środa, 29 listopada 2023

Mój książę: romantyczna fantazja o szlacheckiej Anglii

 

Daphne nie brakuje niczego: ma kochająca rodzinę, jest śliczna, bystra i z poczuciem humoru. Jednak jakimś cudem nikt nie chce się jej oświadczyć… Dlatego wchodzi z księciem Simonem w układ: będą udawać parę, tak aby wzbudzić zazdrość u innych kawalerów.

Mój książę
Julia Quinn
wyd. Zysk i s-ka, 2021
cykl Bridgertonowie, t. 1


Serialowi „Bridgertonowie” po premierze zrobili niezły szał i choć obejrzałam tylko kawałek pierwszego sezonu, rozumiem dlaczego: to lekka historia, która nie wymaga zbyt wiele myślenia w trakcie jej poznawania. Z pierwszym tomem cyklu Julii Quinn zatytułowanym „Mój książę”, na bazie którego powstała filmowa adaptacja, jest bardzo podobnie. To lektura, którą po prostu bardzo łatwo się przyswaja.

To na pewno nie jest powieść historyczna, która idealnie oddaje realia. Nie, to popkulturowo przerobiona Anglia z XVIII-wieku. Z tego powodu nie ma co tej powieści traktować poważnie. To jednak przede wszystkim pewna fantazja na temat życia w pięknym, bogatym i romantycznym świecie. Dzięki temu po prostu można w tę historię wsiąknąć i nie myśleć o niczym innym.

Styl autorki jest lekki, z całkiem przyjemną dawką humoru, co sprawia, że strony dosłownie same się odwracają. To naprawdę książka na jeden wieczór, do której można usiąść i skończyć ją w jednej chwili. Wydaje mi się, że adaptacja naprawdę dobrze oddała klimat, który Quinn kreuje na kartach swojej książki.

Przy tym nie jest to absolutnie nic więcej, niż prosta rozrywka, a sama mam z nią mały osobisty problem: nie lubię Daphnee. No po prostu nie dogadałybyśmy się. Niby inteligentna, niby bystra i walcząca o swoje, ale z drugiej strony w jej głowie jest cały czas tylko to, aby wyjść za mąż i mieć dzieci, a przy tym nie wywoływać skandali. Rozumiem kreację tej postaci, ale po prostu to nie jest moja bohaterka, co utrudniło mi immersję, która w przypadku tego typu książek wydaje mi się kluczowa.

Nie mogę też nie wspomnieć o kontrowersyjnej scenie łóżkowej, która w moim odczuciu po prostu nie pasuje wydźwiękiem do całej tej różowo-słodkiej historii. Gdyby autorka tworzyła nieco poważniejszą literaturę, gdyby bardziej skupiła się na problemie, to być może uznałabym, że ten element jest ciekawym, cóż, uzupełnieniem historii. W tym przypadku uważam, że scena była zbędna, a podobny konflikt można było stworzyć na wiele innych sposobów.

Jeśli ktoś szuka lekkiej, romantycznej rozrywki i nie zależy mu na adekwatności historycznej, to uważam, że jak najbardziej po powieść „Mój książę” sięgnąć można. Być może sama wezmę się i za kolejne tomy, bo ostatnio lubię mieć pod ręką bardzo lekką literaturę, którą mogę bezmyślnie pochłaniać po męczącym dniu. Ale jednak należy zawsze wziąć poprawkę na to, że to nie jest książka, która jest czymkolwiek więcej.


niedziela, 26 listopada 2023

Despite Your (im)perfections: ogarnijcie te angielskie tytuły...

 


Destiny i Alfi przyjaźnią się od dzieciństwa, ale ostatnio ich drogi się nieco rozeszły. Dziewczyna chce, aby chłopak ponownie wrócił na łono rodziny, ale ten nie chce się na to zgodzić. Los sprawia, że Alfi ma spędzić u niej wakacje. Destiny w tym czasie musi zrozumieć, co do niego czuje.


Despite Your (im)perfections
Marta Łabęcka
wyd. Edito, 2022
Cykl Flaw(less), t. 3


Ta książka to moja wtopa. Z racji popularności, chciałam poznać „Flaw(less)”, aby wiedzieć, o czym się mówi i oczywiście chciałam zacząć od tomu pierwszego. Nie wiedzieć czemu uznałam jednak, że pierwsza część to „Despite Your im(perfections)” i dopiero po lekturze całości zorientowałam się, że to jednak była trzecia. Ale co się stało to się nie odstanie, a nie wydaje mi się, aby tej książki nie dało się sensownie ocenić bez poprzednich części.

Głównie dlatego, że jest właściwie sequelem i zamkniętą historią. Co prawda bohaterowie z poprzednich tomów się pojawiają, jednak raczej jako tło. Autorka zaś wyjaśnia ich przeszłość na tyle, by czytelnik mógł zrozumieć, na czym mniej więcej polega ich relacja, jak wyglądała ich przeszłość etc., etc.

Ta powieść Marty Łabędzkiej to jak na razie chyba najlepsza powieść wyrosła na Wattpadzie, na jaką trafiłam. To jednak nie oznacza, że jest dobra, bo w moim odczuciu jest najzwyczajniej w świecie dość nudna. Tu się przede wszystkim nic nie dzieje. Destiny cały czas zastanawia się nad relacją z Alfim, godzi się z chłopakiem, droczy, kłóci i właściwie na tym polega ta powieść. 

Dostajemy jeszcze dodatkowo wątek choroby nowotworowej w bliskiej rodzinie, który jednak nie służy zwróceniu uwagi na problem, a jedynie dodawaniu odrobiny emocji nudnej i przewidywalnej jak flaki z olejem fabule. Przyznam jednak, że osobiście nie lubię tego typu zagrań: bohaterowie przypominają sobie o tym tylko wtedy, kiedy już nie mają o czym rozmawiać bądź kiedy akurat to jedyny sposób, by znaleźli się w jednym miejscu. Poza tym przeżywają beztroskie wakacje, kompletnie ignorując istnienie chorej osoby. 

Autorka ma styl poprawny, ale zdecydowanie toporny, co sprawia, że niektóre akapity brzmią dość nienaturalnie, a sceny pomiędzy bohaterami w moim odczuciu nie mają odrobiny chemii. Nie ma tu skupienia się na detalu, czy porządnie przeżywanych emocji. 

Przy tym wszystkim rozumiem jednak, czemu się komuś ta książka może podobać. To bardzo prosty, przewidywany romans, na dodatek z wakacyjnym klimatem i łatwym do zrozumienia językiem. A przecież jako ludzie lubimy stare, letnie piosenki, które słyszeliśmy już milion razy.

Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o angielskim tytule. Po co? Nie dość, że książkę napisała Polka, jest wydana w Polsce, to jeszcze wraz z polskim podtytułem całość robi się długa, trudna do zapamiętania i wymówienia. Wydawcy, ogarnijcie się. Nie jesteśmy w kraju anglosaskim. Zwłaszcza że to akurat powieść dla młodzieży. Jaki to przykład daje młodym ludziom? Że polski język jest gorszy, że źle brzmi, że jest niepotrzebny? 

Nie mam zamiaru czytać pierwszych dwóch tomów, choć podejrzewam, że mogą być nieco lepsze (zwykle tego typu sequele wypadają gorzej). To jednak nie jest mój vibe, a co się wynudziłam to moje. Cóż, przynajmniej do zasypiania ten tytuł mi się nieźle sprawdził.


czwartek, 23 listopada 2023

Siedmiu mężów Evelyn Hugo: piękny świat Hollywood?


Monique jest dziennikarką, ale nie odnosi zbyt dużych sukcesów. Pewnego dnia Evelyn Hugo, emerytowana już gwiazda filmowa, postanawia opowiedzieć jej historie swojego życia. Jakim cudem ta kobieta miała aż siedmiu mężów?

Siedmiu mężów Evelyn Hugo
Taylor Jenkins Reid
wyd. Czwarta strona, 2019


Gdyby nie popularność „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” autorstwa Taylor Jenkins Reid nigdy bym się za tę powieść nie zabrała. Jednak obiecałam sobie, że nadrobię trochę te najbardziej modne w ostatnim czasie książki, aby nie wypadać aż tak mocno z dyskusji i przyznaję, że pozytywnie się zaskoczyłam.

Przed lekturą umyślnie nie szukałam specjalnie informacji na temat tej książki i wytworzyłam sobie w głowie pewien jej obraz. Wydawało mi się, nie wiedzieć czemu, że to będzie historia, którą będzie się czytać jak klasykę literatury. Ale nie – to jest jak najbardziej dość rozrywkowa powieść, napisana raczej prosto i przystępnie. Aczkolwiek osobiście nie mam nic przeciwko: lekką rozrywkę, którą przy tym czyta się generalnie dobrze, zawsze chętnie przyjmę.

To powieść o konstrukcji niby-wywiadu, podobnego jak w „Wywiadzie z wampirem” Rice (którego nigdy nie skończyłam czytać). Monique przychodzi do Evelyn i gdy ta zaczyna opowiadać jej swoją historię, wskakujemy do jej świata sprzed lat. Czasem jednak wracamy do bohaterek, co pozwala nie tylko na zbudowanie i pokazanie relacji tych dwóch kobiet, ale również dzięki temu streszczona zostaje część historii, która nie musi być opowiedziana z detalami. Dzięki temu dostajemy pełny wgląd w sytuacje, ale jednocześnie przeskoki czasowe nie wybijają z rytmu historii i całość wypada dość naturalnie.

Historia Evelyn skupia się na jej życiu prywatnym, głównie na tematach okołorodzinnych. Nie jest wybitnie skomplikowana, ale na tyle ciekawa i opisana w na tyle emocjonujący sposób, że po prostu dobrze się ją śledzi. Jak już wspominałam, Taylor Jenkins Reid ma przy tym dość lekki styl, choć jednocześnie widzę w nim też sporą dawkę empatii i zrozumienia pewnych, nazwijmy to, życiowych niuansów, które często nawet w prozie umykają, dzięki czemu cała historia wydaje się być dość wiarygodna. I przyznaję, jestem w stanie uwierzyć, że jakaś gwiazda filmowa faktycznie mogłaby mieć podobną życiową historię, co Evelyn, a to już chyba autorki sukces.

W ogóle warto dodać, że sama Evelyn nie jest słodką, idealnie dobrą postacią. Wręcz przeciwnie: to osoba, która dla swojej sławy, a potem swoich bliskich jest gotowa zrobić naprawdę bardzo dużo. Ale to właśnie dodaje jej wspomnianej już wiarygodności. Czytelnik zaś przecież nie musi zgadzać się z jej wszystkimi życiowymi wyborami, ale jednocześnie wydaje mi się, że wiele z nich naprawdę jest dobrze uzasadnionych fabularnie.

Bez wątpienia moje pozytywne odczucia wynikają też z poczucia, że przeczytałam coś, co przynajmniej dla mnie jest dość świeże. Choć nie jest to najbardziej nowatorska opowieść, to jednak osobiście czytam głównie fantastykę i nie mogłabym wskazać wielu powieści, których akcja rozgrywa się w Hollywood. A przyznaję, że miło było się trochę przenieść w czasie, bo bez wątpienia przemysł filmowy w latach 50. czy 60. XX w. wyglądał inaczej, niż współcześnie i na pewno są to czasy, które po prostu rozbudzają wyobraźnię. 

„Siedmiu mężów Evelyn Hugo” na pewno nie trafi do mojego ścisłego kanonu ulubionych lektur, ale na pewno będzie wśród książek ciekawych i wartych uwagi.


poniedziałek, 20 listopada 2023

Elfy Londynu: najgorsza powieść przeczytana w 2023?


Londyn. Elfy i ludzie żyją razem. Dawniej toczyli wojny, lecz obecnie żyją w pokoju. Arianrhod infiltruje organizację terrorystyczną, chcąc sama dokonać zemsty.



Czytam sporo złych książek. Często narzekam nawet na te, które są po prostu przeciętne, co może sprawiać wrażenie, że ostro je krytykuje. Ale prawda jest taka, że mimo błędów, sporo z tych tytułów to kompetentnie napisane powieści, mające wstęp, rozwinięcie i zakończenie. „Elfy Londynu” nie można tak niestety nazwać. W moim odczuciu to co najwyżej amatorski twór powieściopodobny, który nie wiedzieć czemu został wydany przez profesjonalne wydawnictwo. Czyżby Marta Dziok-Kaczyńska (której przed przeczytaniem nie kojarzyłam) była AŻ TAK popularna, aby taka publikacja się po prostu opłacała? 

Elfy Londynu
Marta Dziok-Kaczyńska
wyd. Uroboros, 2023

To książka, w której przede wszystkim nie wiadomo, o co chodzi. Jest jakiś współczesny Londyn, w którym są elfy. Jak się tam znalazły? A kogo to obchodzi. Są rody i zasady dworskie wzięte prosto z jakiejś kostiumowej telenoweli, w których autorka momentami zdaje się rozpływać. Jednocześnie dostajemy jakieś wątki niby rasistowskie i niby terrorystyczne, wpada też romans. Ale naprawdę trudno się w ogóle połapać, o co tu w ogóle chodzi i jaki był na tę historię zamysł. Naprawdę bardzo dawno się z czymś takim nie spotkałam, a przecież tego typu lekkiego fantasy czytam sporo.

Autorka dodatkowo strzela sobie w stopę raz za razem, np. regularnie robiąc przeskoki czasowe. Dostajemy więc 100 lat temu, 98 lat temu, rok później, 5 lat później… a potem kawałek współczesności i znów przeskok o 50 lat do tyłu. Do tego dodajmy imiona, które trudno spamiętać, opisy rodów, które nic nie wnoszą, bardzo bezpłciowo rozpisane sceny erotyczne i dostajemy książkowy horror roku. Naprawdę jestem niemal pewna, że ta książka trafi do mojego TOP 10, jeśli nie TOP 5 najgorszych powieści przeczytanych w 2023 roku. A szkoda, bo chętnie poczytałabym trochę o magicznym Londynie. 

Zwykle gdy książka mi się nie podoba i tak widzę jakiś target, któremu mogłabym ją polecić. Ale nie w tym przypadku. Ta powieść w tej formie nigdy nie powinna opuścić szuflady autorki. Absolutnie nigdy. A już tym bardziej nie powinna ukazać się nakładem profesjonalnego wydawnictwa. Nie kupujcie, nie czytajcie – szkoda czasu i pieniędzy.


piątek, 17 listopada 2023

Onyks: teen drama na pełnej


W Katy coś się zmieniło, od kiedy Daemon ją uleczył. Dziewczyna nie jest jednak wciąż pewna jego uczuć i nie potrafi mu wybaczyć złego traktowania. Gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, wybiera się z nim na randkę, co wzbudza zazdrość Luksjanina. Powoli zaczyna się jednak okazywać, że prawdziwym wrogiem kosmitów nie są Arumianie, a Departament Obrony.

Onyks
Jennifer L. Armentrout
wyd. Filia, 2019
cykl Lux, t. 2


Pierwszy tom cyklu „Lux” wzbudził we mnie trochę nostalgii. Druga część, „Onyks”, była jednak dla mnie głównie męczącą teen dramą. Niestety, Jennifer L. Armentrout raczej nie ma predyspozycji, aby stać się moją ulubioną pisarką.

Mniej więcej do pierwszej połowy w tej historii dostajemy głównie nastoletnie problemy. Od czasu do czasu zapowiadane są problemy, które pojawią się w finale, ale akcja skupia się przede wszystkim na życiu miłosnym Katy. Wydawałoby się, że zakończenie pierwszej części jasno dało do zrozumienia, że bohaterowie będą pełnoprawną parą, ale nie. Protagonistka dalej nie jest pewna uczuć Daemona, mimo że ten regularnie mówi, że ją lubi. Pojawia się nam trójkąt, który nie ma zbyt wiele sensu, bo Katy do tego bohatera naprawdę nic nie czuje – to Daemon jest najprzystojniejszy i najlepszy, choć cały czas ją drażni. Protagonistka regularnie miewa zaś wewnętrzne rozkminy na temat tego, jak bardzo lubi/nielubi/kocha/nienawidzi brata swojej najlepszej przyjaciółki i kosmitę w jednym. Na Merlina, to było po prostu męczące.

Ach, Daemon ma traity toksycznego człowieka, który musu dużo kontrolować, ale zdarza mu się za to przepraszać. Ponadto sam o sobie mówi, że jest mądrzejszy, niż typowy 18-latek z powodu swojego kosmicznego pochodzenia, ale osobiście jakoś mu w to nie wierzę. 

W drugiej połowie książki dostajemy trochę więcej akcji i odrobinę plot twistów, przez co robi się łatwiejsza do strawienia. Poczułam odrobinę satysfakcji z wybranych przez autorkę rozwiązań, ale w dalszym ciągu właściwie wszystko, co się dzieje w tej części, jest bardzo łatwe do przewidzenia i było wręcz zapowiadane w pierwszej połowie. Sam motyw Departamentu Obrony moim zdaniem jest przedstawiony dość naiwnie i choć rozumiem, że jest to młodzieżówka, to jako dorosły czytelnik nie jestem w stanie w pełni w to uwierzyć. 

Jako moja książka „do poduszki” powieść Armentrout spełniła swoje zadanie: po chwili czytania naprawdę ją odkładałam, bo nie miałam szczególnej ochoty się w tę teen dramę dłużej bawić. I jeśli ktoś szuka tego typu lekkiej lektury, nie zwracając szczególnej uwagi na jej wady to cóż, proszę bardzo. Ale czy „Onyks” jest dobrą książką? No cóż, moim zdaniem nie bardzo.


wtorek, 14 listopada 2023

Obsydian: nostalgiczny powrót do paranormalnych romansów


Katy przeprowadza się z Florydy do niewielkiej miejscowości wraz ze swoją mamą. Szybko znajduje przyjaciółkę w mieszkającej naprzeciwko Dee. Jej przystojny brat, Daemon, nie zachowuje się jednak względem niej zbyt przyjaźnie. Nastolatka szybko zauważa, że rodzeństwo coś ukrywa.

Obsydian
Jennifer L. Armentrout
wyd. Filia, 2019
cykl Lux, t. 1


Nie sądziłam, że nowo przeczytana książka może wywołać u mnie tyle nostalgii, nawet mimo tego, że obiektywnie wcale nie jest szczególnie dobra. „Obsydian” Armentrout pojawił się za granicą w 2012, a w Polsce w 2014 roku, czyli już chwilę po mojej fazie na paranormalne romanse. Nie dotarł więc do mnie w odpowiednim czasie, ale to tak typowa powieść dla tej wcześniejszej fazy rozwoju romantasy, że naprawdę nie jestem w stanie mieć w stosunku do niej żadnych negatywnych emocji.

No właśnie, romantasy, bo choć w tej powieści występują kosmiczne istoty, to dla mnie w dalszym ciągu jest to fantasy. Co z tego, czy mamy wampira, czy kosmitę, skoro nikt i tak niczego nawet nie próbuje naukowo wyjaśniać? Bohaterzy równie dobrze mogliby przybyć z magicznej przeszłości Ziemi i to naprawdę niczego by fabule nie zmieniło. Oczywiście nowsze romantasy jest trochę inne, np. rozgrywa się zazwyczaj w odrębnych światach, ale te historie, tak czy siak, spełniają te same potrzeby młodej czytelniczki. 

Ta historia jest pod każdym względem tak sztampowa, jak tylko możliwe. Mamy zwykłą dziewczynkę, która nie uważa się za ładną. Przy okazji jest nudna, bo lubi czytać książki i robić grządki w ogrodzie. W jej okolicy jest zaś nieziemsko przystojny chłopak, co będzie przypominane w każdym możliwym momencie. No bo po co zakochać się w cechach charakteru, jak można pięć razy na stronę wspomnieć o pięknych ustach ciemnowłosego ciacha? Mamy do tego zakazaną miłość i bardzo prosty konflikt.

Mam jednak wrażenie, że Armentrout była trochę świadoma tego, co pisze i że momentami specjalnie wszystkie te głupiutkie cechy romansu eksponowała wręcz nadmiernie. Bohaterowie się nienawidzą, ale jednak czują do siebie pociąg? OK, będziemy o tym wspominać milion razy w trakcie każdego ich spotkania! Gość coś ukrywa? Oczywiście, że to też będzie podkreślane, tak żeby nikomu nie umknęło. Ktoś protagonistki nie lubi? No to będzie nie lubił jej aż do chęci mordu. Dosłownie.

Nie jest to jednak parodia (a szkoda, bo aż by się momentami prosiło) i w związku z tym muszę traktować tę powieść przynajmniej trochę poważnie. I gdy patrzę na „Obsydian” pod takim kątem, to naprawdę niewiele by trzeba było, aby tę książkę trochę jakościowo podciągnąć. Gdyby ograniczyć te wszystkie wspominki o pięknie bohaterów, skupić się bardziej na ich odczuciach i może troszkę subtelniej poprowadzić całą linię fabularną to wyszedłby z tego prosty, ale po prostu lepszy fantastyczny romans. A tak ta lektura bawiła mnie przez poczucie nostalgii oraz swoje głupotki, a nie dlatego, że jest po prostu dobrym/przyzwoitym romansem. 

Ponownie powtórzę, obiektywnie to nie jest dobra powieść. Dużo jej do tego tytułu brakuje. Ale ja też dobrej powieści się nie spodziewałam i nie tego przecież od tej książki chciałam. A nostalgiczne powroty do czasów nastoletnich bywają również miłe.


sobota, 11 listopada 2023

Dobry omen: niekompetentni aniołowie i demony vs żart Pratchetta i Gaimana


Crowley jest demonem odpowiedzialnym za sprawowanie opieki nad Antychrystem. Gdy chłopiec dorośnie, nastąpi koniec świata, a dobro i zło stoczą ostateczną walkę. Z tym że Crowley całkiem ceni sobie życie wśród ludzi i wcale nie chce opuszczać ziemskiego padołu. Dlatego ze swoim (nie)przyjacielem oraz aniołem piątej kategorii, Azirafalem, próbuje jakoś temu zaradzić.


Ta książka miała zadatek na powieść, przy której będę się wybornie bawić. Ale ostatecznie wypadła moim zdaniem przede wszystkim dość chaotycznie. „Doby omen” został napisany przez dwóch popularnych i cenionych pisarzy. Neil Gaiman i Terry Pratchett w jednym projekcie brzmi jak przepis na sukces. Aczkolwiek nawet żartobliwe, lekkie fantasy powinno mieć przecież odpowiedni rytm i strukturę.

Dobry omen
Terry Pratchett, Neil Gaiman
wyd. Prószyński i s-ka, 2019

„Dobry omen” ma swoje momenty. Niektóre akapity, czy nawet zdania potrafią być jednocześnie trafne i zabawne. Jednocześnie to żarty raczej eleganckie, całkiem inteligentne i puchate, w żadnym razie nie sprośne/obleśne. I to jest chyba największa siła tej książki.

Druga największa siła to duet Crowley’a oraz Azirafala. To postacie, które niby się nie lubią, ale tak naprawdę łączy je po prostu głęboka przyjaźń. Moim zdaniem jest pomiędzy nimi dobra chemia, a i demon, i anioł, dają się po prostu lubić. 

To w ogóle jedno z tych urban fantasy, w której i piekło, i niebo są po prostu niekompetentnymi organizacjami, które nie radzą sobie z podstawowymi zadaniami. Anioły nie tańczą, a diabły wciąż są mentalnie w średniowieczu, zaś to ludzie odpowiadają w największej mierze za dobro i zło tego świata. To w gruncie rzeczy typowy zabieg dla angel fantasy, ale w tym przypadku po prostu jest to wyciągnięte do granic absurdu. W końcu bądź co bądź to po prostu komedia. 

Z tym że w momencie, kiedy odchodzimy od głównych bohaterów, to ta historia naprawdę robi się po prostu chaotyczna. Skaczemy pomiędzy postaciami, scenkami, momentami w życiu i historii i choć to wszystko prowadzi do prostego zakończenia, to mnie konstrukcja tej powieści potrafiła po prostu męczyć. Oczywiście, trochę ją rozumiem: więcej postaci to więcej stereotypów do przerobienia i więcej żartów do opowiedzenia. Ale gdyby tak to wszystko trochę uporządkować to z „Dobrego omenu” mogłaby wyjść naprawdę znacznie lepsza powieść. Zwłaszcza że drugoplanowe postacie, tak czy siak, nie dorównują głównym protagonistom, dlatego osobiście po prostu wolałabym się trzymać właśnie ich.

Dobrze było się z tą historią zapoznać i na pewno same postacie są na tyle charakterystyczne, że zapadną mi w pamięć na dłużej. Ale przyznaję, po tym duecie liczyłam na coś więcej. Na historię o lepszym rytmie, która przy tym bardziej mnie zaskoczy fabularnie. Bo niestety, i historia wydaje się tutaj trochę klejona na ślinę, bez zwrotów akcji, których bym się nie spodziewała. Choć może po prostu przeczytałam już trochę za dużo podobnej fantastyki, by komediowa książka stworzona w latach 90. robiła na mnie efekt „wow”.

Aczkolwiek jeśli ktoś z Was szuka lekkiego urban/angel fantasy, które jest żartobliwe i lekkie, a nie zna jeszcze tej powieści Gaimana i Pratchetta to być może warto dać jej szansę.



środa, 8 listopada 2023

Matka Edenu: przygodowa fantastyka socjologiczna

 

Ludzkość rozpowszechniła się na Edenie, samotnej, ciemnej planecie, tworząc odrębne społeczności. Pewnego dnia młoda Gwiazdeczka Strumyk spotyka przystojnego mężczyznę zza drugiej strony Stawu i postanawia stać się jego domową, czyli żoną. Nie wie jeszcze, że jej ukochany jest synem naczelnika, co wkrótce uczyni ją Matką Edenu, kobietą noszącą pierścień Gali, matki wszystkich mieszkańców planety.

Matka Edenu
Chris Beckett
wyd. Mag, 2018
Cykl Ciemny Eden, t. 2



Kiedy kupowałam „Matkę Edenu” Chrisa Becketta wiedziałam, że jest tomem drugim i że prawdopodobnie nie będę kupować tomu pierwszego z bardzo prostego powodu: te książki zostały wydane w ramach Uczty Wyobraźni, ta nieczęsto ma dodruki, a nakład „Ciemnego Edenu”, czyli części pierwszej, już dawno nie jest dostępny. Co oznacza konieczność kupowania go po zawyżonych cenach, a na to ochoty nie miałam. Dowiedziałam się jednak, że tom drugi rozgrywa się kilkaset lat po wydarzeniach z tomu pierwszego, w związku z czym można tę historię czytać odrębnie… i cóż, tak właśnie zrobiłam. Trochę nie tak, jak powinnam, ale czasem bywa.

I mimo tego, że nie czytałam tej serii od początku to absolutnie nie żałuję tego, że po tę książkę sięgnęłam. „Matka Edenu” to fantastyka socjologiczna, która być może (jak niesie wieść recenzencka) jest gorsza od tomu pierwszego, ale uważam, że w dalszym ciągu jest solidną historią, którą warto poznać. 

Dla mnie to przykład książki, która łączy w sobie typowo przygodowe, rozrywkowe tropy z odrobiną czegoś więcej. Autor, który jest byłym brytyjskim pracownikiem społecznym, komentuje w swojej powieści funkcjonowanie społeczeństwa, analizując też rozwój całkiem ciekawego hipotetycznego przypadku odizolowanej społeczności, która nie pamięta już Ziemi i nie ma z nią kontaktu, ale przekazuje skrawki wiedzy z pokolenia na pokolenie. Nie jest to być może coś najbardziej nowatorskiego, poznałam już trochę tego typu historii, ale moim zdaniem Beckett wykonał swoją pracę jako pisarza całkiem zgrabnie. 

Moim zdaniem to po prostu solidnie napisana historia, z dobrym tempem i interesującym podejściem do tematu. Trochę boli mnie to, że jednak nie poznałam tomu pierwszego i raczej nie trafi on zbyt szybko w moje ręce (nie sądzę, by Mag posłuchał mnie, jeśli chodzi o dodruk…), ponieważ jednak czułam się momentami nieco zagubiona i na pewno przyswojenie historii przyszłoby mi łatwiej, gdybym czytała historię tak jak się to powinno robić, ale, tak czy siak, cieszę się, że w ogóle mogłam się z twórczością Becketta spotkać, bo to naprawdę było miłe spotkanie.

Co pewnie dla niektórych może być istotne: choć do science-fiction to jednak autor nie skupia się szczególnie na technologiach. To powieść, która ma momentami klimat fantasy, bo ludzie przybyli na Eden po prostu cofnęli się, jeśli chodzi o rozwój cywilizacji, więc można odnieść wrażenie, że wszystko rozgrywa się dawnych, a nie przyszyłych czasach.

Książek z Uczty Wyobraźni często się boję, przez wzgląd na liczbę absurdy, które często się w nich pojawiają. Na szczęście dla mnie „Matka Edenu” okazała się dość klasycznym science-fiction, które robi to, czego od tej literatury oczekuje: łączy rozrywkę ze wcale nie głupim komentarzem co do naszej rzeczywistości i hipotetycznych zdarzeń, które mogą się nam kiedyś przytrafić. Także jeśli ktoś właśnie tego szuka, myślę, że warto dać jej szansę, nawet bez znajomości trudno dostępnego obecnie tomu pierwszego.


niedziela, 5 listopada 2023

Cień i kość: wstęp do kariery Bardugo

 

Gdy Alina Starkov wybiera się na przeprawę przez Fałdę, niemal traci życie. Pod wpływem emocji uwalnia się jednak jej moc. Okazuje się, że dziewczyna jest nie tylko Griszą, ale również jedyną w swoim rodzaju przywoływaczką światła, która może zniszczyć rozdzielający kontynent mrok. W ten sposób trafia pod pieczę jednego z najpotężniejszych ludzi w kraju, tajemniczego Zmrocza.

Cień i kość
Leigh Bardugo
wyd. Mag, 2019
cykl Grisza, t. 1



„Cień i kość” to debiut Leigh Bardugo, o którym słyszałam dość mieszane opinie: miał być zdecydowanie słabszy od czytanej już przeze mnie „Szóstki wron”. Jeszcze kilka lat temu w ogóle nie miałam tej powieści w planach, ale że nowsza dylogia autorki była naprawdę sympatyczna, uznałam, że co mi tam, spróbuje i z tą. Po lekturze przyznaję – „Cień i kość” jest książką słabszą, niż historia o Wronach. Ale bawiłam się na niej lepiej, niż przypuszczałam.

Być może jest to trochę wynik znajomości uniwersum. Oglądałam pierwszy sezon serialu na podstawie książki i choć zmienia on pewne detale, to niektóre sceny są wzięte niemal 1:1 z powieści. Wiem, o co chodzi w tym świecie, znam jego ogólne zasady, a spoilerów o całym cyklu już się nasłuchałam i naczytałam, więc właściwie nie miało mnie co tu zaskoczyć. Ale mam wrażenie, że gdybym nie znała tego świata, to mogłabym czuć większy niedosyt po lekturze. To naprawdę krótka i prosta fabularnie książka, w której nie ma zbyt wiele czasu czy miejsca na ekspozycje, dlatego wydaje mi się, że mogłabym narzekać na niedostateczne światotworzenie. A tak to była dla mnie po prostu całkiem sympatyczna powtórka z rozrywki. Czytanie jej było dla mnie po prostu jak odtworzenie oryginału jakiejś piosenki po tym, jak człowiek nauczył się na pamięć kilku różnych coverów.

Znając już „Szóstkę wron”, wiem mniej więcej, w którą stronę literacko rozwinęła się Bardugo i jak najbardziej widzę w  „Cieniu i kości” kierunek, w którym już wtedy zmierzała. Mianowicie, moim zdaniem ta druga dylogia stoi przede wszystkim relacjami postaci, ich rozmowami i tym, jak nawzajem się ścierają pomiędzy sobą. W tej historii nie jest to zrobione aż tak dobrze, to jeszcze nie jest do końca to, ale tak czy siak, to poziom dialogów i budowania relacji między postaciami wyższy, niż u wielu debiutujących autorów. 

Zresztą, sam styl autorki też jest naprawdę przyjemny. Prosty w przyswojeniu, ale nie infantylny. Bardugo całkiem sprawnie operuje słowem. Aż szkoda, że ta powieść jest tak krótka. Wydaje mi się, że gdyby została nieco bardziej rozwinięta to po prostu zgubiłaby nieco sztampy i nabrała więcej charakteru. Z drugiej strony być może to właśnie tak niewielka objętość pozwoliła autorce zadebiutować: tego typu powieść po prostu mniej kosztuje wydawcę. 

Czytając i słuchając różnych opinii na temat Griszów nie mogłam nie natrafić na uwielbienia w stosunku do Zmrocza. I po lekturze tej książki mam dwie myśli z nim związane. Po pierwsze, osobiście dalej nie kupuje tego uwielbienia, nawet mimo sympatii do Bena Barensa. Wiem, w którą stronę zmierza ta relacja dalej, znam mniej więcej motywacje postaci, ale wydaje mi się, że byłby lepszym bohaterem, gdyby był bardziej szary moralnie. Niestety, to po prostu dość toksyczny złoczyńca, a ja takich uwielbiać nie umiem. Po drugie, choć jestem za tłumaczeniem imion, to w dalszym ciągu uważam, że słowo Zmrocz brzmi głupio. Nie dało się tego trochę lepiej przetłumaczyć? 

W tej książce naprawdę nie ma nic więcej. Będę ją pamiętać bardziej przez serial (i dylogię o Wronach) oraz fabułę prostą jak budowę cepa, która jest powtórzonym po raz milionowy schematem, niż przez szczególnie ładny styl autorki, unikatowy świat czy cokolwiek takiego. Oczywiście występujące tu nawiązanie do cesarskiej Rosji jest czymś dość odświeżającym w raczej młodzieżowym fantasy, ale raczej nie na tyle, by to wzbudziło we mnie większe emocje. Ale cóż, przeczytałam i jako lekka lektura po pracy mi się sprawdziła. I jeśli ktoś tego właśnie szuka to właściwie czemu by po nią nie sięgnąć?


czwartek, 2 listopada 2023

Pajęczyna utkana z ciemności: poznaje klasycznego bohatera fantasy

 


O tym, jak silny i potężny jest Kane krążą legendy. Mężczyzna jednak trzyma się na uboczu. Pewnego dnia spotyka się z nim wysłannik Efrel, kobiety, która pragnie wszcząć bunt i potrzebuje pomocy wojownika i dowódcy.

Pajęczyna utkana z ciemności
Karl Wagner
wyd. Amber, 1991
cykl Kane, t. 1



Mam poczucie, że Kane jako bohater jest już dzisiaj trochę zapomniany, przynajmniej w Polsce. Pamiętają o nim starzy wyjadacze oraz osoby, które faktycznie w fantastyce siedzą i grzebią, zaś „niedzielny czytelnik” często nie miał z nim wcale styczności. A jednak ta powstała w okolicach lat 70. XX wieku postać jest ważną częścią historii światowego fantasy. Mi w końcu udało się zabrać za pierwszy tom cyklu o tym bohaterze, który napisał Karl Edward Wagner, czyli za „Pajęczynę utkaną z ciemności”.

To naprawdę króciutka historia: w moim wydaniu nie ma nawet dwustu stron. Swoim klimatem i schematami bardzo przypomina opowieści o Conanie Barbarzyńcy, jest jednak od nich mroczniejsza. Kane, tak samo jak bohater stworzony przez Howarda, żyje w przeszłych i zapomnianych czasach ludzkości, większość konfliktów załatwia siłą i po prostu przeżywa przygodowe przygody, te z tych najbardziej sztampowych dla historii fantasy (a przynajmniej taka była ta, z którą zapoznałam się w tej powieści).

Oczywiście istnieją różnice pomiędzy bohaterem Howarda i Wagnera. Przede wszystkim Kane, choć chwilami zachowuje się jak barbarzyńca, ma przebłyski geniuszu. Ponadto, jak już wspominałam, to mroczniejsza historia, ale z tych przerysowanych, mrocznych opowieści. Zło w tej historii zawsze jest bardzo złe i brzydkie, wszystko jest ciemne i ponure, a Kane wzbudza postrach samym spojrzeniem.

Przyznam, że początkowo cały ten klimat całkiem mnie kupił. Styl Wagnera, tak jak i Howarda zresztą, jest momentami naprawdę bardzo ładny. Gorzej zaczęło się jednak robić dalej. „Pajęczyna utkana z ciemności” dość mocno skupia się jednak na militarnych starciach, a te mnie raczej nie interesują. Ponadto bohaterowie z tej książki raczej deklamują słowa, niż ze sobą rozmawiają i trudno tu o jakieś naprawdę żywe, wciągające relacje, przez co z czasem zaczęłam się w trakcie lektury nudzić. Niemniej, wiem, że to stricte moje subiektywne odczucia i wiem, że są osoby, które dokładnie tego szukają.

To, że się w trakcie lektury trochę nudziłam, nie oznacza jednak, że nie ma tu elementów, które nie sprawiłyby mi trochę radości. To sztampowa i przerysowana książka, ale ten kicz momentami po prostu mnie bawił. [SPOILERY] Mamy tu na przykład złą i potężną, magiczną kobietę (bo kto inny może być złolem w takim fantasy?), która jest przy okazji obrzydliwie brzydka. Mam też tą jedną, piękną kobietę, która jest pozytywną postacią, głównie właśnie przez swoją urodę. Owa bohaterka ma klika niezbyt rozbudowanych scen erotycznych (raczej dość ogólnikowo rozpisanych), choć narracja nazywa ją raz czy dwa nastolatką. I OCZYWIŚCIE, że zła Efrel musi w którymś momencie próbować przejąć jej ciało, aby sama wyglądać pięknie. [KONIEC SPOILERA]

Tego typu historie są zawsze warte poznania. Choćby po to, by wiedzieć, co i jak pisało się dawniej w gatunku. Szczególnie że „Pajęczyna utkana z ciemności” nie jest wcale historią długą, czy trudną. Podobnie jak w przypadku historii o Conanie, raczej jednak nie będę na siłę szukać kolejnych tomów cyklu. Może przeczytam kiedyś dalej, może nie, ale przynajmniej przekonałam się na własnej skórze, z czym się historie o tym bohaterze wiążą.

Mała uwaga na koniec: ta historia jest zamkniętą całością. Nie trzeba więc sięgać po kolejne tomy, by poznać zakończenie.



Nomida zaczarowane-szablony