poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Dopóki nie zgasną gwiazdy: Całkiem, całkiem

Świat się skończył. Skuł go lód, a Lucyfer próbuje przejąć władzę nad ludźmi, krążąc po świecie pod postacią Świetlików. Resztki ludzkości zostały zmuszone do zamieszkania w górach, gdzie tworzą niewielkie osady. W jednej z nich mieszka Kacper, wchodzący w męski wiek chłopak. Gdy jeden z gońców ginie na szlaku, postanawia zając jego miejsce i wyrusza w podróż.

„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to powieść, która chodziła za mną od dłuższego czasu. W końcu udało mi się z nią zapoznać i mogę spokojnie stwierdzić, że choć nie poczułam się zachwycona lekturą, to po prostu dobra książka.
Tytuł: Dopóki nie zgasną gwiazdy
Tytuł serii: Dopóki nie zgasną gwiazdy
Numer tomu: 1
Autor: Piotr Patykiewicz
Liczba stron: 400
Gatunek: post-apokalipsa
Wydanie: SQN, Kraków 2015
Ta post-apokalipsa ma dość młodzieżowy wydźwięk: wiele robi młody bohater, ale nie tylko. Styl Patykiewicza jest raczej lekki, niezbyt ozdobny, ale typowy dla książek kierowanych do tej grupy wiekowej. No dobrze – ma w sobie może trochę więcej surowości, niż zazwyczaj mają takie dzieła, ale w dalszym ciągu wpisuje się w ten nurt. Niemniej, przy tym nie jest powieścią zbyt infantylną, czy po prostu głupią: wydaje mi się, że w jej przypadku wiek czytelnika nie ma aż takiego znaczenia. Po prostu młodsze osoby tez się w tym świecie powinny bez problemu odnaleźć.
Naszym głównym bohaterem jest szesnastoletni Kacper. Chłopak jest dość odpowiedzialny, ale jednocześnie nieprzerysowany: widać, ze to jeszcze dziecko, które musi sporo się o życiu nauczyć. Nie mam raczej nic przeciwko niemu, ale zabrakło mi innych postaci, do których mogłabym się przywiązać. „Dopóki nie zgasną gwiazdy” ma w sobie sporo z powieści drogi, a w takich – moim zdaniem – najlepiej sprawdzają się grupy, drużyny, którym mrzemy kibicować. W przypadku tej powieści Kacper podróżuje sam, a jego towarzysze regularnie się zmieniają i wymieniają. Są zarysowani w sposób dość podstawowy. W książce nie ma żadnej relacji, która byłaby naprawdę ciekawa.
Pomyśl na świat przedstawiony nie jest zły, chociaż skłamałabym, mówiąc, ze w pełni mnie „kupił”: wydawał mi sie jednak nieco naciągany. Niemniej, wplatanie we wszystko kościoła i stworzenie nowej mitologii na pewno jest zaletą powieści.
W samym tekście po prostu czegoś mi brakowało, by mógł mnie zachwycić. Niektóre sceny wydawały się przewleczone i niekoniecznie potrzebne, a same sytuacje naciągane i niemożliwe do realizacji w rzeczywistości. Chyba tez za bardzo fabuła kojarzyła mi się z motywem młodego dzieciaka z magiczną mocą, który ma pokonać zło tego świata, bo choć Kacper nadnaturalnych umiejętności nie ma to jednak wiemy od początku, ze mniej więcej taka będzie jego rola. Brakło mi tez głębi w jego relacjach z innymi.
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” to jednak ostatecznie całkiem dobra książka. Wydaje mi się, ze sprawdzi sie najlepiej u w miarę młodego czytelnika, który nie miął jeszcze do czynienia z post-apokalipsa. Może to być tez dobry start, jeśli chodzi o czytanie rodzimej fantastyki: Patykiewicz pisze raczej dość bezpiecznie, w sposób zbliżony do tłumaczeń, przez co może uda się ominąć „szok”, który może nastąpić w chwili, gdy sięgamy po kogoś, kto językiem polskim wręcz nadmiernie sie bawi.

* * *

Błądził po mroźnej sali, dotykał skórzanych grzbietów książek i wyciągał je z półek na chybił-trafił, niezmiennie z tym samym dreszczem zaciekawienia. Zdarzało się, że brakowało wielu stron, albo kartki częściowo strawił ogień, ale jemu każdy skrawek zadrukowanego papieru wydawał się tak samo cenny.

Fragment książki „Dopóki nie zgasną gwiazdy” Piotra Patykiewicza


sobota, 28 kwietnia 2018

Peryferyjczyk: Zbiór krótkich form o szarych obywatelach


Od 1993 roku do współczesności – oto zbiór reportaży Marcina Kołodziejczyka. Wcześniej wydane w prasie, obecnie w formie książki, analizują życie szarych obywateli.
  
Jako studentka dziennikarstwa nie raz i nie dwa mam wyrzuty sumienia, bo rzadko sięgam po reportaże, które teoretycznie „powinny” być podstawą mojej czytelniczo-studenckiej podróży. Dlatego gdy pojawiła się możliwość sięgnięcia po „Peryferyjczyka” nie wahałam się i postanowiłam sprawdzić, co Marcin Kołodziejczyk ma mi do zaoferowania.
Tytuł: Peryferyjczyk
Autor: Marcin Kołodziejczyk
Liczba stron: 389
Gatunek: reportaż
Wydanie: Wielka Litera, Warszawa 2017
Teksty, które dostajemy są przedrukiem z magazynów, pozbawione jakichkolwiek poprawek, które dostosowywałyby je do wersji książkowej. I musze przyznać, że to mój główny zarzut do tej książki. Przed każdym z reportaży mamy niepogrubiony lid, który streszcza nam tekst i jeśli czytelnik nie zorientuje się, czemu ktoś mu opowiada w skrócie całość może poczuć się niepocieszony. Poza tym w związku z tym ten początek często zachęca, ale wewnątrz już brakuje polotu: bo wiemy, co się mniej więcej wydarzy i bo sam tekst jest często rzemieślniczą pracą dziennikarza, który co miesiąc musi napisać konkretną ilość tekstów, więc niekoniecznie ma czas na dopracowanie wszystkiego.
To, co jeszcze bolało mnie w tym zbiorze to podejście autora do sieci: miałam wrażenie, że często próbuje oceniać Internet, czy gry jako coś negatywnego, coś co tylko wysysa czas… a że absolutnie się z tym nie zgadzam, nie czułam się za dobrze czytając takie analizy.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Peryferyjczyk” to zbiór całkiem przyjemnych tekstów, dotykających spraw społecznych i kryminalnych, które szybko się czyta. Kołodziejczyk często ma dość trafne spostrzeżenia, a tematy, które porusza, można uznać za istotne. Z tym, że… dla mnie to jest po prostu za mało. To nie jest dzieło, które powala stylem, czy treścią, a ponieważ nie jestem wielbicielką tego gatunku po prostu na sporej ilości fragmentów odpływałam myślami zupełnie gdzieś indziej.
W trakcie czytania nasunęła mi się refleksja, że ten zbiór to doskonała pozycja dla osób, które często czytają w komunikacji miejskiej i sięgają głównie po ten gatunek: dzięki takiemu zbiorkowi będą mieli zawsze pod ręką sporą ilość tekstów, które można przeczytać, a których długość jest „w sam raz” na kilkunastominutową podróż. Naprawdę, mam wrażenie, że do tego „Peryferyjczyk” sprawdzi się znakomicie.
Ostatecznie ja sama raczej do tego zbiorku nie wrócę: nie zachwycił mnie, nie odkrył przede mną absolutnie niczego nowego. Nie jest to jednak zła książka: najzwyczajniej w świecie do mnie reportaż niekoniecznie przemawia. Z tego powodu jeśli lubicie tego typu pozycje warto się z nią zapoznać, choćby idąc do księgarni i czytając kilka pierwszych stron, aby zorientować się, czy styl autora Wam odpowiada.


* * *

Wsiadam do pociągu i od razu do kibelka, bo nie mam biletu. Zamykam się i jadę. Ludzie biorą za klamkę, a ja nic. Okno sobie otwieram i wyglądam. Papierosa zapalę.  Wysiadam, jak zobaczę konia na łące. Potem w nocy przyjdę i go ukradnę. Każdy koń za mną pójdzie.
Fragment „Peryferyjczyka” Marcina Kołodziejczyka



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

czwartek, 26 kwietnia 2018

Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017): Najdroższy europejski film



Przyszłość. Ludzie okazali się nie być jedynymi mieszkańcami wszechświata: towarzyszą nam setki innych gatunków, a wszystkie z nich żyją razem w kosmicznym mieście. Valerian (Dane DeHaan) i Laurelina (Cara Delevingne) są w tym świecie agentami od zadań specjalnych. Dostają rozkaz, aby uratować ostatniego przedstawiciela pewnego niemal wymarłego gatunku.


„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” to chyba najdroższa produkcja filmowa stworzona w Europie. Została wykonana na bazie komiksu, jednak ponieważ nigdy nie miałam z nim styczności, dlatego nie będę oceniać tego dzieła, porównując go do oryginału.
„Valerian i Miasto Tysiąca Planet”  (2017)
ang. Valerian and the City of a Thousand Planets
reż. Luc Besson
space opera
Zacznijmy może od jasnych… a może jasnej strony „Valeriana”: to niezwykle kolorowy film z bardzo ciekawą koncepcją świata. Choć efekty specjalne raczej niczym się nie wyróżniają to same projekty świata przedstawionego są cudowne, a niektóre pomysły potrafią być absurdalne i wspaniałe zarazem. Dzięki temu film ma w sobie coś pociesznego i naprawdę miło się na niego patrzy.
Miło, pod warunkiem, że wyłączymy mózg i nie będziemy zastanawiać się nad tym, co się tu właściwie dzieje. Niestety, choć jest tu sporo ciekawych koncepcji to film jako całość po prostu nie do końca się klei. Wprawdzie bazowa historia jest bardzo prosta, ale intryga po prostu została kiepsko poprowadzona.
            Na dodatek rady nie dają też postacie. Chociaż Cara Delevingne jako Laurelina wypada… po prostu „OK” to już Dane DeHaan kompletnie nie pasuje do swojej roli. Twórcy próbują kreować go na babiarza, radosnego człowieka, który potrafi wszystko – trochę jak Kapitan Kirk ze „Star Treka” – ale nie dość, że tego na ekranie nie widać (Valerian ani razu nie zachwyca się paniami, nie jest też zbyt zabawny) to na dodatek DeHaan ze swoim wyglądem kompletnie nie pasuje do takiego charakteru. Poza tym między nim, a Delevingne nie ma absolutnie żadnej chemii i choć już na starcie film próbuje podsunąć nam romans to on… kompletnie nie wybrzmiewa. Laurelina i Valerian to co najwyżej partnerzy, a nie zakochana w sobie para.
Poza tym „Valerian i Miasto Tysiąca Planet” ma… gdzieś życie innych ludzi. Wyobraźcie sobie, że w trakcie akcji ginie wam cała ekipa. Co robicie po zakończeniu misji? Wkurzacie się, że ktoś porwał waszą sukienkę. I to nie zdarza się w tym filmie tylko raz: według twórców agenci bez konsekwencji mogą wybić cudzego władcę i cały dwór…
Jeśli liczycie na występ Rihanny to… nie spodziewajcie się po niej niczego nadzwyczajnego. Gwiazdka dostaje wprawdzie całkiem ładnie  nagraną scenkę, ale ta bardziej nadaje się do teledysku, niż do filmu. Następnie piosenkarka znika z ekranu, podkładając tylko głos, po czym wątek jej postaci nagle się urywa, jakby producentom zabrakło pieniędzy, aby opłacić dalszy występ Rihanny. Ech.
To zdecydowanie nie jest dobry film. Wprawdzie nie ogląda się go bardzo źle, właśnie głównie za sprawą bardzo barwnych zdjęć, które przyciągają wzrok, ale ma tyle mankamentów, że trudno traktować go jak poważne dzieło. A szkoda… bo naprawdę lubię space opery i chciałabym, by „Valerian i Miasto Tysiąca Planet” był czymś, co sprawi, że będę się dobrze bawić.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Niemożliwa forteca: W klimacie lat 80.


Maj 1987 roku. Czternastoletni Billy na co dzień spędza czas spotykając się z kolegami i programując gry na swoim Commandorze 64. Gdy „Playboy” publikuje sesje zdjęciową kobiety z marzeń jego paczki, chłopcy postanawiają zrobić wszystko, by go zdobyć.

Tytuł: Niemożliwa forteca
Autor: Jason Rekulak
Tłumaczenie: Wiesław Marcysiak
Liczba stron: 303
Gatunek: powieść młodzieżowa
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2018
Lata 80. wróciły do łask. Widać to zarówno w tym, w co się ubieramy, jak i w tym, jakie filmy pojawiają się w kinach. Wystarczy spojrzeć choćby na „Stranger things”, „Player one”, czy nowe części „Gwiezdnych wojen”. Twory popkultury albo są bezpośrednimi wznowieniami serii powstałych wtedy, albo czerpią z nich, ile tylko się da. Nic dziwnego, że i literatura zaczyna z takich elementów czerpać. „Niemożliwa forteca” to doskonały przykład właśnie dzieła z tego właśnie nurtu.
Szczerze przyznam, że target tej książki nie do końca jest dla mnie jasny. Z jednej strony to zdecydowanie „typowa młodzieżówka” – to powieść, która od razu wpada do tego worka, bo tam jest po prostu jej miejsce. Z drugiej jednak strony przez swoje nawiązania do lat 80. powinna wzbudzać nostalgię w osobach dorosłych, a nie w nastolatkach.
Mimo jednak, że jest to powieść dla młodzieży (do której ja raczej się nie zaliczam) i mimo że nostalgii do lat 80., czy 90. Raczej w sobie nie noszę, bo urodziłam się nieco za późno to ta książka naprawdę umiliła mi dzień. „Niemożliwa forteca” to bardzo prosta historia, która jednak jest pisana raczej dla chłopców, niż dla dziewczyn, co sprawia, że nie jest tak mdła i przesłodzona przez romanse, a co za tym idzie: po prostu jest przyjemnym oderwaniem od rzeczywistości.
Nasz główny bohater to Billu: nastolatek, który naprawdę chce zostać programistą. Do tego stopnia, że stworzył nawet nazwę swojej przyszłej firmy produkującej gry, a szkołę zawala na rzecz tworzenia kodu. Wchodzi też w wiek dorastania i razem z kolegami ściga się o to, który z nich więcej wie o kobietach, jednocześnie będąc bardzo mocno związany ze swoją mamą. To wszystko składa się na naprawdę przyjemny charakter bohatera, któremu do ideału może i daleko, ale jednak trudno go nie lubić. Nawet, gdy popełnia błędy to wynikają one z niewiedzy, albo nacisku innych, a nie ze złych intencji.
Przedstawiona historia jest bardzo prosta: nasz bohater ma przed sobą dwa cele, do których przez właściwie całą powieść dąży. Jeden dotyczy jego kolegów, drugi – jego pasji. Obydwa są celami adekwatnymi do jego wieku i możliwości, a co za tym idzie trudno tu mówić o ratowaniu świata, czy jakiś szczególnych czynach, ale wydaje mi się, że to siła tej powieści: opowieści o wyjątkowych ludziach mamy na półkach księgarni nadmiar. Przeczytanie czegoś o zwykłym życiu jest po prostu miłą odmianą.
By nie było, ta „zwykłość” jest podana w całkiem ciekawy sposób. Pomijając już ustanowienie akcji w latach 80., sam styl autora jest bardzo lekki i przystępny, przez co chyba nie da się znużyć tą książką. Jak na młodzieżówkę przystało nie mamy tu górnolotnego języka, ale jednocześnie nie zauważyłam tu czegoś mocno infantylnego, czy przesadzonego.
Dodatkową zaletą „Niemożliwej fortecy” będą dwie powiązane ze sobą sprawy, które choć nie są do końca treścią książki to zdecydowanie umilają jej czytanie. Po pierwsze, na początku każdego rozdziału mamy fragmenty kodu. Jak możemy dowiedzieć się ze słów autora to części składowe gry nad którą pracuje w książce Billy, bo tak naprawdę to ona, a nie powieść pojawiła się w jego głowie Rekulaka pierwsza. Druga sprawą jest… właśnie ta gra. Można ją znaleźć na stronie autora, zaś dostęp do niej jest zupełnie darmowy. Myślę, że to fajnie urozmaica całość i jednocześnie pokazuje, że Rekulak włożył w pracę nad tą książką sporo serca.
„Niemożliwa forteca” to kawałek bardzo przyjemnej powieści dla młodzieży, skierowanej przede wszystkim do chłopaków, ale myślę, że i niejedna dziewczyna się w niej odnajdzie. Jeśli więc tylko lata 80. to jest „wasz” temat i lubicie wszelkie nawiązania do nich myślę, że naprawdę po tę pozycje warto sięgnąć.

* * *

– Nigdy nie spotkałem kogoś, kto ma Commandore’a – powiedziałem jej. – A ty jesteś dziewczyną.
– To dziwne?
– Nie wiedziałem, że dziewczyny lubią programować.
– W zasadzie to dziewczyny wymyśliły programowanie – oznajmiła. – Jean Bartik, Marlyn Wescoff, Fran Bilas… one wszystkie zaprogramowały ENIAC.
Fragment „Niemożliwej Fortecy” Jasona Rekulaka



Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i Sk-a!

niedziela, 22 kwietnia 2018

Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?: Ludzkość utopiona w chłamie


Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.

Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy człowiek – maszyną? I co sprawia, że my, ludzie, jesteśmy ludźmi? Philip K. Dick stał się jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą osobą, która poruszyła tą tematykę i która zdobyła taki rozgłos. „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” to niedługa, lecz bardzo treściwa powieść, obok której nie powinno się przejść obojętnie.
Zacznijmy jednak od samego wydania. Książki Dicka wydane przez Rebis wyglądem przypominają „Kroniki Diuny” – jedynie okładka jest srebrna, a nie złota. Jakość papieru oraz układ tekstu jest tak samo przyjemny dla oka. To, co jednak jest w tej książce to przyjemnie napisana biografia autora, która pozwala nam się bliżej z jego osobą zapoznać, a w przypadku takiej postaci, jaką był Dick – dziwaka, ćpuna,  paranoika i pisarza jednocześnie – to po prostu wręcz konieczne, by zrozumieć, czemu jego dzieła są dość specyficzne.
Wydanie omówione, wróćmy więc do treści!
Tytuł: Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski
Liczba stron: 272
Gatunek: post-apokalipsa
Wydanie: Rebis, Poznań 2012

Philip K. Dick przedstawia nam post-apokaliptyczny świat, który tak naprawdę chyli się ku upadkowi. Zwierząt praktycznie nie ma, dlatego wyrazem największej ludzkiej empatii jest posiadanie żywego pupila. To istotny motyw na tle całokształtu, który jednocześnie nasuwa mi na myśl współczesne dystopie. Zwykle gdy obecnie Europejczycy próbują przedstawiać taki świat, ludzkość przesadza z ekologią i próbą troszczenia się o przyrodę. U Dicka ma to pozornie podobny wymiar, ale w praktyce motywacje ludzi w jego świecie mają naprawdę wiele sensu. Skoro zniszczyliśmy naszą planetę i sprawiliśmy, że umiera, to w ramach zadość uczynienia powinniśmy zająć się tym, co z niej zostało, prawda?
Główny temat tej książki, czyli androidy, to wspaniale wykreowane przez autora jednostki. Przypominają ludzi... ale jednak nie są ludzkie. Brakuje w nich czegoś, co sprawia, że mimo bycia geniuszami, wyróżniają się w tłumie. A co to takiego? Na to pytanie możecie uzyskać odpowiedź tylko czytając tę powieść.
Nasz bohater, Rick, to właściwie przeciwieństwo androida: jest bardzo, bardzo ludzki. Ma proste, ludzkie marzenia. Proste, ludzkie uprzedzenia. Wykonuje swoją prace, stara się postępować słusznie, choć nie zawsze mu to wychodzi. Jednocześnie nie jest bohaterem łzawym i niepewnym siebie: robi to, co ma zrobić, choć często jego motywacje nie są takie, jak powinny by być u idealnego obywatela.
Łącząc te składniki  dobrego bohatera, ciekawą kreacje świata oraz androidów – autor musiałby się chyba nieźle postarać, aby nie stworzyć z tego dobrej historii. Choć dostajemy książkę prostą fabularnie, to dzieje się w niej tyle, że w trakcie czytania trudno się oderwać od kartek. Jednocześnie w trakcie historii cały czas przewijają się filozoficzne rozważania na temat człowieczeństwa, ale są tak naturalnie w to wszystko wplecione, że tego się po prostu za bardzo nie zauważa.
Styl pisania Dicka jest.... co najmniej ciekawy. Z jednej strony mamy język bardzo konkretny: gdyby tak nie było, autor nie rozbudowałby tak świata i nie stworzył takiej historii, mając do dyspozycji niecałe trzysta stron. Tu się nic nie ciągnie i nie wlecze; dobry rytm jest jak najbardziej zachowany. Ale jednocześnie to autor, który ma swoje małe specyficzne pomysły, które doprowadziły na przykład do powstania „chłamu” (w którego istnienie Dick podobno sam wierzył): czyli śmieci pod postacią starych puszek, gazet, kawałków mebli i tym podobnych, które ciągle się rozmnarzają, których ilość przybywa sama z siebie. Człowiek może z tym walczyć, ale nigdy tego nie pokona. Z jednej strony wzmianki o rzeczach tego typu mogą wydawać się abstrakcyjne. Z drugiej: doskonale wpasowują się w nieco dziwaczny świat przedstawiony. Dodają mu klimatu i unikalności, sprawiając, że książka Philipa K. Dicka naprawdę jest jego dziełem. Dziełem paranoika i ćpuna, który nie potrafił żyć normalnie.
Już powoli kończąc, chcę wspomnieć o samym tytule powieści. Do polskiej wersji został dodany tytuł „Blade Runner”, choć w oryginale wcale nie występuje. Tytułem jest po prostu pytanie – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” I jest to chyba jeden z ciekawszych, na jaki wpadłam kiedykolwiek. Pozornie wydaje się abstrakcyjny, ale jednocześnie doskonale wpasowuje się w całą treść książki.
„Blade Runner” z 1982 roku to kultowy film science-fiction i to jeden z powodów, dla których zarówno warto obejrzeć jego, jak i przeczytać powieść, na bazie którego powstała. A to właśnie „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” jest jej pierwowzorem. Drugi powód jest chyba o wiele bardziej prozaiczny: to po prostu bardzo dobra książka, którą przyjemnie się czyta i która do życia czytelnika może wnieść kilka ciekawych rozważań. Dlatego po prostu warto zwrócić na nią uwagę.

* * *

Chłam to bezużyteczne przedmioty, takie jak reklamy przysyłane dawniej pocztą albo okładki po zużytych papierowych zapałkach, albo opakowanie po wczoraj przeżutej gumie. Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, chłam się rozmnaża. Na przykład jeśli pójdzie pani spać, pozostawiając go w mieszkaniu, to kiedy obudzi się pani następnego ranka, chłamu będzie już dwa razy tyle. Ciągle go przybywa.

Fragment „Blade Runnera. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Philipa K. Dicka



piątek, 20 kwietnia 2018

Marzyciel: Baśniowa przygoda


Lazlo od zawsze miał jedno marzenie: chciał odwiedzić zapomniane, mityczne miasto Szloch. Pracując w bibliotece, skrzętnie zbierał wszystkie informacje na jego temat. Gdy niespodziewanie pojawia się możliwość spełnienia tego marzenia, ma zamiar zrobić wszystko, aby do tego doprowadzić.

Niebieska okładka, na niej złota ćma, a na skrzydełkach zdjęcie autorki z soczyście różowymi włosami – „Marzyciel” zdecydowanie wygląda ładnie, ale przy tym raczej młodzieżowo. Opis Lani Taylor też raczej to potwierdza: wynika z niego, że to właśnie takie książki ta pani pisze. A jak się okazuje… z tę pozycję wcale nie tak łatwo zakwalifikować w ten sposób.
Tytuł: Marzyciel
Tytuł serii: Strange the Dreamer
Numer tomu: 1
Autor: Lani Taylor
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Liczba stron: 512
Gatunek: fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2018
„Marzyciel” to bowiem przede wszystkim książka fantasy z elementami realizmu magicznego i to jest jej, można by rzecz „główna cecha”. I choć owszem, w moim odczuciu ma w sobie elementy młodzieżowe, o których za chwilę napiszę więcej, to jednak wrzucanie tej książki do tego worka byłoby naprawdę sporym nieporozumieniem. Bo w tym przypadku uznanie, że to powieść dla młodzieży jest pewną jej cechą, a nie, jak zwykle bywa w takich lekturach, definicją.
Lani Taylor serwuje nam naprawdę magiczną powieść. Książkę, która może nie zawiera wybitnie oryginalnych pomysłów, ale tak dobrze bawi się znanymi nam motywami, że to nie ma w tym przypadku absolutnie żadnego znaczenia. Już sam prolog sugeruje nam, że to nie jest zwyczajnie napisana książka: język autorki jest bardzo baśniowy i poetycki. Przy okazji jest raczej opisowy, ale w ten pozytywny sposób, który pozwala nam świetnie wyobrazić sobie świat. Przyznam szczerze, że zwykle, czytając coś, bohaterzy w mojej głowie jawią się jako bez twarzowe istoty z włosami w konkretnym kolorze, bo tylko to zostało przez autora podane. W przypadku „Marzyciela” tego problemu nie ma: autorka naprawdę dobrze maluje obrazy i swoich postaci, i świata przedstawionego.
Opowieść, którą snuje nam autorka, w moim odczuciu zaczyna się naprawdę baśniowo i po prostu dobrze, jednak muszę przed nim niektórych przestrzec. „Marzyciel” zaczyna się od drobnej zabawy z czasem i od rzeczy istotnych fabularnie, ale jednocześnie pozbawionych nadmiernej akcji. Lepiej się jednak tym nie zrażać: w trakcie trwania historii opowieść się rozwija i powoli nabiera tempa, chociaż należy pamiętać, że przez baśniowy klimat całości raczej daleko tej przygodzie do powieści sensacyjnej.
Jak już wspominałam, nie mamy tutaj raczej rzeczy nadzwyczaj odkrywczych. Już sam opis sugeruje nam, że nasz bohater to ten jedyny, wyjątkowy, który ma do spełnienia pewną misję. Na całe szczęście „Marzycielowi” udaje się ominąć problemy z tym związane. Nie myślcie, że Lazlo od razu będzie strzelał promieniami z oczy i że już po chwili będzie doskonale walczył mieczem – on mimo wszystko cały czas pozostaje bibliotekarzem, człowiekiem umysłu i chwała autorce za to.
Oczywiście, pewna powtarzalność schematów w samej historii nie oznacza, że nie mamy tu rzeczy kreatywnych. Autorka zdecydowanie miała dobry pomysł na świat, który przez swoją baśniowość nie wymaga map, czy ogromnej ilości krain. Magiczne moce, które się tutaj pojawiają w większości przypadków są wprawdzie powtarzalne, ale to, w jaki sposób działa umiejętność jednej z głównych bohaterek, Sarai, jest naprawdę pięknym obrazkiem.
Wróćmy jednak na chwilę do kwestii „Marzyciela” jako powieści młodzieżowej. Bo, jak wspominałam, ta książka zdecydowanie ma w sobie takie elementy. Poza motywem wyjątkowego bohatera mamy tu też raczej młodych bohaterów. Pojawia się także romans, który zaczyna się bardzo delikatnie i subtelnie, ale z czasem trochę jednak tej swojej niewinności niestety traci. No i mamy też czarny charakter, który jest w sumie moim jedynym zarzutem co do całości.
Nie będę tu zdradzać kto jest tym głównym „złym”, ale przyznaje, że od mniej więcej połowy książki ten charakter z rozdziału na rozdział irytował mnie coraz bardziej. Choć rozumiem zamysł autorki to po prostu czasem wydawał mi się wręcz infantylny, wyjęty żywcem z pierwszym filmów Marvela, gdy ten nie potrafił jeszcze w ogóle budować takich postaci. Niemniej, na całe szczęście nie do końca tu o niego chodzi, a koniec końców wszystko splata się tak, że ta postać jest faktycznie bardzo istotna dla całości.
Wspomnieć muszę też o zakończeniu. Skłamałabym, mówiąc, że nie domyśliłam się go w trakcie. Nie zmienia to faktu, że całość kończy się olbrzymim „cliffhangerem”, dlatego jeśli nie lubicie przerywać książki w takich momentach lepiej zrobicie, jeśli poczekacie na kolejne tomy serii.
„Marzyciel” naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył. Po czymś, co jednak jest często określane mianem powieści młodzieżowej, nie spodziewałam się wiele, a dostałam naprawdę dobrą historię, która jakością przewyższa naprawdę wiele książek fantasy. Poza tym dzięki swojej baśniowości być może trafi do tych, którzy nie lubią tych mocnych, bardzo konkretnych światów, rodem z „Władcy pierścieni” i może okazać się świetnym startem z fantastyką samą w sobie. Nie pozostaje mi nic innego, jak ją po prostu polecić: to kawałek bardzo przyjemniej przygody, którą warto przeżyć na własnej skórze.


* * *

Bo czymże innym jest człowiek, jak nie kompletem złożonym z wycinków pamięci i skrawków doświadczeń, zestawem określonych komponentów, które można nieograniczenie układać w rozmaite wzory?
 Fragment „Marzyciela” Lani Taylor


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

środa, 18 kwietnia 2018

KONKURS! Wygraj „Rzeczowo o modzie męskiej”!


No i w końcu nadszedł ten czas… Czas na pierwszy w historii Drewnianego Mostu konkurs. Mam dla Was egzemplarz jednej z książek, o której ostatni pisałam, czyli – jak widzicie powyżej – „Rzeczowo o modzie męskiej”. Moją opinię o niej znajdziecie TUTAJTo bardzo ładnie wydany poradnik, który świetnie nada się na prezent, także dziewczyny (bo wiem, że jest tu Was najwięcej), nie martwcie się, że to nie książka dla Was. Na pewno macie obok jakiegoś pana, czy to męża, chłopaka, tatę, czy dziadka, który chętnie z tej książki skorzysta. Jak wziąć udział w konkursie? Bardzo prosto! Już Wam podaje wszystkie informacje. Ale na początek mały regulamin.

Regulamin konkursu:
1.     Organizatorem konkursu jest autorka bloga.
2.     Sponsorem nagrody jest portal Czytam Pierwszy.
3.     Koszt wysyłki nagrody pokrywa organizator.
4. Nagrodą jest jeden egzemplarz książki „Rzeczowo o modzie męskiej” Michała Kędziory.
5.     Aby wziąć udział w konkursie należy posiadać adres korespondencyjny na terenie Polski.
6.     Konkurs odbywa się na zasadzie losowania.
7.     Aby zdobyć losy, należy wykonać zadania podane w dalszej części wpisu.
8.     Zgłoszenia przyjmowane są do 30 kwietnia 2018 roku.
9.     Wyniki zostaną ogłoszone do tygodnia po zakończeniu przyjmowania zgłoszeń. 
10.  Wyniki będą ogłoszone na blogu. Jednocześnie zwycięzca, jeśli poda w zgłoszeniu swój adres e-mail, zostanie przeze mnie prywatnie poinformowany. Zwycięzca ma trzy dni na zgłoszenie się do organizatora.
11.  Wysyłka nagrody będzie miała miejsce w ciągu dwóch tygodni od ogłoszenia wyników.
12.  Regulamin w razie potrzeby może ulec zmianie.


Jak zdobyć losy?
Po pierwsze: zgłosić się pod tym postem w komentarzu zgodnie z poniższym formularzem.  Podstawowe zgłoszenie to jeden los.
Aby zwiększyć swoją szansę na wygraną, możecie zdobyć większą ilość głosów:
– Poprzez zaobserwowanie mojego bloga.
– Poprzez obserwacje fanpage Drewnianego Mostu na Facebooku oraz obserwacje mniena Instagramie. W przypadku fanpage podajecie imię i pierwszą literę swojego nazwiska.
– Poprzez udostępnienie banneru konkursowego, który widzicie u góry (1 udostępnienie = 1 dodatkowy los). Pamiętajcie, aby post udostępniać publicznie!

Formularz zgłoszenia:
Zgłaszam się!
E-mail:
Bloga obserwuje jako:*
Fanpage obserwuje jako:*
Instagram obserwuje jako:*
Baner udostępniam:*
Pola oznaczone * nie są obowiązkowe.



Niech szczęście Wam sprzyja! Powodzenia!
Sponsorem nagrody jest portal Czytam Pierwszy
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl





poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Biały kruk: Przeciętny paranormal romance


Matka Piper zginęła. Jej ojciec wysyła więc zarówno ją, jak i jej młodszego brata do babci, mieszkającej na odciętej od świata wyspie, z którą dziewczyna nigdy nie miała kontaktu. Na miejscu Piper zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice i odkrywa, że jej życiu grozi niebezpieczeństwo… Tylko co wspólnego ma z tym nowo poznany i zabójczo przystojny chłopak, Zane?
  
Tytuł: Biały kruk
Tytuł serii: Raven
Numer tomu: 1
Autor: J. L. Weil
Tłumaczenie: Edyta Świerszczyńska
Liczba stron: 376
Gatunek: paranormal romance
Wydanie: Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2018
Ostatni raz po jakże popularne paranormal romance sięgnęłam we wrześniu 2017 roku. Minęło więc parę dobrych miesięcy, dlatego nadszedł najwyższy czas, aby sprawdzić kolejną pozycję z tego gatunku: bo choć za nim osobiście nieszczególnie przepadam to wciąż głęboko wierzę, że w końcu trafię na fantastyczny romans, który będę mogła z ręką na sercu polecić. Niestety, „Biały kruk” J. L. Weil zdecydowanie tym wyjątkowym wyjątkiem nie będzie.
Ta niebieska książka jest pierwszą książką fantastyczną, wydaną przez Wydawnictwo Kobiece, z którym wcześniej nie miałam do czynienia. Nic dziwnego: wydają głównie romanse, a to nie są książki dla mnie. Z resztą, „Biały kruk” też takową nie jest. To bardzo przeciętny paranormal romance, który być może nie jest książką wybitnie złą, ale jednocześnie taką, która ma w sobie wszystkie problemy typowe dla tego gatunku.
Nasza główna bohaterka, Piper, jest jednocześnie narratorką całej historii. Ma siedemnaście lat i początkowo kreowana jest przez autorkę jako osoba przywiązana do swojego brata oraz najlepszego przyjaciela. Jest dziewczyną, która niby się buntuje, nosząc glany i kochając czarny kolor, ale jednocześnie – ma serce we właściwym miejscu. Niestety, wszystko zmienia się, gdy poznaje Zane’a, czyli naszego adoratora. Wtedy nie tylko zupełnie olewa swojego przyjaciela, w którym w gruncie rzeczy była trochę zakochana, ale też pokazuje, jak wredny ma charakter.
Widzicie, z tyłu książki, w krótkiej notce o autorce, możecie przeczytać, że J. L. Weil często nadaje swoim bohaterkom niewyparzony język. Z tym, że ten krótki tekst nie wspomina o tym, że stworzona przez nią Piper jest po prostu bardzo niegrzeczna i bardzo często po prostu obraża ludzi. Nie potrafi nie wyzywać Zane’a od dupków w każdej możliwej chwili, nawet, jeśli ten jest dla niej miły, albo – co gorsza – ratuje ją z opresji. Poza tym nasza blondwłosa, nastoletnia piękność jest osobą bardzo niezdecydowaną i niedojrzałą, która potrafi myśleć tylko o tym, jak mogłaby przelecieć Zane’a (oczywiście, nie dosłownie, inaczej nie mogłoby to być young adult. Ale kontekst jest jasny).
Mam wrażenie, że autorka chciała tymi zabiegami sprawić, by Piper była pewną siebie, silną postacią. Niestety, nie wychodzi to za dobrze: i tak, i tak jest po prostu damą w opresji, którą ktoś musi cały czas ratować. Smuci mnie jedynie fakt, że niestety, młode dziewczyny pewnie po części się z nią utożsamią… a raczej nie jest to wzór dobry do naśladowania.
Dość już jednak o Piper! Chyba warto powiedzieć też o innych aspektach tej lektury. Przede wszystkim autorka nawet nie próbuje udawać, że tu chodzi o coś więcej, niż o romans: niegrzeczny Zane pojawia się prędko na karach książki i już z nich nie znika. Wprawdzie niby mamy tu cały wątek związany z fantastycznym światkiem, jednak prawda jest taka, że wystarczyłoby podmienić ten element na gangi, mafię lub cokolwiek innego i historia wcale by na tym nie straciła. Jeśli ktoś zna przynajmniej kilka paranormalnych romansów bez wątpienia nie będzie niczym zaskoczony w trakcie lektury „Białego kruka”.
Styl Weil jest – jak w takich książkach bywa – bardzo prosty. Przez to powieść wręcz się połyka: nie dość, że nie jest długa to jeszcze po prostu czuta się ją bardzo, bardzo szybko. Niestety, o ile to można uznać za zaletę, o tyle już fakt, że styl jest raczej infantylny już niekoniecznie. Niemniej, w tym przypadku mogę przymknąć na to oko: to w końcu powieść dla młodzieży, a im po prostu pozwala się na więcej tego typu wpadek.
Nie uważam, aby „Biały kruk” był absolutnie najgorszą książką w swoim gatunku. Absolutnie nie – czytałam gorsze. W nim wypada po prostu bardzo przeciętnie i podejrzewam, że osoby, które takie powieści czytają, raczej nie będą na nią szczególnie narzekać. Niestety, to lektura tylko dla takich osób. Nie jest to pozycja godna polecenia komukolwiek innemu. A szkoda, bo naprawdę marzy mi się romans paranormalny, który przy okazji byłby po prostu dobrą książką.



* * *

– Zane, przestań się na chwilę dąsać i oddaj damie swoją bluzę. Zimno jej.
Próbowałam protestować, ale już zdjął ją z polana i mi ją podał.
– Proszę – powiedział ten mroczny i grzesznie piękny półbóg.
Nie cierpiałam tego. Nie cierpiałam jego.
Kłamca, kłamca, kłamca, powtarzała moja podświadomość.
Fragment „Białego Kruka” J. L. Weil



Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Kobiece!
Książkę znajdziecie w księgarniach od 26 kwietnia 2018!
Nomida zaczarowane-szablony