stronę! Zawsze cieszy mnie „widok” autorów, którzy faktycznie rozwijają się literacko.


czwartek, 10 grudnia 2020

Era Zero: absurdalna przyszłość i zbuntowana nastolatka


Nie łatwo jest być zbuntowaną nastolatką. Zwłaszcza, gdy jakaś tajemnicza siła przenosi cię do świata przyszłości, w którym – przynajmniej w teorii – wszystko jest idealnie i wszystko wolno. Spika prędko odkrywa, że w tym niezwykłym świecie coś jest nie tak. Ludzie będący jednością ze wszystkim, co ich otacza, okazało się czymś niemożliwym do zrealizowania.

 

Gdy usłyszałam tytuł tej powieści – „Era Zero. Ego: Ostatnie starcie” miałam w głowie przede wszystkim: „Znowu?!”. Znowu kolejny pisarz-amator, próbuje stworzyć Epicką i Długą Sagę, Której Tytuł Jest Zbyt Długi, Ale Dlatego Wspaniały. Na szczęście okazało się, że w sporej mierze się myliłam, chociaż jednocześnie nie powiedziałabym, aby sama lektura przyniosła mi wiele dobrej rozrywki.

Era zero. Ego: ostatnie starcie
Michalina Olszańska-Rozbicka
wyd. Nowa Baśń, 2020
Autorka, Michalina Olszańska-Rozbicka, jest młodą aktorką, która ma na swoim koncie w sumie trzy powieści. Dwie pierwsze zostały wydane kolejno w 2009 i 2011, nakładem wydawnictwa Albatros (2009) oraz (jeśli dobrze się doszukałam) prywatnym (2011).  Młoda  powieściopisarka miała więc wtedy kolejno 17 i 19 lat, a same książki mają na Lubimy Czytać raczej mierne opinie (poniżej 6/10). W teorii więc „Era zero” nie jest debiutem, w praktyce: trudno mi o niej myśleć inaczej. Nie dziwcie się z resztą, że początkowo nie byłam do lektury przekonana.

W praktyce jednak to całkiem kompetentna powieść, która przy tym posiada sporo problemów i przynajmniej w moim przypadku – te przeważyły nad zaletami. Niemniej, wydaje mi się, że muszę zaznaczyć: w porównaniu do amerykańskich powieści dla młodzieży ta dalej wypada dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o większość takiej literatury z USA. Ponadto, nie jestem targetem tej książki, a osoby, które się w niego wpisują powinny przynajmniej po części przy tej książce dobrze się bawić. Skoro to jest odhaczone – lećmy dalej!

Zacznijmy od głównej bohaterki. Spika jest absolutnie perfekcyjnie przedstawioną nastolatką. I przez to jest – równie perfekcyjnie – wkurzająca. Ona zawsze idzie pod prąd. Zawsze narzeka. Zawsze robi innym na złość. Jest niemiła i wie o tym, ale właściwie to woli być nie miła. Jej życie składa się głównie z focha na wszystkich i wszystko wokół. Jest melodramatyczna, zakochuje się od ręki i na wszystkich istniejących i nieistniejących bogów: jak ja nie lubię takich charakterów. Rozumiem i akceptuje wybór takiej postaci na bohaterkę, ale jeśli macie uczulenie na tego typu postacie to „Era zero” nie jest czymś, po co chcecie sięgnąć. Serio. Nie jest.

Jeśli chodzi o postacie poboczne: one są, ale nie mają w sobie właściwie nic poza głównymi cechami. Przystojny chłopak numer jeden, przystojny chłopak numer dwa (bo zauroczenie musi być w obydwu), psiapsia, niby-nie-niby-wredna-ale-jednak-psiapsia i młodsza psiapsia – ot, dostajemy od autorki dość sztampowy, młodzieżowy „team”, który w gruncie rzeczy zbyt istotny nie jest, bo w „Erze zero” nacisk jest położony na coś nieco innego.

Olszańska-Rozbiska postawiła na mocno współczesną i pełną anglikanizmów, potoczną narrację pierwszoosobą. To kolejny zabieg, który rozumiem, ale który nie do końca mi się podoba. To słownictwo jest po prostu zbyt młodzieżowe, zbyt… brzydkie. Szczególnie w tej pierwszej części powieści, gdy autorka raczy nas ekspozycją i porównuje obydwa światy do siebie.

No i właśnie… może tu przejdziemy zarówno do świata, jak i języka autorki na raz, bo to wydaje mi się dosyć istotne. Olszańska-Rozbicka próbuje kreować nam świat absurdalny. Inny od naszego, niezrozumiały, pełen duchowości i dziwnych zasad. Porównałabym go trochę do tego, co działo się w „Pułapce czasu” L’Engle. Tyle, że pod tym kolorowym absurdem kryje się bardzo mocna schematyczność i sztampowość typowa dla powieści młodzieżowych. Choć przenosimy się tysiące lat w przyszłość, zachowania ludzi wcale nie uległy szczególnej zmianie. Jednocześnie niemal cała pierwsza połowa książki (~300 stron) to bezustanna, bardzo twardo podana ekspozycja, która mogłaby być skrócona co najmniej o połowę, bo właściwie wciąż czytamy o tym samym, tylko podanym innymi słowami. Na dodatek sama narracja jest jednocześnie bardzo prostacka i uduchowiona. Co chwilę mamy analizę ego, grzechów, harmonii w przyrodzie i tego typu ważnych tematów, ale podanych w sposób po prostu dosyć… głupi. Nie oszukujmy się.

Fabularnie też nie jest – moim zdaniem – szczególnie dobrze. Po pierwszej ekspozycyjnej połowie dostajemy nieco więcej akcji, ale sama linia fabularna jest bardzo prosta. Nasi bohaterowie, aby dotrzeć do celu, muszą po kolei zmierzać się z własnymi lękami/ego/grzechami/itd., a my musimy to obserwować. W kółko i w kółko. Jak w typowej powieści przygodowej, tylko tu te przygody są po prostu bardzo wtórne, a przez to dosyć nudne. Jedynie absurdalna otoczka próbuje to wszystko ratować, ale jako, że ja ani nie przepadam za absurdem, ani to nie jest dla mnie wielka nowość… No cóż. To chwilami była trudna przeprawa.

Wróćmy może do kwestii tytułu. „Era zero. Ego: Ostatnie starcie” mogłaby być po prostu „Erą zero” i właściwie książka tylko by na tym zyskała. Pewności mieć nie mogę, ale ta powieść wygląda konstrukcyjnie na solowe dzieło. Dodatkowe podtytuły są niepotrzebne. Tak zupełnie niepotrzebne.

Jeśli jesteście lub szukacie książki dla zbuntowanej nastolatki, która ma już dosyć sztampowych rzeczy – „Era zero” może być dobrym wyborem. Jeśli nigdy ale to nigdy nie mieliście do czynienia z absurdem w SF – może to będzie ciekawa pozycja na początek. Ja koniec końców czuje się tą lekturą po prostu zmęczona. Przeczytałam te sześćset stron jak najszybciej, by po prostu mieć ją już z głowy. „Era zero” jest zbyt przefilozofowana, jest zbyt potocznie napisana, a główna bohaterka ma wszystkie cechy, które doprowadzają mnie do szału. Może być całkiem kompetentną książką na tle innych podobnych, ale mi jedno spotkanie z nią wystarczy do końca życia.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Nowa Baśń!


poniedziałek, 7 grudnia 2020

Black Friday w księgarniach nie istnieje, ale i tak zrobiłam zakupy!

Wyjaśnijmy sobie jedno: Black Friday i książki to żart. Księgarnie reklamują się, że u nich są TAKIE duże promocje, a gdy człowiek przegląda ofertę okazuje się, że… jest taka jak zawsze. Ceny wcale nie są niższe. „Niedzielny” czytelnik może się na to nabierze, ale ja zbyt często przeglądam ofertę, aby nie wiedzieć, jaki wyglądają ceny większości interesujących mnie tytułów. Dlatego też generalnie nie miałam zamiaru nic kupować, ale po prostu coś mnie tknęło i… no kupiłam. Chociaż właśnie bardziej przez „natchnienie” niż zachłyśnięcie się promocjami, bo dobrą „wyczaiłam” tylko w jednym przypadku.

I ten przypadek to było wydawnictwo Media Rodzina. Generalnie nie jestem zainteresowana ich ofertą: jedyna naprawdę interesująca mnie książka od nich jest już u mnie, „odrobinkę interesujące” już też, a reszta w tej chwili jest mi kompletnie obojętna. W każdym razie, mieli -50% na cały asortyment z darmową wysyłką. To jest naprawdę dobry „deal”, więc skorzystałam.

Pozostałe dwa przypadki zakupów to żadne promocje. Ot, książki z księgarni i z antykwariatu. Jak widzicie po zdjęciach, nie ma tego z resztą nie wiadomo ile. Od poprzedniego wpisu z nowościami też kilka innych rzeczy do mnie przybyło, ale niektórych nawet nie mam już przy sobie, więc po prostu nie mam jak ich pokazać (a z resztą – będą/już są na blogu ich recenzje). Jeśli chcecie być z moją biblioteczką bardziej na bieżąco po prostu zapraszam na mój Instagram. No to teraz czas na drobne omówienie nowości! Lecimy od boku, a potem od góry.



·  „Trylogia snów”, Kerstin Gier – to właśnie te „odrobinkę interesujące” książki z Media Rodziny. „Trylogię czasu” znam od dawna, choć nie mam jej u siebie (Recenzje z 2016: 1, 2, 3). Miała ciekawy koncept, choć koniec końców była dość sztampowym, młodzieżowym romansem fantasy. Tyle, że mam obecnie na półce sporo cięższego SF i wiem, że będę potrzebowała czegoś pomiędzy, a to ma ładne okładki i było sprzedawane w pakiecie (54zł za trzy książki w twardej oprawie, które naprawdę są dobrze wydane). Nie spodziewam się niczego wybitnego, ale Gier to niemiecka autorka, więc jej twórczość ma nieco inny „vibe” niż masowo pisane, amerykańskie fantasy.

· „Pożeracz szarości”, red. Maciej Parowski – pierwsza z używanych rzeczy. Wydana w 1991 roku antologia zawierająca wyróżnione w drugim konkursie „Fantastyki” opowiadania. Chętnie sprawdzę i przeczytam, a co! Nie ma w nim jedynie „Wiedźmina”, bo w podobnym czasie zostało wydane w książce Sapkowskiego.

· „Trzeci najazd Marsjan”, Marek Oramus – to główny powód zakupów u Media Rodziny. Nie miałam pojęcia, że wydali coś Oramusa, a chciałam go od dawna sprawdzić. Niewiele o książce wiem, a samo wydanie wygląda bardzo tanio (stockowa okładka, miękka oprawa, bez żadnych udziwnień), ale liczę na dobre wnętrze.

·         „Peryferal”, William Gibson – gdy znajdę po taniości Ucztę Wyobraźni to nie mogę jej nie wziąć! A że Gibson to bardzo kluczowa dla gatunku postać to po prostu muszę go w końcu poznać. Nie jest to żadna z jego sztandarowych powieści, ale po prostu chętnie go sprawdzę. Używana, choć stan niemal jak nowy. 

· „Kwantowy złodziej”, Hannu Rajaniemi – fińska hard SF; jakiś czas temu kupiłam po taniości drugi i trzeci tom trylogii, więc w końcu przyszedł czas na zakup pierwszego. Właściwie to przez niego zaczęłam szukać używanych książek. Zapłaciłam za tą konkretną 12zł, a książka jest w niemal idealnym stanie. Choć to i tak więcej, niż kosztowały mnie pozostałe części (dałam po dyszce).

·  Sinobrody”, Kurt Vonnegut – nic nie wiem o tym pisarzu poza tym, że jest dobry i sporo osób go czyta. Więc kupiłam z ciekawości. I nie miałam pojęcia, że to jest tak ładnie wydane. Oprawa przypomina złotą „Diunę” z Rebisu: pod obwolutą znajduje się szara i minimalistyczna, twarda oprawa.

· „Niewidzialna korona”, Elżbieta Cherezińskapierwszy tom tego cyklu czytałam w 2015 roku. Książka była realizacją mojej nagrody za licealny konkurs fotograficzny i w tamtym czasie nie miałam po prostu finansów, aby ot tak sobie kupić kolejny tom, a potem o tym zapomniałam. Dopiero co jednak miał premierę finał cyklu i tak jakoś… wzięła mnie nostalgia. Chcę sprawdzić, jak wyjdzie mój powrót do Cherezińskiej.


Przy okazji przygotowywania tego wpisu musiałam – oczywiście – wejść w podlinkowane, stare posty i przyznaję, że mam drobne flashbacki z przeszłości. „Trylogie czasu” czytałam chyba po pierwszym powrocie do domu na studiach (zaczęłam w październiku, a do domu wpadłam na chwilę w listopadzie). Nie pamiętałam też, że aż tak narzekałam na brak flaków i krwi w „Koronie śniegu i krwi”, bo dziś jakimś cudem wspominam ją bardzo miło, myśląc raczej o urokliwym języku Cherezińskiej. :D

niedziela, 6 grudnia 2020

Człowiek do przeróbki: jak dokonać morderstwa, gdy wszyscy czytają Ci w myślach?


Gdy wśród zwykłych ludzi krążą telepaci, trudno popełnić przemyślane przestępstwo. Taka jednostka zostanie złapana, nim do niego dojdzie. Ben Reich doskonale o tym wie. Planuje więc zbrodnie doskonałą, która pomoże mu przechytrzyć prawo i dokonać pierwszego od siedemdziesięciu lat morderstwa. Lincoln Powell, wybitny telepata i detektyw, prowadzi w jego sprawie śledztwo.

 

Premiera „Cyberpunku 2077” sprawiła, że w tym roku polski rynek związany właśnie z cyberpunkiem nieco odżył. Pojawiły się związane z nim teksty, zarówno nowsze, jak i te starsze w nowych wydaniach. Przykładem tego jest „Człowiek do przeróbki” Alfreda Bestera. To powieść z 1953 roku , która według wydawcy zapoczątkowała ten nurt, choć nazwany został dopiero jakieś trzydzieści lat później, a za jego ojca uznaje się Williama Gibsona, który zadebiutował dopiero w 1984 roku. Mimo tego „Człowieka do przeróbki” spokojnie mogę do tego nurtu zaliczyć – ba, nawet nie zestarzała się ta książka szczególnie, nawet w kontekście współczesnych powieści cyberpunkowych.

Człowiek do przeróbki
Alfred Bester
wyd. Dom wydawniczy Rebis, 2020

No, nie że tak w ogóle. Te siedemdziesiąt lat w kilku elementach w niej widać. Na szczęście, raczej nie w samym nazewnictwie. Właściwie jeśli chodzi o technologię to jedynie słowo „rakieta” rzuciło mi się w oczy jako powiew starych czasów w fantastyce naukowej. Poza tym wszystkie wynalazki istnieją w świecie przedstawionym zupełnie naturalnie i nawet, jeśli ich współczesne odpowiedniki nie zgadzają się z nazwami z naszymi to nie zwróciło to mojej uwagi.

Zwłaszcza, że ta warstwa związana z tworzeniem świata jest w tej powieści wręcz świetna. Co prawda dziś sam koncept nie jest może nadzwyczaj unikatowy, ale fragmenty, w których występują telepaci i robią swoje „telepatyczne” rzeczy są jednymi z moich ulubionych. Na przykład, autor wpadł na pomysł, aby jego uzdolnieni nadnaturalnie ludzie rozmawiali myśląc… przeplatankami. Niby prosta sprawa a jak cieszy!

Z resztą, sam styl Bestera zdaje się być bardzo inteligentny. Nie zachwyca poetyckością, jest dość zwięzły, ale przy okazji czytając miałam wrażenie, że wchodzę w pewien dialog z naprawdę mądrym człowiekiem, który ma mi do przekazania coś ciekawego, a to zawsze jest dobre poczucie w przypadku lektury takiej jak ta. Autor zręcznie nakreśla nam też głównych bohaterów, POKAZUJE, a nie MÓWI o tym, że są zdolni i utalentowani, dobrze nakreśla ich charakter, ale…

No i tu pojawia się niestety kwestia związana z mijającym czasem. Zarówno Reich i Powell to konkretnie wykreowane postacie, każda ze swoim szkieletem i cechami. Tyle, że z powodu niewielkiej objętości tej powieści czegoś mi zabrakło. Dosłownie kilku scenek, które pozwoliłyby mi się zżyć z tymi postaciami lepiej. Bo gdy zamierzamy stworzyć kryminał, w którym Genialny Zły i Genialny Dobry mają zamiar się ganiać i wzajemnie próbować oszukać to warto chyba pozwolić czytelnikowi spędzić z postaciami trochę więcej czasu. Reich dostaje go zaś za mało na początku (jego postać opiera się jedynie na koncepcie morderstwa), a Powellowi brakuje odrobiny rozwinięcia później. Przynajmniej w moim odczuciu.

Poza tym o ile pierwsza połowa powieści jest naprawdę dobra, o tyle w drugiej połowie wdziera się nam trochę chaosu, tak jakby autor nie do końca wiedział, jak tą sprawę rozwiązać. Tak, jakby jego własne postacie trochę przerosły go inteligencją i jakby Bester nie wiedział już, co powinny zrobić, aby ten pościg w kotka i myszkę trwał dalej.

Niemniej, te dwie wady nie przeszkadzają mi w tym, aby „Człowieka do przeróbki” bardzo lubić. To porządnie napisana fantastyka naukowa, która przy okazji jest niezłym kryminałem. Co prawda moim zdaniem ten nadprzyrodzony element wypada tu koniec końców nieco lepiej, bo śledztwo w pewnej chwili po prostu zaczyna się nieco sypać, ale tak czy siak to po prostu lektura na wysokim poziomie.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis!
Nomida zaczarowane-szablony