wtorek, 27 lutego 2018

Wonder Woman (2017): Superbohaterskie kino z dobrą bohaterką



U zarania dziejów bogowie stworzyli ludzi. Gdy  jeden z nich, Ares, zbuntował się i zaczął planować wymordowanie ich, rozpętała sie wojna. Bogowie zostali pokonani: w trakcie swojego ostatniego tchnienia, Zeus stworzył Amazonki, mające chronić ludzkość przed zagładą. Wśród nich jest Diana (Gal Gadot): młoda i odważna kobieta, która wyrusza odnaleźć Aresa, wierząc, ze to on odpowiada za wybuch I Wojny Światowej.


Jak już kiedyś pisałam na blogu (dokładniej TUTAJ) filmy o superbohaterach oglądam raczej z doskoku. Nie inaczej było z „Wonder Woman”. Przed seansem słyszałam, ze to pierwszy film z uniwersum DC, który w miarę wyszedł. Obecnie mogę to potwierdzić: jako coś, co ma nam po prostu dostarczyć rozrywki naprawdę nieźle się sprawdza.
To ten typ filmu, w którym nie chce na silę szukać błędów produkcyjnych i logicznych: komiksowym dziełom jestem w stanie sporo wybaczyć i choć podejrzewam, ze tego znalazłoby się tu sporo, wybaczcie, nie będę robiła takiej analizy. Zwłaszcza, ze nic nie rzuciło mi sie w oczy na tyle, by zepsuć mi przyjemność płynąca z seansu.
„Wonder Woman” (2017)
reż. Patty Jenkins
akcja, fantastyka
Przed obejrzeniem „Wonder Woman” słyszałam wiele opinii odnośnie wszechobecnego slow motion i najpierw chciałabym się z tym rozprawić. Nagłe spowolnienia pojawiają się właściwie w trakcie każdej walki (których w filmie nie brakuje), co wrażliwszych widzów może zaboleć, ale jeśli ogląda się to przy okazji, może nawet trochę „w tle” to choć wygląda to nieco kiczowato, to nie psuje samej struktury opowieści i nie przeszkadza w odbiorze.
Poza tym... to po prostu typowy, zwykły film superbohaterski z uroczą główną postacią. Bo tak, Diana to kochana bohaterka, która zachowuje się jak dziecko, powoli odkrywające świat. Poznaje go i stopniowo zaczyna rozumieć, jak działa, ale to wcale nie przeszkadza jej się obrazić i tupnąć nóżka, gdy coś nie idzie po jej myśli.
Drugi główny bohater, Steve Trevor (Chris Pine), nieźle z Dianą współgra: jest sympatyczny i po prostu miło się na niego patrzy. David Thewlis w roli sir Patrica Morgana także wypada dobrze, a  dr Maru (Robin Wright) to po prostu negatywna postać, która faktycznie ciekawi.
Amazonki, których w pierwszym akcie nie brakuje, to piękne, wojownicze kobiety; może nieco przerysowane, ale hej, taki jest urok tego typu kina. Poza tym obserwując „ich” świat czułam się chwilami, jak w greckiej wersji Władcy Pierścieni, zwłaszcza w przypadku szerokich kadrów.
Obawiałam się, ze nie będę w stanie znieść bohaterki w obcisłym kostiumie, biegającej po froncie I Wojny Światowej. Na cale szczęście mamy aż jedną taką scenę, która wyglądała na swój sposób „epicko”.

Nie zakochałam się w tym filmie, ale miło spędziłam przy nim czas, tak po prostu. Raczej prędko do niego nie wrócę, jeśli w ogóle, ale jeśli zastanawiacie się, czy w ogóle jest po co go oglądać to myślę, ze musicie przekonać się sami i go po prostu włączyć.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Pogadajmy o książkach VII: W Amerykańskich klimatach


Hej! Lubicie USA? Interesują Was książki związane właśnie z tym krajem? Jeśli tak, zapraszam dziś o 20:00 do Radia MORS – powiemy sobie tam właśnie o literaturze amerykańskiej. Będziecie mogli też usłyszeć wywiad z tłumaczem Boba Dylana. Nie pasuje Wam godzina? Jutro o 14:00 odbędzie się powtórka, a większość poprzednich audycji znajdziecie TUTAJ :D
Poza tym chcę Was zaprosić po raz kolejny na mój Instagram (do którego link jest trochę ukryty – na stałe możecie go znaleźć w jednej z zakładek po prawej). Niedawno wybiło na nim 1 000 obserwatorów za co serdecznie wszystkim dziękuję. Znajdziecie na nim moje pierwsze wrażenia po lekturze oraz informacje o tym, jakie książki do mnie niedawno dotarły.


W ogóle, ostatnio wręcz roi się tu od recenzji – swego czasu było ich jednak trochę mniej. Staram się to przełamywać, aczkolwiek moje działania pewnie zobaczycie dopiero za jakiś czas, bo jednak wpisy zaplanowane są na ten moment do końca maja i najzwyczajniej w świecie nie mam czasu, aby z nimi wszystkimi zrobić porządek. Możecie mi jednak dać znać, jakie tematy okołoksiążkowe, kulturalne i lifestylowe by Was interesowały? Postaram się zrealizować przynajmniej część Waszych propozycji.
Na dziś to wszystko, a jutro zapraszam do mojej opinii o „Wonder Woman”!

niedziela, 25 lutego 2018

Wyjście z cienia: Gdy kosmici próbują nas uszczęśliwić


Gdy atakowali nas obcy, inna cywilizacja przybyła, by nas uratować. Od tamtego czasu to oni rządzą Ziemią, dzieląc ją na kwadraty wydzielone przez długości i szerokości geograficzne oraz pilnując szczęścia całej ludzkości. Przynajmniej pozornie.

Janusz A. Zajdel tworzył książki krótkie, ale mocno trzymające się swojej tematyki. „Wyjście z cienia” nie jest wyjątkiem i raczej nie odbiega od jego typowej twórczości. Nie jest jednak książką wybitną, a prostą metaforą do ówcześnie panującego systemu.
Tytuł: Wyjście z cienia
Autor: Janusz A. Zajdel
Liczba stron: 196
Gatunek: antyutopia
Wydanie: Czytelnik, Warszawa 1983
Przy tak trudnej tematyce, zawsze u tego autora zadziwia mnie jedna rzecz: to, jak dobrze się go czyta. Choć „Wyjście z cienia” powstało w latach 80. w jego stylu po prostu nie widać upływu czasu. Jego twórczości naprawdę nie trzeba się bać, zwłaszcza, że to naprawdę nie są długie powieści: ta konkretna nie ma nawet dwustu stron.
Niestety, zabrakło mi w tej książce jednej, dość istotnej dla mnie rzeczy: ciekawej zagadki, dotyczącej tego, dlaczego ustrój na Ziemi jest taki, a nie inny. Tak naprawdę od razu widzimy, że system jest wyraźną aluzją do tego, co działo się w Polsce w PRLu i właściwie jesteśmy dość biernymi obserwatorami rzeczywistości, zainteresowanymi tym tylko do pewnego stopnia. Bo gdy nie ma nad czym się szczególnie zastanawiać, to i nasza uwaga przecież spada.
Nie uważam jednak, by to była książka zła, przeciwnie: po prostu jak na tego autora, wypada dość przeciętnie, a dziś takie motywy były wykorzystywane tak często, że nie budzą większych emocji. Zwłaszcza, że przez tak małą objętość nie jest to zbyt rozbudowana powieść pod względem fabularnym, czy pod względem rozwoju bohatera.
Co do bohaterów właśnie, to naszym głównym bohaterem jest Tim: chłopiec, który stopniowo odkrywa, że coś z tym jego światem jest nie tak i coś nie składa się w całość tak, jak powinno. To sympatyczny dzieciak, którego przyjemnie się obserwuje, bo po prostu ma serce w dobrym miejscu i raczej nie przeraża nadmierną głupotą, co często przy takich postaciach ma miejsce. Nie jest też kimś ważnym na tle całych wydarzeń, a raczej obserwatorem wszystkiego.
Muszę przyznać, że samo zakończenie nieco mnie zabolało. Jest tak nagłe, jakby autor uznał, że kończą mu się kartki w notesie i postanowił od razu napisać koniec. A szkoda, bo gdyby bardziej rozwinął wątki związane z bohaterami, mogłoby z tego wyjść po prostu coś ciekawszego. Ale cóż... Zajdel za swój cel stawiał chyba pokazanie społeczeństw, nie bohaterów, dlatego gdy dokonał swego, po prostu uznał, że to już koniec jego opowieści.
„Wyjście z cienia” jest książką, po którą można spokojnie sięgnąć, ale jednocześnie nie polecałabym jej na początek przygody z tym autorem. Moim zdaniem lepiej zacząć od zdecydowanie lepszej „Paradyzji”, która przecież porusza zbliżoną tematykę.

PS. Wydanie ze zdjęcia jest po prostu tym, które posiadam. Tak, istnieje nowsze :)

* * *

Dla naszych przodków wolność zawsze znaczyła tak wiele, że gotowi byli oddać życie w jej obronie, przeciwstawić się przeważającej sile przeciwnika... Jak to się dzieje, że wobec nielicznej stosunkowo garstki Proksów wszystkich opuściły nagle — ta odwaga i determinacja, to przywiązanie do wolności... Powiedzcie, jak to jest możliwe, że przez tyle lat pozwalamy ograniczać swobodę naszych poczynań, że oddaliśmy się pod kuratelę jakichś obcych istot — i wszystkim opadły nagle ręce... Każdy z osobna wie, że ten stan to ledwo zamaskowana niewola, okupacja... A wszyscy razem — poddają się temu... — To nie jest sprawa samych Proksów. Oni tylko umiejętnie wykorzystują pewne cechy niektórych ludzi. Sami osobiście nie maczają w tym łap. Posługują się ludźmi — powiedział Milt z goryczą.

Fragment „Wyjścia z cienia” Janusza A. Zajdla



piątek, 23 lutego 2018

Fantastyka i religia - nierozłączni przyjaciele

Pamiętacie serie o motywach? Ja jak najbardziej: zapoczątkowałam ja będąc chyba jeszcze w liceum, mając nadzieje, że pomoże Wam przy maturze, czy innych szkolnych „sprawach”. Ale szczerze mówiąc, trochę mnie to znudziło: typowo licealne, czy gimnazjalne sprawy nie są już mi aż tak bliskie, poza tym miałam wrażenie, ze seria nie spełnia swojej funkcji tak, jak powinna. Ale fajnie jest czasem zrobić zbiorczy wpis z książkami o jakiejś konkretnej tematyce. Dziś wiec bierzemy na tapet fantastykę, w której w miarę duża role odgrywa religia.
Nim jednak przejdziemy do samych przykładów, musimy sobie coś wyjaśnić. Fantastyka nie istnieje bez religii i jej temat bardzo, ale to bardzo lubi. Dlatego w tych właśnie książkach osobiście znajduje więcej przykładów dotyczących religii, niż w innych, „zwykłych” pozycjach. Czemu się tak dzieje? Po pierwsze, każda istniejąca cywilizacja, która znamy, wytworzyła jakiś kult. Dlatego, gdy twórca kreuje swój świat, MUSI o tym pamiętać, jeśli chce, by ten miał ręce i nogi. By czytelnik czuł, ze ten świat żyje i istnieje.  Po drugie, fantastyka kocha analizować i poruszać watki filozoficzne... a czymże jest religia, jeśli nie jakąś filozofią właśnie? :) Dlatego poniższe przykłady to tylko drobny ułamek pozycji, w których taki temat się pojawia.




„Dopóki nie zgasną gwiazdy”  Piotra Patykiewicza
To nie bez powodu pierwsza książka, która przyszła mi na myśl. W tym post-apokaliptycznym uniwersum OLBRZYMIĄ role w życiu ludzkości, której udało się dotrwać do tych niemal ostatnich dni istnienia naszego gatunku. To właśnie chrześcijaństwo sprawia, ze wciąż żyjemy; to wiara i religia spaja ludzkie losy, to ona buduje mity. Wokół niej obraca się każdy gest i każda myśl, trochę jak w średniowieczu. I choć nie uważam, by to była wybitna książka to watek religii jak najbardziej jest w niej dobrze zarysowany.

„Kroniki Diuny” Franka Herberta
Ta seria to bardzo ciekawy przykład kreacji świata przedstawionego. Akcja toczy się w odległej, ale bliżej nieokreślonej przyszłości. Ludzkość stoczyła wojny z maszynami, z trudem wygrywając. Komputery zostały zakazane, dlatego istotną wartością stała się praca nad samym sobą. Potrzeba wykreowała religię, w której najbardziej istotne jest dążenie do doskonałości. Przy okazji seria porusza też temat genezy mesjasza oraz władcy, który traktowany jest niczym Bóg.

„Hyperion” Dana Simmonsa
Joz sama oś tej historii „zalatuje” religią: to przecież pielgrzymi wędrują do tajemniczego Dzierzby, a ci od razu kojarzą się nam przecież z jakimś wyznaniem. W książce jednak wyraźnie widoczne są przede wszystkim trzy religie. Po pierwsze, właśnie ta związana z samym Dzierzbą. Po drugie, mamy bohatera, który jest księdzem, chrześcijaninem, dlatego ta tematyka oczywiście tez jest poruszana. No i w końcu mamy opowieść o uczonym Żydzie, który tez o religii wspomina.  Ostatecznie w „Hyperionie” nie brakuje wątków filozoficznych, także tych związanych z religia właśnie.

 „Ruda Sfora” Mai Lidii Kossakowskiej
Jak na książkę o mitologii przystało, w książce Kossakowskiej  bez problemu znajdziemy nawiązanie do religii. Tym razem do wierzeń ludów syberyjskich, które są w niej całkiem zgrabnie opisane. To wprawdzie jest powieść młodzieżowa i przygodowa, dlatego w niej wielkich filozofii trudno się dopatrywać, ale ostateczny wydźwięk powieści jest właściwie dość gorzki... i bardzo mocno dotyczący tego właśnie wątku.

„Cykl  Inkwizytorski” Jacka Piekary
Zdecydowanie nie mogłabym tego cyklu pominąć, pisząc o książkach związanych z religia. Choć Jacek Piekara nie będzie raczej naszym następnym polskim wieszczem narodowym, to sam pomyśl na świat z Cyklu Inkwizytorskiego jest po prostu niezwykle dobry. Bo co by było, gdybyśmy w historii zmienili jeden, mały szczególik i pozwolili Jezusowi zejść z krzyża, zabijając niewiernych? Niby „nic”... a jednak wszystko.



„Przenajświętsza Rzeczpospolita” Jacka Piekary
O „Cyklu Inkwizytorskim” Piekary wielu słyszało. „Przenajświętsza Rzeczpospolita” jest jednak mniej znana, a równie ciekawa. Przedstawia nam Polskę, w której wiara jest teoretycznie tą najważniejszą wartością, co doprowadza do stworzenia specyficznej, bardzo brutalej antyutopi. Wprawdzie nie jest to pozycja dla każdego – autor wręcz nadużywa niekoniecznie ładnego słownictwa – a sama nie nazwałabym jej pozycją nadzwyczaj poważną to wizja Piekary jest po prostu czymś ciekawym.




„Grimm City” Jakuba Ćwieka
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała tu o tym kryminale noir. Jakub Ćwiek w swojej serii z baśni zrobił religię i ożywił ją w tle historii, którą wykreował. Ten dość subtelny zabieg dodaje opowieści niezwykłą wręcz magię. Wprawdzie to raczej pozycja stosunkowo lekka, jak to na tegoż autora przystało, ale drobne rozważania na temat religii można w niej jak najbardziej wyczuć, jednocześnie dobrze bawiąc się w trakcie lektury.


„Mechaniczny” Iana Tregillisa

Czy mamy duszę? Czy ona w ogóle istnieje? Kto ma prawo ją posiadać? Nad tym zastanawia się Tregillis w swoich „Wojnach Alchemicznych”. Oczywiście, to przede wszystkim przygodowy steampunk, dlatego autor nie wpada w zbyt pretensjonalne tony, ale ta dość religijna tematyka jest tu jak najbardziej poruszana. Poza tym Francja jawi się w świecie przedstawionym jako ostoja chrześcijaństwa, przez co wartości z tego wynikające także poddawane są w drobne rozważania.

środa, 21 lutego 2018

Trup na plaży i inne sekrety rodzinne: Tytuł idealnym streszczeniem

Po ukończonych studiach Magda Garstka wraca do rodzinnej Ustki na wakacje, by zdecydować, co dalej chce robić ze swoim życiem. Podczas porannego spaceru po plaży znajduje pływającego przy brzegu trupa. Gdy policja stoi w martwym punkcie, Magda próbuje rozwiązać zagadkę na własną rękę.
  
Tytuł: Trup na plaży i inne sekrety rodzinne
Tytuł serii: Garstka z Ustki
Numer tomu: 1
Autor: Aneta Jadowska
Liczba stron: 300
Gatunek: kryminał
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Oto książka, której tytuł jest jej idealnym streszczeniem: „Trup na plaży i inne sekrety rodzinne” zdradza dosłownie wszystko, co czytelnik musi wiedzieć o najnowszej powieści Anety Jadowskiej przed  jej lekturą. Tym razem autorka odeszła od typowej dla siebie fantastyki, tworząc kryminał, który jednak nie jest zupełnie typowym przedstawicielem swojego gatunku. Jednocześnie to pierwsza książka Jadowskiej, która po prostu naprawdę przypadła mi do gustu, po nijakiej „Dziewczynie z Dzielnicy Cudów” i słabym „Akuszerze bogów”.
Klasyczny kryminał skupia się na rozwiązywaniu zagadki, nie mówiąc nam zbyt wiele na temat samego głównego bohatera. W przypadku „Trupa” ten wątek kryminalny czasem wręcz odchodzi do tła: Jadowska mocno skupia się na głównej bohaterce i jej relacjach z członkami rodziny, co sprawia, że całość zyskuje bardzo ciepłą, przyjemną otoczkę. Na dodatek Magda Garstka to bohaterka, z którą wiele młodych kobieta ma szansę się utożsamić: po ukończonej szkole ta nie ma pojęcia, co ma ze sobą zrobić, nie mając pomysłu na samą siebie. Jednocześnie jest sympatyczną osobą, dla której liczą się wartości rodzinne, co też raczej osobom w tym wieku nie jest obce.
Pierwszoosobowa narracja pozwala nam dość dobrze poznać Magdę Garstkę i zżyć się z nią, po prostu spędzając z nią wakacyjny czas. Razem z nią chodzimy do pracy, układamy krówki na łóżkach gości pensjonatu, rozmawiamy z jej bliskimi, czy organizujemy wieczór panieński: to wszystko dodaje lekturze naprawdę przyjemnego klimatu. Dzięki lekkiemu stylowi autorki przez te trzysta stron możemy naprawdę szybko przebrnąć.
Sam wątek kryminalny nie jest zły. Nie jest zbyt rozbudowany, ale jednocześnie jest po prostu adekwatny do małego, polskiego miasteczka. To nie jest „Motylek” Puzińskiej, w którym każdy ma coś za uszami: ludzie są raczej dobroduszni i trudno doszukiwać się brudów w każdym możliwym miejscu. Nie ma tu też wielkich pościgów i epickich morderstw, które też do takiej lokacji po prostu nie pasują. Wprawdzie Magda ma wiele szczęścia w trakcie rozwiązywania zagadki i jednak… te zbiegi okoliczności czasem są wręcz za duże, niemniej, nie przeszkadza to w czerpaniu radości z czytania, a o to przecież chodzi.
Choć „Trup na plaży i inne sekrety rodzinne” nie jest i nie będzie powieścią ponadczasową to na pewno jest bardzo przyjemną, lekką lekturą, która doskonale ukoi nerwy. To miła odskocznia od rzeczywistości, przy której po prostu robi się ciepło na duchu. Jak już wspominałam, zwłaszcza osoby młode, które właśnie muszą wybrać swoją życiową drogę, powinny się w niej dobrze odnaleźć: bo to w końcu o takiej postaci opowiada ta historia.

* * *

Mówią, że czytanie rozwija empatię. Nie wspominają, że zwiększa też ryzyko powstania skłonności do dziwnych skojarzeń, nabawienia się niewyparzonego języka i otrzymania etykietki dziwaka. Cóż, wciąż warto.

Fragment „Trupa na plaży i innych sekretów rodzinnych” Anety Jadowskiej


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

poniedziałek, 19 lutego 2018

Misery: Pisarz uprowadzony

Paul zasłynął z pisania romansów. W swojej poprzedniej książce zabił jednak swoją bohaterkę – Misery – mając zamiar zająć się poważną literaturą. Podczas podróży samochodem ma wypadek i zostaje uratowany przez swoją czytelniczkę, Annie, której zdecydowanie nie podoba się to, co Paul zrobił z jej ukochaną bohaterką. Prędko okazuje się, że kobieta nie jest zupełnie normalna i pisarz musi walczyć o przetrwanie.

Nie lubię horrorów Kinga. Nie straszą mnie i nudzą. Ale „Misery” właściwie horrorem nie jest: nie ma w sobie elementów fantastycznych. To przede wszystkim thiller. I wychodzi na to, że nie mam nic przeciwko Kingowi w takiej odsłonie.
Tytuł: Misery
Tytuł serii: Kolekcja Mistrza Grozy
Numer tomu: 1
Autor: Stephan King
Tłumaczenie: Robert P. Lipski
Liczba stron: 368
Gatunek: thiller
Wydanie: Prószynski i S-ka i inni, Warszawa 2017
Już drugi raz okazało sie, że ten autor nudzi mnie przede wszystkim w horrorze właśnie. Jego „Oczy smoka” naprawdę lubię. „Misery”, jak się okazuje, także. Nie jest to może powieść, która by mnie przeraziła (bo mnie wyjątkowo trudno przerazić książką), ale wciągnęła i wessała – na pewno.
Tu nie ma czasu na zbędne tło. King od razu wrzuca nas w sam środek wydarzeń: Paul od razu jest po wypadku, z Annie. Tego, w jakich okolicznościach do niej trafił dowiadujemy się w trakcie. Dzięki temu powieść jest bardzo dynamiczna, zwłaszcza na początku, gdy tak naprawdę nie wiemy, czego mamy się spodziewać.
Sytuacja, o której opowiada, jest raczej łatwa do wyobrażenia sobie: fan, który nie chce opuścić swojego idola, który porywa go, byleby tylko mieć go przy sobie to nie jest motyw, którego nie znamy, prawda? Ale jednocześnie King dodaje do tej powieści coś więcej. Po pierwsze, kreuje niezwykłą kobietę-psychopatkę, na którą po prostu cudownie się patrzy. Pomysły Annie, jej zachowanie, jej słowa, umiejętności, nawyki – to coś, co sprawia, że postać jest bardzo namacalna. Po drugie, daje nam pisarza, wykreowanego przez człowieka, który wiele o pisaniu wie. Dzięki temu w „Misery” nie brakuje informacji dotyczących tego, jak wygląda tworzenie powieści od podszewki... co po prostu jest interesujące.
„Misery” wciąga. Wciąga relacja Paula z Annie, wciągają opisy, wciąga cała sytuacja: to książka, którą czyta się błyskawicznie, bo po prostu nie chce się jej odłożyć. Nie jest może najbardziej oryginalna, czy nieprzewidywalna, ale ma w sobie coś, co sprawia, że czytanie jej to po prostu przyjemność.
Gdybym miała cały dzień na czytanie te prawie czterysta stron to byłaby dla mnie lektura na jedna dobę. Naprawdę: wsiąkłam w ten świat, nie chciałam jej odkładać. To dobra, choć niekoniecznie bardzo wymagająca powieść. Niestety... albo mnie po prostu bardzo trudno przestraszyć, albo King tego nie potrafi. Bo nie bałam się w ogóle. Zakończenie w miarę przewidziałam, a makabryczne sceny mnie „nie ruszały” mimo że powieść naprawdę sprawiła mi sporo przyjemności. Och, naprawdę marzy mi się książka, która w końcu wywoła u mnie takie emocje jak strach. Ale chyba niestety się tego nie doczekam....
„Misery” to thiller, a nie horror, z których słynie King.  Przy tym jest chyba najlepszą jego książką, jaką od niego przeczytałam (w sumie jest ich obecnie pięć). Naprawdę warto ją sobie sprawdzić: nie uważam wprawdzie, by była to najlepsza powieść, jaką znam, ale na pewno jest satysfakcjonującą lekturą, z bardzo dobra kreacją psychopaty.

* * *

Bo pisarze pamiętają wszystko [...]. Zwłaszcza bolesne przeżycia. Rozbierz pisarza do naga, wskaż palcem na jego blizny, a on zaserwuje ci opowiastkę o najdrobniejszej z tych blizn. O tych większych napisze sporych rozmiarów powieść. Nie wymiga się amnezją. Dobrze jest mieć odrobinę talentu, jeżeli chcesz być pisarzem, ale tak naprawdę to tym, czego potrzebujesz, jest zdolność przypominania sobie okoliczności, w jakich nabawiłeś się każdej z tych blizn.

Fragment „Misery” Stephena Kinga


sobota, 17 lutego 2018

Pył Ziemi: Chaos i absurd


Ziemia została zdewastowana przez ludzi. Siedemset lat temu ludzkość opuściła swoją planetę-matkę na olbrzymim statku, szukając nowego domu. Obecnie dwójka wysłanników, Rez i Lilo wracają do kolebki życia, by odkryć, co tak naprawdę stało się z Ziemią.

Tytuł: Pył Ziemi
Autor: Rafał Cichowski
Liczba stron: 320
Gatunek: science-fiction
Wydanie: SQN, Kraków 2017
Bardzo lubię poznawać nowych, polskich autorów: tłumaczenia nigdy nie oddają tego, co autor chciał przekazać, dlatego zawsze chętne odkrywam takich twórców, których mogę poznać w oryginale. Dlatego za „Pył Ziemi” Rafała Cichowskiego wzięłam się naprawdę chętnie, licząc po prostu na dobrą przygodę: nie miałam względem niego większych wymagań i oczekiwań.
I dobrze, bo prawdopodobnie srodze bym się na lekturze zawiodła. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy już po fakcie ją wspominam to... chaos. Chaos tak duży, że chwilami naprawdę ledwo się w lekturze odnajdywałam i który sprawiał, że po prostu nie miałam najmniejszej ochoty wracać do świata wykreowanego przez autora. Choć w tej lekturze dzieje się wiele to nagłe przeskoki i w czasie, i w akcji naprawdę nie są niczym przyjemnym.
Zwłaszcza, że Cichowski postawił na dość absurdalny świat, w którym wszystko może zmienić się w ciągu chwili. To, zmieszane z chaosem, daje naprawdę okropny efekt: czasami w lekturze tej powieści po prostu nie da się nie zgubić.
„Pył Ziemi” został napisany w narracji pierwszoosobowej, z perspektywy Reza. Samo to jest dla mnie raczej neutralne, ale wydaje mi się, że to przez to Cichowski mógł się w tym wszystkim zgubić: czasem łatwiej coś wyjaśnić, pisząc w trzeciej osobie, niż w pierwszej, a to zdecydowanie mogłoby się przy pisaniu tej książki przydać. Na dodatek sam styl w jakim powieść została napisana jest dla mnie bardzo... nijaki. Opisy są bardzo przeciętne,  dialogi często drętwe, a humor autora raczej do mnie nie trafia. Nie jest to wprawdzie najgorsza książka, jaką znam, bo przebrnięcie przez sam tekst nie jest trudne, ale... to też nie jest coś, czego szukam w polskiej literaturze.
Szczerze przyznam, że z samej historii kojarzę tylko urywki, a bohaterów traktuje raczej neutralnie: najzwyczajniej w świecie jeśli książka jest tak chaotyczna trudno mi skupiać się na nich. A szkoda, bo kosmiczne, męsko-damskie duety w lekkiej, rozrywkowej literaturze (jaką „Pył Ziemi” chyba chce być) potrafią wypadać naprawdę bardzo dobrze.
Mogłabym pisać tu jeszcze więcej, ale... po prostu nie chcę wymieniać kolejnych rzeczy, które w „Pyle Ziemi” mi się nie spodobały. Nie widzę sensu w pastwieniu się nad nią. Jedynie... naprawdę mi przykro, bo bardzo chciałam się przy tej książce dobrze bawić.

* * *

W skali wszechświata jesteśmy jak robale, które żyją jeden dzień tylko po to, by przedłużyć gatunek. Większość z nas jedynie konsumuje, wydala, płodzi i umiera. Absolutnie nic nie ma sensu. Nawet miłość jest tylko chemicznym procesem zaprojektowanym przez ewolucję żeby wrobić nas w rozmnażanie. Ale czasem… bardzo rzadko, pojawiają się przebłyski światła, gdy wszystko przestaje być ważne, gdy możesz po prostu zatracić się w tym bez reszty i wreszcie przestać się bać.

Fragment „Pyłu Ziemi” Rafała Cichowskiego



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

czwartek, 15 lutego 2018

Wszystko dla Billy'ego: Pierwsze zetknięcie z westernem!


Sippy wiódł niedawno szczęśliwe życie amerykańskiego dżentelmena. Gdy jednak jego żona oddała na makulaturę wszystkie powieści groszowe, które posiadał, wyemigrował na Dziki Zachód, gdzie poznał Billy’ego Kida, sławnego rewolwerowca, który prędko stał się jego bliskim przyjacielem.
Tytuł: Wszystko dla Billy’ego
Autor: Larry McMurtry
Tłumaczenie: Tadeusz Szafrański
Liczba stron: 288
Gatunek: western, powieść przygodowa
Wydanie: Wojciech Pogonowski, Warszawa 1993

Od dawna chciałam przeczytać „czysty” western, jednak do tej pory nie nadarzyła się taka okazja. Gdy więc ujrzałam okładkę tej nie najnowszej, bo wydanej w 1993 roku, książki, uznałam, że muszę ją do siebie przygarnąć. I choć nie było wybitnie, to nie żałuje spędzonego z nią czasu.
Treść książki opowiada teoretycznie o prawdziwej postaci, jednak trudno mi stwierdzić, ile w niej jest faktów, bo po prostu jego historią nigdy się nie interesowałam i osobiście historię traktuje po prostu jako typową fikcje.
„Wszystko dla Billy’ego” to powieść z narracją pierwszoosobową. Opowieść snuje nam Sippy: sympatyczny, już nie najmłodszy pan. Najpierw był fanem powieści groszowych, potem zaczął je czytać, by następnie sprawdzić na własnej skórze, na czym polega bycie na Dzikim Zachodzie. [SPOILER?] Tak naprawdę od pierwszych stron wiemy, jak mniej więcej skończy się życie Billy’ego Kida: Sippy nie ukrywa, że jego przyjaciel odszedł już z tego świata i że to, co czytamy, jest po prostu zbiorem jego wspomnień o nim. I właśnie mniej więcej taką formę ma ta powieść.[KONIEC SPOILERA]
Osobiście odebrałam ją właśnie w ten sposób: to zbiór historii z życia tej dwójki przyjaciół, który jako tako łączy się w całość, ale każda przygoda jest jednak oddzielona od siebie osobnym rozdziałem. Przez to czyta się to bardzo lekko, bo tak naprawdę nie mamy wewnątrz głębokich powiązań, czy bardzo rozbudowanej linii fabularnej. Całość próbuje być bardzo nostalgiczna, odwołując się do „typowego” Dzikiego Zachodu.
No i właśnie... to z jednej strony powieść, której nie mogę wiele zarzucić. Czyta się ją szybko,  do pewnego stopnia dostarcza rozrywki, a westernowego ducha a niej nie brakuje. Bohaterowie, włącznie z Billy’m, też raczej wzbudzają sympatię. Właściwie naszego głównego rewolwerowca i zabójce wcale nie postrzegałam jako takowego. Zabijał... przypadkiem. A gdy tego nie robił, był całkiem przyjemnym kompanem.
Z drugiej jednak strony, to nie jest lektura wybitna, która zapadła mi czymkolwiek w pamięci. Nie jest to też historia, w którą śmiem uwierzyć: sytuacja Sippy’ego, który wybrał się na Dziki Zachód po tym, jak żona oddała jego książki, wydaje mi się zbyt karykaturalna, bym mogła naprawdę szczerze wsiąknąć w tę powieść.
Jeśli odpowiada Wam przygodowa historia, umieszczona w westernowej konwencji, połączona ze sporą dawką nostalgii i wspominania zmarłego przyjaciela, po „Wszystko dla Billy’ego” możecie swobodnie sięgać. To książka, którą naprawdę nie najgorzej się czyta. Jak już jednak wspominałam, to nie jest      nic, po co koniecznie każdy musi się zabrać...  bo daleko tej pozycji do perełki, której warto wszędzie szukać.

* * *

– Jestem Ben Sippy – oznajmiłem, pomyślawszy, że nadszedł już czas, byśmy się sobie przedstawili. Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.
Billy nie podał mi swojej, tylko ponownie wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu. Oba przednie zęby wystawały mu do przodu i były poszczerbione.
– Cześć, panie Sippy, czy jest pan z Missisipi? – zapytał i wybuchnął śmiechem. W owych czasach Billy zawsze bawił się swymi powiedzeniami. Gdy się tak śmiał z powodu jakiegoś własnego kawału, trudno było go nie lubić – był wówczas radosny jak wygrywające dziecko.

Fragment „Wszystkiego dla Billy’ego” Larry’ego McMurtry

wtorek, 13 lutego 2018

Herosi. Sezon 2: Fajni bohaterowie - nudne wątki


Nowy Jork został uratowany: dzięki działaniom ludzi z niezwykłymi zdolnościami, do wybuchu bomby nie doszło i życie wydaje się płynąć swoim zwykłym, nudnym torem. Niestety, to tylko pozory: światu zagraża kolejna katastrofa, której nie tak łatwo będzie zapobiec.



„Herosi” to wręcz nadzwyczaj pozytywny i przyjemny serial, w którym widać niezwykłą radość bijącą z posiadania nadludzkich mocy. Sezon drugi jest zdecydowanie krótszy od pierwszego i zagadka, którą nam przedstawia, jest zdecydowanie mniej skomplikowana. Wypada też moim zdaniem słabiej od pierwszego sezonu, ale to w dalszym ciągu po prostu coś miłego do pooglądania.
Jak to w przypadku postaci o nadzwyczajnych umiejętnościach przystało,  Peter (Milo Ventimiglia) zostaje początkowo mocno odsunięty na drugi plan. Choć jego rola w całości historii jest znaczna to nie mamy go aż tak wiele, a już na pewno nie bierze początkowo udziału w głównym trzonie historii.
„Herosi”, sezon 2
ang. „Heroes”
serial science-fiction
Za to dość istotny okazuje się przeuroczy Hiro (Masi Oka), którego wątek potrafił mnie jednak dość mocno nużyć, przynajmniej dopóki nie okazało się, co z niego naprawdę wynikło. Nie zmienia to jednak faktu, że tego bohatera samego w sobie po prostu bardzo lubię.
Twórcy skupili się też mocno na wątku Clarie (Hayden Panettiere), czyli naszej nastoletniej cheerleaderki. On jednak kompletnie nie przypadł mi do gustu. Clarie to bardzo typowa, dość głupiutka nastolatka, która zawsze wie lepiej, niż wszyscy, przez to tylko wiecznie komplikuje sytuacje, wierząc, że wszystką wokół pomaga... Ech, nie było to nic nadzwyczaj przyjemnego.
Właściwie... na tym polega mój główny problem z drugim sezonem: nawet, jeśli przepadam za bohaterami i chciałam poznać ich dalsze losy to jednak wiele wątków wypadało średnio i często miałam wrażenie, że jakakolwiek logika po prostu zniknęła. Trudno mi sobie niektóre z wątków w pełni sensownie opowiedzieć, a jest ich tyle, że po prostu nie jestem w stanie wymienić każdego. Drugi sezon „Herosów” wypada po prostu dość chaotycznie i niezbyt istotnie, w porównaniu do pierwszego, co zdecydowanie nie jest jego zaletą.
Ale już taką na pewno jest brak podziału na tych zupełnie dobrych. To znaczy, mamy bohaterów, którzy są typowymi antagonistami i wiemy, że im kibicować zdecydowanie nie mamy. Ale w wykreowanym uniwersum istnieje też inna siła: organizacja, którą poznaliśmy w sezonie pierwszym. I tak jak wtedy, tak i teraz nie potrafiłam zakwalifikować jej jednogłośnie do żadnej ze stron konfliktu.

Drugi sezon „Herosów” polecam po prostu tym, którzy polubili postacie z części pierwszej i chcą poznać ich dalsze losy. Jeśli jednak nie lubicie, gdy kontynuacja odchodzi poziomem od poprzednika, zostawcie go w spokoju. Osobiście nie żałuje tego, że obejrzałam sezon drugi i zapewne obejrzę także trzeci, ale poza miłym seansem, który naprawdę potrafił mnie chwilami wciągnąć, nie jest to coś, co zrobiło na mnie nadzwyczaj duże wrażenie.

niedziela, 11 lutego 2018

Zaklinacz koni: Podobno o tragedii i koniach. Podobno


Zimowego poranka Grace wybiera się na konna przejażdżkę z przyjaciółką. Ta kończy się tragicznie: przypadkiem jeden z koni się poślizgnął i obydwie dziewczynki znalazły się pod kolami wielkiej ciężarówki. Tylko Grace i jej koń, Pielgrzym, pozostają przy życiu. Matka dziewczynki, Annie, postanawia odratować psychicznie i fizycznie okaleczone zwierze, szukając zaklinacza koni, mając nadzieje, ze pomagając jemu, uda się też pomoc jej córce, która w wypadku straciła nogę.

Czasem, przy posiłku, włączam telewizor. Jeśli jest to weekend, często trafiam na starszy film, lub serial. Obyczajowy, dość niskobudżetowy, którego target to albo przeciętna rodzina, albo zwykła, szara kobieta. Czyli – zdecydowanie nie ja. Ale w tle może sobie lecieć, prawda? I właściwie czymś takim okazał się dla mnie „Zaklinacz koni”, tyle, że jako książka, wymagał ode mnie więcej skupienia i czasu, a co za tym idzie, przyprawił mnie o trochę irytacji.
Sięgnęłam po książkę głownie przez te „konie” w tytule. Poza tym już dawno obiecałam sobie, że się z nią zapoznam i w końcu miałam na to chwilę. Moja irytacja powieścią zaczęła się bardzo szybko, na początku przez samo tłumaczenie.
Tytuł: Zaklinacz koni
Autor: Nicholas Evans
Tłumaczenie: Paweł Witkowski
Liczba stron: 352
Gatunek: powieść obyczajowa
Wydanie: Zysk i S-ka, Poznań 2008
Choć konno nie jeżdżę, co nieco wiem i o tych zwierzętach, i o jeździeckim słowniku. Wychodzę z założenia, ze osoba, która taka powieść tłumaczy także powinna. Ale, niestety, w tym przypadku nie odrobiła nawet podstawowej pracy domowej i nie zajrzała do słownika, by sprawdzić znaczenie na przykład takiego słowa jak „cugle”, które wcale nie są zamiennikiem „wodzy”. Poza tym nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, by z „toczka”, czy „kasku” zrobić „usztywnioną czapkę jeździecką”. Już pomijam takie drobnostki, jak próba przetłumaczenia na polski amerykańskiego nazewnictwa maści koni, które w tamtych latach po prostu nie miały dobrych odpowiedników w naszym języku (i część z nich nadal nie ma). To niby szczegóły, które osobie niezaznajomionej z końmi nie będą przeszkadzać, ale mnie po prostu niemiłosiernie wyprowadzały z równowagi.
Gdy przywykłam do myśli, ze to jednak nie będzie najlepiej przetłumaczona książka na świecie, miałam nadzieje, ze chociaż pod względem fabularnym w jakiś sposób mnie zaskoczy. Wprawdzie oceniając po sposobie narracji autora, widziałam, ze to raczej obyczajówka, z końmi w tle, a nie na odwrót, jednak przecież dalej taka powieść możne nas czymś zaskoczyć. Niestety, jeśli zaskakiwała to raczej irytując jeszcze bardziej.
Teoretycznie naszym głównym tematem jest wychodzenie z traumy dziewczynki i jej konia, a także jej rodziny. Niestety, w tej książce ten temat często schodzi na drugi plan, na przykład przez... rozbudowane opisy przeszłości każdego z bohaterów.
Narracja w „Zaklinaczu koni” jest trzecioosobowa, a jej perspektywa jest dość chaotycznie zmieniana, co jest bolesne zwłaszcza przy pierwszych chwilach czytania. Czemu? Bo Evans streszcza nam życiorys  każdej z postaci, teoretycznie pozwalając nam je poznać, a w praktyce przynajmniej mnie cholernie nudząc. Z jednej strony rozumiem ten zabieg, ale z drugiej w ten sposób autor odebrał nam możliwość stopniowego poznawania bohaterów i odkrywania ich „tajemnic”. Chociaż, zupełnie szczerze mówiąc, tu takowych nie ma i to, czy znamy tak dokładnie przeszłość bohaterów, czy nie, nie ma najmniejszego wpływu na fabule.
Poza tym do opowieści musiał się oczywiście wkraść kompletnie niepotrzebny romans, przez który, zamiast skupiać się na Grace, obserwujemy, jak para gołąbków wybiera się na jeździeckie wycieczki i zastanawia się, czy bycie razem na pewno jest w porządku, czy może jednak nie, bo przecież mamy już własne życia, które są w miarę poukładane.
Nie rozumiem też ilości w miarę dokładnie opisanych scen erotycznych, które tu występują. Wiem, ze to nie jest powieść dla młodzieży, ale naprawdę można było je zdecydowanie ograniczyć...  Bo teoretycznie to nie romans jest tu wątkiem przewodnim.
Teoretycznie dużą zaleta tej powieści powinno być budowanie relacji zaklinacza, czyli Toma, z bardzo problematycznym koniem. Pielgrzym i praca z nim jednak naprawdę szybko stają się tylko tłem wydarzeń. Szczerze mówiąc, więcej klimatu tej sielskiej, amerykańskiej wsi, żyjącej w zgodzie z naturą, wyczulam w „Prawie Mojżesza” Harmon, a nie w „Zaklinaczu koni”, a już same tytuły sugerują, ze powinno być na odwrót.
Dla mnie to po prostu bardzo zwyczajnie napisana powieść obyczajowa, w której nie rusza mnie ani styl – bardzo przeciętny, prosty i dość bezbarwny – ani sama historia. Zwłaszcza, ze samo zakończenie wydawało mi się nad wyraz wymuszone, tak, jakby autor chciał po prostu dowalić jakąś „bombą” na koniec, mimo ze nic mądrego właściwie nie wniosła. Chociaż z drugiej strony, Evans tak pociągnął linie fabularna, ze tego się po prostu chyba nie dało sensownie, w jednym miejscu, zakończyć...

Jesli jesteście delikatnymi kobietami, które lubią zwykle obyczajówki i dla których to wystarcza, naprawdę wierze, ze się w tej pozycji odnajdziecie. Bo to książka napisana właśnie dla Was. Ale... ja mówię jej „nie” i szukam dalej mojej doskonalej pozycji z końmi na pierwszym planie.

* * *

Kiedy pracowałem dorywczo, nie mogłem się po prostu doczekać, by wieczorem wrócić do tego, co czytałem. Książki posiadały jakiś magiczny urok. Ale ci nauczyciele tutaj, z całą ich gadaniną, cóż... Wydaje mi się, że jeśli zbyt dużo mówi się o tych sprawach, urok znika i szybko pozostaje tylko gadanina. Niektóre rzeczy po prostu... są.


Fragment „Zaklinacza koni” Nicholasa Evansa
Nomida zaczarowane-szablony