Więzienie przyszłości to wcale nie przelewki i Jean le Flambeur został sobą tylko dlatego, że udaje mu się z niego uciec. Wybitny złodziej, niezrównany w swoim fachu, ma do spłacenia dług. Dopiero gdy to zrobi, będzie mógł być prawdziwie wolny.
Nim sięgnęłam po „Kwantowego złodzieja”
byłam wielokrotnie ostrzegana, że to „NAPRAWDĘ hard SF”. Że kolejne tomy są
lepsze i że po prostu mam przez pierwszy przebrnąć. Przyjmując te informacje do
wiadomości zabrałam się za lekturę, dość prędko orientując się, o co w tym
wszystkim chodzi i skąd ta cała trudność w przyswojeniu tej książki.
Warto jednak zaznaczyć, że Hannu
Rajaniemi jest fińskim pisarzem dla którego ta wydana po raz pierwszy w 2010
roku powieść była debiutem. Mamy tu więc doczynienia z quasi-amatorem, który
pisania się tak naprawdę dopiero uczy. I mam wrażenie, że problemy tej książki
(a one jak najbardziej są… w sporej ilości) wynikają w dużej mierze właśnie z
tego.
Kwantowy Złodziej Hannu Rajaniemi wyd. Mag, 2018 Jean le Flambeur, t. 1 |
Przejdźmy więc może do tej
najważniejszej kwestii, czyli tej mitycznej twardości „Kwantowego złodzieja”.
Opis wydawcy wyraźnie bowiem sugeruje fantastykę rozrywkową, a nie problemową i
fabuła jako taka też to potwierdza. Debiut Rajaniemi NIE JEST książką, która
próbuje analizować trudne społecznie tematy, która zajmuje się filozofią czy
nauką. Jednocześnie jednak autor zdecydował się dość irytujący zabieg językowy,
polegający na wciskaniu takiej ilości dziwnych, futurystycznych słów do tekstu,
ile mu tylko wpadnie do głowy. Część z nich wyjaśnia, część nie, ale koniec
końców dostajemy powieść napisaną językiem raczej prostym i rozrywkowym… pod
warunkiem, że usuniemy te wszystkie „scenografie umysłowe”, „panoptikumy”,
plastomaterie” czy „gevuloty”.
Specyficzne słownictwo jest bowiem dobre,
ale wtedy, gdy nie ma go nadmiernie i gdy dodane jest dla klimatu lub
ekspozycji, a nie po to, by czytelnika zadziwić i zgubić, a mam wrażenie, że
właśnie to się tu autorowi wkradło. Przedobrzył – po prostu.
Przez całą tą otoczkę właściwie trudno
czasem skupić się na linii fabularnej. Ta jest pozornie prosta, ale czasem po
prostu trudno zrozumieć, o co pisarzowi chodzi. Gdy bohater robi [dziwne słowo]
i autor nie wyjaśnia nam, czym to jest, możemy się czasem domyślać jedynie z
kontekstu. Ja, jako czytelnik fantastyki, byłam w stanie przez to przebrnąć,
ale jestem jednak w mniejszości. Przeciętny czytelnik pewnie po prostu by się
zirytował i odstawił „Kwantowego złodzieja” na półkę. Nie dziwię się, że ta
powieść w ostatnim czasie nie sprzedawała się najlepiej.
To wszystko właściwie psuje efekt, jaki
miałaby ta powieść, gdyby była pisana zwyczajnym, niezbyt udziwnionym stylem.
Gdyby tylko Jean oraz towarzysząca mu Mieli dostali nieco więcej charyzmy,
mogliby stanowić naprawdę ciekawy duet, a sama historia mogłaby dobrze płynąć i
świetnie działać. W takiej sytuacji działa jedynie przeciętnie, zwyczajnie. Nie
wpada w pamięć na dłużej.
I w takiej chwili warto sobie
przypomnieć, że to naprawdę jest… debiut. Mam wrażenie, że pod tą warstwą „hard
SF” skrywa się po prostu jeszcze niezbyt doświadczony pisarz, o czym łatwo zapomnieć,
gdy regularnie dostajemy zlepkiem trudnych słów, które zdają się brzmieć
profesjonalnie. Niestety, to „hard” jest tu właściwie „mową-watą”, która nie
wnosi wiele ani do fabuły ani do klimatu. Przeciwnie, wręcz jej przeszkadza.
Nie mogę się też powstrzymać i nie
porównać „Kwantowego złodzieja” do „Modyfikowanego węgla” Morgana. W obydwu
tych historiach mamy motyw ludzi, których ciało nie zawsze należy do nich, choć
w inny sposób. Ponadto całość trochę kojarzyła mi się stylem i takim „męskim”
podejściem do tematu, choć tu muszę zaznaczyć, że Rajaniemi przynajmniej na
razie wypada lepiej. Nie mamy tutaj dokładnie rozpisanych scen erotycznych (panie
Morgan, to było naprawdę kiepskie!), a całość, mimo wszystko, wypada
sympatyczniej niż drugi i trzeci tom cyklu o Takeshim Kovacs.
Jako, że kolejne tomy czekają na mojej półce i że podobno mają być lepsze na pewno będę je sprawdzać. Na ten moment wolę się jednak wstrzymać od konkretnego sądu. Mam jedynie nadzieję, że ta przeprawa była tego warta i w kolejnym tomie Rajaniemi pokaże, o co mu z tym całym futuryzmem chodziło.