sobota, 30 listopada 2019

Czart: Przeszłość i przyszłość spinają się w jedno




Terroryści przejmują zamek w Lublinie. Maks Keller ma znaleźć zleceniodawcę i powód ataku. Początkowo nie przypuszcza, że cała sprawa sięga czasów II Wojny Światowej.

Tytuł: Czart
Autor: Robert Killen
Liczba stron: 416
Gatunek: sensacja
Wydanie: Oficyna 4em, Warszawa 2019
Oficyna 4em do tej pory zapewniła mi raczej mieszanej jakości lektury. „Urzędnik” Michorzewskiego był absolutnie nudną i nieciekawą komedią kryminalną, a „Strefy cyberwojny” w całkiem sensowny sposób analizowały działanie sieci. Po dłuższym czasie wróciłam do wydawanych przez nich książek, tym razem sięgając po „Czarta” Roberta Killena. To druga powieść tego autora i pierwsza, z którą się spotykam. Poprzednia została wydana przez Belladonę, której literatury zupełnie nie znam, ale też nie kojarzy mi się szczególnie dobrze. W każdym razie do samej powieści starałam się podejść jak najbardziej neutralnie: nie jest to wprawdzie typ książki, po który sięgam na co dzień, ale też nie odstaje jakoś szczególnie. Miałam po prostu nadzieję na przynajmniej przyzwoite oderwanie się od regularnie czytanej przeze mnie fantastyki.
Przyznaję, że nie zaczęło się źle. Od razu zauważyłam, że Killen ma pewne problemy z wprowadzaniem bohaterów. Od razu pojawiła się ich wielu, od razu poznajemy (nieinteresujące nas) ich historie i zostajemy po prostu zasypani nadmiarem informacji. Poza tym jednak autor pisze stylistycznie poprawnie i po prostu liczyłam, że z czasem powieść się uporządkuje i będzie w jakiś jednolity sposób zmierzać do punktu kulminacyjnego. Problem polegał na tym, że im dalej w las, tym wcale nie było lepiej.
Gdy autor już przedstawił nam postacie, postawił na ekspozycje i wyjaśnianie czytelnikom historii w iście encyklopedyczny sposób. „Czart” trochę nie wie, czym chce być. Z jednej strony sensacją, poruszającą gorący temat terroryzmu, a z drugiej próbuje poruszać tematykę historycznych zagadek i miejsc. Bohaterowie potrafią więc prowadzić długie monologi (czy to ustnie, czy wewnętrznie) na temat konkretnych zdarzeń. Z datami, imionami, nazwiskami. Bardzo topornie i bez wyczucia, w nadmiarze. Koniec końców miałam wrażenie, że ta książka składa się z dialogów i właśnie tego typu ekspozycji, jakby autorowi zabrakło ochoty na opisywanie bieżących i istotnych fabularnie zdarzeń.
Na domiar złego ktoś Killenowi nie powiedział, że w powieści nie stosujemy skrótów. Jak podaje notka zamieszczona w książce, autor jest dziennikarzem. Ma więc pewnie nawyki wynikające z wykonywania tego zawodu, a w newsowych artykułach zwykle używa się zlepek pokroju: „XVI w.”, „np.”, „tzn.”, „1999 r.”. Dzięki temu tekst po prostu szybciej się czyta. Ale w prozie nie chodzi o prędkość czytania, a o oddanie pewnego klimatu i opowiedzenie historii. Przynajmniej mnie takie skróty irytują, szczególnie, gdy są stosowane w dialogach. Przepraszam, ale gdy sama się wypowiadam nie mówię „tzn”, a „to znaczy”. Dlatego pisząc prozę unikamy takich zlepek.
Chciałabym móc powiedzieć, że cokolwiek w „Czarcie” mnie zainteresowało, ale to nie byłaby prawda. Przez nadmiar bohaterów nie poczułam się z żadnym związana. Historia nijak mnie nie interesowała, bo nie potrafiła zdecydować, czym właściwie jest. Kryminałem? Zagadką historyczną pokroju Dana Browna? Sensacją? Mieszanie gatunków to oczywiście rzecz popularna i często dobrze działająca, ale autor po prostu musi robić to świadomie. W tym przypadku tej świadomości chyba jednak zabrakło. Nie była to wprawdzie najgorsza z możliwych książek (podejrzewam, że warsztat dziennikarski autora zrobił swoje), ale na rynku można znaleźć wiele naprawdę lepszych pozycji.
Biorąc pod uwagę ogrom pozytywnych opinii, jakie „Czart” dostał podejrzewam, że swój target ta powieść jak najbardziej znajdzie. Właściwie do pewnego stopnia kojarzy mi się ona z „Kośćmi proroka” Ałbeny Grabowskiej – obydwie książki łącza współczesność z teraźniejszością, i obydwie swojego czytelnika mają. Ja jednak po prostu nim nie jestem, przez co moja przygoda z literaturą Roberta Killena raczej zakończy się na tej jednej powieści.

* * *

– Niewątpliwie. Ale czy wielkość ma tu znaczenie?
– Wielkość ma znaczenie. Na przykład twój samochód. Dzięki niemu wydajesz się bardziej męski.
– Nigdy o tym nie myślałem w takich kategoriach – zdziwił się Maks.
– To znaczy nie dla mnie ma znaczenie – spłoniła się dziewczyna. – Tylko ci mówię, że są dziewczyny, które tak myślą. Serio. Blachary… […]
Fragment „Czarta” Roberta Killana


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl



środa, 27 listopada 2019

Znajdź mnie: W poszukiwaniu chwil z tamtego lata

Letni romans między Elio a Oliverem zakończył się lata temu. Mimo tego odcisnął piętno na dalszym życiu dwójki mężczyzn, którzy bezustannie wracają do wspomnień tamtego czasu.

Tytuł: Znajdź mnie
Tytuł serii: Tamte dni, tamte noce
Numer tomu: 2
Autor: Andre Aciman
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń
Liczba stron: 320
Gatunek: romans
Wydanie: Poradnia K, Warszawa 2019

„Tamte dni, tamte noce” to książka kompletna. Opowiada o letnim romansie, który, jak takowe mają w zwyczaju, kończy się wraz ze zbliżającą się jesienią. Po jego zakończeniu Aciman przedstawia jednak czytelnikowi, co działo się z bohaterami po latach i naprawdę nie widziałam dla „Znajdź mnie” możliwości na dobrą kontynuację. Bo i po co dopowiadać do czegoś, co właściwie opowiedziało nam całe życia bohaterów? Sam autor nie był przekonany do kontynuacji, uznając, że aby ją napisać, najpierw musi mieć fabułę. Popularność filmu na bazie jego dzieła sprawiła chyba, że się ugiął… i tak Andre Aciman oddał w ręce czytelników „Znajdź mnie”. Powieść, którą – szczerze przyznam – dość trudno mi ocenić. Od razu jednak uprzedzę, że piać z zachwytu nad tą powieścią nie zamierzam.
Początek „Znajdź mnie” pozytywnie mnie zaskoczył. Okazało się, że autor nie skupia się na Elio, a przedstawia nam jego ojca (niekoniecznie w oczywisty sposób). Po latach, w pociągu, od razu wciągając czytelnika w ciekawą i dynamiczną wymianę zdań pomiędzy Samuelem, a poznaną przez niego dziewczyną. Wprawdzie kilka pierwszych scen wydało mi się dość umownych i symbolicznych, ale jednocześnie w zderzeniu tych dwóch charakterów było coś faktycznie przyciągającego. Im dalej w las, tym było jednak gorzej.
Już w „Tamtych dniach, tamtych nocach” autor pokazywał swoje oczytanie. Tam to był jednak sympatyczny dodatek do bardzo konkretnej historii, którą Aciman chciał opowiedzieć. W tym przypadku nawiązania do muzyki czy literatury są wręcz przytłaczające, szczególnie, że właściwie nie dostajemy żadnej konkretnej fabuły. „Znajdź mnie” to właściwie cztery odrębne opowiadania, które łączą bohaterowie. Każde z nich opowiada o nieco innej miłości i nieco innych problemach, ale przy tym jest tak przepakowane nawiązaniami kulturalnymi, że jeśli nie zna się tej samej literatury, co autor (ja niestety, nie znam), to połowa tekstu może sprawiać „bucowate” wrażenie.
Zwłaszcza, jeśli dodamy do tego umowność całej powieści. „Tamte dni, tamte noce” były książką napisaną niezwykle delikatnie i z wyczuciem, skupiając się na przeżyciach wewnętrznych bohatera. Bez nadmiaru dialogów, ze sporym chaosem, jeśli chodzi o chronologię zdarzeń. Ze stosunkowo powolnym budowaniem relacji. W przypadku „Znajdź mnie” postacie znają się dzień i już są w sobie zakochane po wsze czasy; zachowują się, jakby wiedziały o sobie wszystko. Skupiamy się też – jak już wspomniałam – na dialogach, które z czasem przynajmniej mnie zaczęły męczyć. Mimo więc, że w dalszym ciągu potrafią być błyskotliwe, to sama nie potrafiłam się tym cieszyć. Ponadto „Znajdź mnie” zdecydowanie nie przemawia do mnie na poziomie personalnym. Dwa z przedstawionych romansów to romanse z osobami o dużej różnicy wieku, z którymi nieszczególnie jestem się w stanie utożsamić, trzeci po prostu mnie nudził, a zakończenie… cóż, po tym, co książka zafundowała mi wcześniej po prostu mnie nie zainteresowało.
Odnoszę wrażenie, że „Znajdź mnie” miałoby o wiele większą moc, gdyby nie było kontynuacją. Gdyby autor napisał zupełnie odrębne opowiadania, które przez swój target miałyby trafić do osób szukających symboliczno-sensualnego podejścia do romansu, to myślę, że grono czytelników takiej literatury byłoby w pełni zadowolone. Jako kontynuacja „Tamtych dni, tamtych nocy” ta powieść jest jednak (niestety) absolutnie niepotrzebna.

* * *

– On kocha tego psa bardziej niż mnie – powiedziała.
– Nie kocham tego psa bardziej niż ciebie. Psa po prostu łatwiej jest kochać.
– Dla mnie zbyt wyrafinowane, tato – odparła.
Powiedzieć, że go potem pocałowała, to mało: nadal trzymając w obu rękach pakunki, przywarła do niego całym ciałem, całując w oba policzki. Przypuszczalnie tak właśnie go kochała: wściekle, bez żadnych zahamowań.
Fragment „Znajdź mnie” Andre Acimana

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!

Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 24 listopada 2019

Tylko martwi mogą przetrwać: Tessa powraca. I irytuje jeszcze bardziej


Tessa straciła wszystko. Teraz chce tylko jednego – zemsty. Znienawidzona praca oraz nieznajomy, który zdaje się wiedzieć o niej wszystko, robią jednak wszystko, aby utrudnić jej zaspokojenie rządzy krwi. Wkrótce okazuje się, że cztery zaginione skarabeusze mogą zesłać na świat olbrzymią tragedię. Łowczyni demonów musi dopisać więc odnalezienie ich do swojej listy zadań.

Znalezione obrazy dla zapytania: tylko martwi mogą przetrwać"
Tytuł: Tylko martwi mogą przetrwać
Tytuł serii: Tessa Brown
Numer tomu: 2
Autor: D. B. Foryś
Liczba stron: 360
Gatunek: urban fantasy
Wydanie: Niezwykłe, Oświęcim 2019
Debiutanci, chcąc nie chcąc, dostają ode mnie zwykle taryfę ulgową. Tak jak nowe światy, czy nowe historie – pierwsze części częściej bronią się samymi pomysłami, czy pewną unikatowością. Pierwszy tom z serii o Tessie Brown, „Tylko żywi mogą umrzeć”, nie był dobrą powieścią, ale dzięki pewnej świeżości potrafił mnie trochę bawić. Nie mogę jednak powiedzieć tego o „Tylko martwi mogą przetrwać”. Ta książka niestety co najwyżej mnie irytowała.
Naprawdę miałam nadzieję, że w drugim tomie autorka pokaże swój rozwój. Nie oczekiwałam niczego wybitnego, ale przynajmniej sympatycznego. Niestety, jest wręcz przeciwnie. D. B. Foryś sięga po dokładnie ten sam typ fabuły, co część pierwsza. Znów musimy ratować świat przed największym możliwym zagrożeniem, a że nic z tego nie wynika (od początku znamy zakończenie) to fabuła prędko zaczyna nużyć. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta seria jest jak podróbka „Supernaturala” z jego ostatnich sezonów.
Tessa, która w pierwszej części trochę bawiła mnie swoją doprowadzoną do absurdu kobiecością, również zaczęła mnie poważnie irytować. To bohaterka, której nijak nie potrafię polubić. Bezustannie krzyczy na wszystkich, rozkazuje, na przemian kocha i nienawidzi. Autorka wprawdzie zdaje sobie sprawę ze stanu psychicznego bohaterki, nawet z niego żartując… ale co z tego, skoro panna Brown nie ma ani jednej cechy za którą mogłabym ją lubić? Ona nawet nie jest kompetentną łowczynią demonów, bo przez swój charakter nie potrafi niczego wykonać poprawnie.
Toporność stylu autorki powróciła również w zmożony sposób. „Tylko martwi mogą przetrwać” to ta książka, w której ciekawe sceny będą się działy poza naszym wzrokiem. Ponieważ dostajemy narrację pierwszoosobową, prowadzoną tylko z perspektywy Tessy, nasza bohaterka o wielu rzeczach dowiaduje się od innych, przez co regularnie dostajemy dawkę kiepskiej ekspozycji, streszczenia co ciekawszych wątków, czy wprowadzenia bohaterów.
Szczerze przyznam, że choć scen akcji tu nie brakuje to absolutnie mnie one nie interesują. To samo dotyczy romansu, który właściwie wydaje się tu trochę nie pasować: dostajemy pełne rozdziały o tej tematyce, trochę wyrwane z głównej linii fabularnej. Wydaje mi się, że to przez brak ciężaru historii. Skoro wiem, jak to się skończy to po co mam się tym interesować? Ba, wystarczy niewielka znajomość popkultury, by przewidzieć plot twisty. Sam świat przedstawiony też nie został w jakiś sposób urozmaicony: w dalszym ciągu dostajemy prostą kopię przemiału popkultury związanego z demonami i ich łowcami. Co tu kryć, seria o Tessie Brown doskonale wpasowuje się w definicję kiczu.
Ponadto do tej książki doskonale pasuje mi określenie „lazy writing”. Choć świat demonów przedstawia nam się pozornie jako wielki to koniec końców, każdy się w nim z każdym zna. Dodajmy do tego fabułę identyczną do wielu historii, brak ciekawych koncepcji… Ta powieść jest napisana naprawdę po najniższej możliwej linii oporu.
Chociaż w dalszym ciągu „Tylko martwi mogą przetrwać” było książką z poprawnie złożonymi zdaniami, którą jakoś dało się czytać to w przeciwieństwie do tomu pierwszego nie bawiłam się przy niej dobrze. Jeśli nie jesteście wielkimi fanami części pierwszej, myślę, że nie macie po co sięgać po tom drugi. Jeśli go uwielbiacie… cóż, pewnie i ta część się Wam spodoba. Wszak to dokładnie ta sama historia, co część pierwsza.



* * *

Wyobraźcie sobie, że kiedy ja opróżniałam flaszkę do sucha, on wykonał kilka pospiesznych telefonów i wszystko załatwione. Tak o. Co oni mieli? Jakąś gorącą linię? Dzwonisz sobie na 666, Władca Podziemi zakłada gajer, otwiera bramę i gotowe?
Fragment „Tylko martwi mogą przetrwać” D. B. Foryś


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe!


czwartek, 21 listopada 2019

Tamte dni, tamte noce: (Nie)zwyczajny wakacyjny romans


Siedemnastoletni Elio mieszka w włoskiej willi. Jego rodzice co roku na okres letni przyjmują doktoranta. Ten nie jest wyjątkiem. Do willi zostaje zaproszony siedem lat starszy od Elia Oliver. Mimo początkowej niechęci, pomiędzy mężczyznami powoli zaczyna rodzić się uczucie.



Absolutnie nigdy nie powiedziałabym, że jakikolwiek romans będzie tą książką, po którą sięgnę i pomyślę: „tego akurat potrzebowałam”. A co dopiero, gdy mowa o stosunkowo młodzieżowym, homoseksualnym romansie? Tego typu powieści zwykle są pisane przez trend, trochę na siłę, bez polotu i prawdziwych emocji. A jednak literatura potrafi zaskakiwać – „Tamte dni, tamte noce” to naprawdę bardzo dobra powieść.
Bardzo dobra, bo skupia się na tym, na czym romanse zwykle się nie skupiają, a zdecydowanie powinny. Aciman analizuje w niej przede wszystkim psychikę swoich bohaterów oraz to, jak zachowują zauroczone, młode osoby. Tak naprawdę włożenie do książki homoseksualnego związku jedynie dodaje jej emocji, tworząc swoisty, współczesny „zakazany romans”: bohaterów nie tylko dzieli siedem lat (co w takim wieku robi różnice), ale także w młodym Elio wzbudza pewne poczucie winy. Myślę jednak, że opisywane przez Acimana zauroczenie jest naprawdę bardzo uniwersalne. Mimo że zdecydowanie nie jestem chłopcem, potrafiłam bez problemu utożsamić się z Elio. W nastoletnich, gimnazjalno-licealnych czasach faktycznie potrafiłam mieć podobne do niego myśli czy zachowania, choć akurat w moim przypadku nigdy nie poszło to aż tak daleko.
Stylowi Acimana także niczego nie brakuje. „Tamte dni, tamte noce” to powieść, którą czyta się bardzo płynnie, ale jednocześnie ma pewien ciężar w słowie. Pierwszoosobowa narracja bardzo mocno skupia się na przemyśleniach Elia oraz drobnych, zapamiętanych przez niego detalach. Potrafi zaskoczyć komentarzem, zwracając uwagę na coś, o czym po prostu normalnie by się nie pomyślało.
Choć nie ma tu wiele akcji i właściwie od początku wiemy, jakie mniej więcej będzie zakończenie to wydaje mi się, że bardzo łatwo jest kibicować Oliverowi i Elio. Jak w każdym (na swój sposób) tragicznym romansie być powinno, po prostu chcemy, aby te dwie postacie mogły być zawsze jak najbliżej siebie. Dzięki temu „Tamte dni, tamte noce” trzymają w napięciu, mimo bycia stosunkowo spokojną pod względem fabularnym książką.
Włochy, w których rozgrywa się akcja powieści, również dodają jej pewnego magicznego klimatu. Tamtejsze słońce, leniwe sjesty, spędzanie czasu w basenie, czytanie na wolnym powietrzu, bezustanne korzystanie z balkonów… to wszystko sprawia, że osobiście po prostu miałam ochotę ponownie wybrać się do tego kraju.
Jakby tego było mało, Aciman bardzo dobrze zna się na literaturze i to w jego książce zdecydowanie widać. Bohaterowie (pewnie tak jak i ich twórca) uwielbiają książki i prowadzą na ich temat całkiem inteligentne rozważania. Dzięki temu bohaterowie są bardziej prawdziwi, mają w sobie więcej głębi. Faktycznie się na czymś znają i pokazują to, w przeciwieństwie do wielu innych powieści, w których postacie tylko mówią, że coś lubią.
Cóż ja mogę zrobić poza poleceniem tego dzieła? „Tamte dni, tamte noce” to powieść, którą naprawdę warto poznać, nawet jeśli nie przepadacie za romansem. Bardzo ładnie napisana, oddająca cudowny klimat Włoch oraz doskonale portretująca kiełkującą miłość powinna być całkiem pouczającą rozrywką.

* * *


Skoro wszystko pamiętasz, chciałem powiedzieć, i skoro naprawdę jesteś taki jak ja, to zanim jutro odjedziesz albo kiedy będziesz gotowy zamknąć drzwi taksówki, pożegnawszy się już ze wszystkimi, i nie pozostanie w tym życiu już nic do powiedzenia, odwróć się do mnie ten jeden raz, choćby żartem albo tak, jakby coś ci się w ostatniej chwili przypomniało – coś, co kiedyś znaczyłoby dla mnie wszystko - i tak jak wtedy popatrz mi w oczy, wytrzymaj moje spojrzenie i nazwij mnie swoim imieniem.
Fragment „Tamtych dni, tamtych nocy” Andre Acimana



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


poniedziałek, 18 listopada 2019

Tylko żywi mogą umrzeć: Supernaturalna Tessa i jej demoniczno-kobiece przygody


Kto będzie lepszym pogromcą ciemnych sił… od pół-demonicy? Tessa Brown prowadzi podwójne życie, próbując oczyścić swoją okolicę z nieczystych mocy. Gdy z klasztoru w tajemniczych okolicznościach znika stary krzyż, kobieta próbuje rozwikłać zagadkę. Nie ma pojęcia, że tym samym wpakowała się w aferę wykraczającą ponad ludzkie rozumowanie.

Tytuł: Tylko żywi mogą umrzeć
Tytuł serii: Tessa Brown
Numer tomu: 1
Autor: D. B. Foryś
Liczba stron: 380
Gatunek: urban fantasy
Wydanie: Niezwykłe, Oswięcim 2019

Gdy ostatnio przyjrzałam się nieco naszemu polskiemu rynkowi urban fantasy zorientowałam się, że właściwie wcale nie mamy takiej literatury jakoś szczególnie wiele. Chociaż mi ta ilość wystarcza to wydaje mi się, że fani tego konkretnego podgatunku fantastyki mogą czuć pewien niedosyt. Książka D. B. Foryś, „Tylko żywi mogą umrzeć” może więc przynajmniej trochę tę lukę wypełnić. Czy jednak naprawdę jest warta uwagi?
Ta powieść zaczynała jako twór self-publishingowy (którego kojarzę jeszcze z tamtych czasów). Obecnie zaopiekowało się nią wydawnictwo Niezwykłe, od razu wydając dwa tomy. Podejrzewam więc, że tytuł jest poprawiony w stosunku do poprzedniej wersji i cieszę się, że nie zabrałam się za nią wcześniej, bo moja opinia mogłaby być jednak sporo gorsza. Szczególnie, że nawet teraz nie mam zamiaru piać z zachwytu. Przyznaję jednak, że czytanie tego debiutu powieściowego wcale nie było męką: chwilami nawet dobrze się bawiłam. Ale po kolei!
Szczerze przyznam, że nawet nie wiem, czy mogę w przypadku „Tylko żywi mogą umrzeć” mówić w ogóle o jakimkolwiek światotworzeniu. To, co znajdziemy wewnątrz to po prostu kalki tego, co już z popkultury znamy. Jeśli czytelnik kojarzy, czym jest „Supernatural”, bądź „Buffy” od razu zrozumie z czym ma do czynienia i raczej nie poczuje się niczym zaskoczony. Właściwie ta książka trochę kojarzy mi się z takim dość tanim serialem, próbującym kopiować szczególnie ten o braciach Winchester, tylko w wersji jeszcze prostszej i bardziej wypranej z czegokolwiek.
Do tego przemielonego przez popkulturę świata autorka wkłada Tessę Brown. Nasza główna bohaterka jest w połowie demonem, który przez całą powieść wypowiada się w pierwszej osobie. Nie wiem, czy Foryś miała taki zamiar, czy nie, ale szczerze przyznam, że ta postać po prostu potrafiła mnie bawić. Głównie dlatego, że Tessa jest tak doskonałym obrazem „typowej kobiety”, że… że chyba bardziej nie mogła taka być. Mówi o sobie, że jest silna i niezależna, by chwilę później narzekać, że nikt jej nie pomaga w noszeniu walizki. Mówi o sobie, że jest nie ufna, ale wierzy i ufa pierwszemu napotkanemu w książce facetowi (wiecie, przystojny był). Ma się za profesjonalistkę, ale jeśli coś jest to spartaczenia… to ona to spartaczy. To wprawdzie nie jest postać, do której czuje szczególną sympatię, ale na pewno kilkukrotnie mnie rozbawiła. Jej męski kompan wydaje się trochę bardziej zaradny, ale powiedziałabym, że to po prostu typowy przystojno-ironiczno-śmieszny męski charakter, który ma przede wszystkim topić serca czytelniczek.
Właśnie, co do topienia serc! Książka, oczywiście, wątek romantyczny zawiera i nie sądzę, by kogokolwiek na tym etapie to dziwiło. Przyznam jednak, że mnie kompletnie nie obszedł. Widzę potencjał w relacji Tessy i Killiana, ale właściwie to byłoby na tyle. Wszystko wydaje się dziać za szybko, za gwałtownie, zbyt naiwnie i głupiutko. Jeśli pani Foryś to czyta – polecam sięgnąć po „Szamankę od umarlaków” Raduchowskiej. Ona zrobiła taką relacje dobrze!
Jak na książkę imitującą „tani amerykański serial o demonach” nie brakuje w niej scen akcji. Właściwie „Tylko żywi mogą umrzeć” na tym się opiera. Ta powieść ma bardzo prosty schemat: mamy trochę ekspozycji, jakiś dialog Tessy i Killiana, a potem scenę akcji, jeszcze jedną scenę akcji, a potem jeszcze jedną i znów: ekspozycja, dialog… akcja. To sprawia, że powieść, mimo bycia lekturą raczej niższej niż wyższej klasy, po prostu nie nuży i pozwala czerpać jakąś przyjemność z czytania.
Jeśli chodzi o kwestie językowe, powiedziałabym, że autorka radzi sobie… ot, tak średnio. Zdania są zbudowane poprawnie i raczej prosto, w przeciwieństwie do na przykład Anety Jadowskiej, u której to pierwsze potrafi kuleć mimo lat profesjonalnego pisania. Ekspozycja wychodzi jednak Foryś dość topornie i nudnawo (jakiś bohater zwykle po prostu siada i wypowiada monolog), podobnie jak popkulturalne nawiązania. W ogóle, to aspekt powieści, który chyba zasługuje na swoją chwilę.
W co najmniej kilku miejscach autorka nawiązuje do jakiegoś dzieła, po czym przy nawiązaniu widzimy gwiazdkę, a na dole strony oficjalny tekst: „To nawiązanie do filmu X [przyp. red.]”. Przyznam, że niezwykle mnie to irytowało. Jeśli nawiązanie jest istotne dla zrozumienia treści książki, powinno zostać wyjaśnione w narracji. Jeśli nie – to ten, kto się domyśli, będzie się dobrze bawił, a ten, kto nie… po prostu to zignoruje. Gwiazdki przy słowach w takim przypadku naprawdę nie sprawdzają się najlepiej. Ponadto zauważyłam, że o ile język używany przez Foryś jest prościutki, tak czasem nagle używa trudnych słów… i znów, zamiast wyjaśnienia znaczenia w narracji, mamy gwiazdkę. Ech. To takie drobne detale, a jakże mnie irytowały!
W trakcie lektury przeszło mi przez myśl, że mimo wszystko „Tylko żywi mogą umrzeć” jest swoistą nowością na współczesnym, polskim rynku fantastycznym. Nie przypominam sobie żadnego obecnie dostępnego urban fantasy, które byłoby tak proste, tak amerykańskie i tak mocno skupione na tym rozrywkowym aspekcie. Foryś chyba w tej chwili najbliżej do Jadowskiej, ale jednocześnie ta toruńska pisarka jednak wykazała się większą kreatywnością. Stworzyła odrębny świat, jego mitologie, potwory, różnorakie postacie. U Foryś w tej chwili nawet nie widzę zalążka czegoś takiego. Ot, dostajemy od niej powiastkę o super (nie)poważnej łowczyni demonów, w której nikt nie przejmuje się światotworzeniem, czy poprawnością historyczną. Hej, wiecie, że 2000 lat temu mieliśmy papier w basenie Morza Śródziemnego? Nie wiedzieliście? To teraz wiecie.
Mimo tego, że to wcale nie jest książka dobra, ja przyznaję, że bawiłam się przy niej całkiem dobrze. Nie było to ani zbyt mądre, ani kreatywne, ale Tessa jest naprawdę absurdalnie przerysowaną główną bohaterką, a ja dawno nie czytałam aż tak skupionej na akcji powieści. „Tylko żywi mogą umrzeć” jest trochę jak średniej jakości kino sensacyjne. Niby wiesz, że w tym nie ma żadnej logiki, niby wiesz, że postacie nie mają głębi, tak samo jak świat przedstawiony… ale oglądasz i nawet, jeśli nie przyznasz się do tego publicznie to w duszy tym dziełem trochę jednak się cieszysz. Jeśli więc szukacie właśnie czegoś takiego to myślę, że po książkę Foryś można sięgnąć. Jeśli wymagacie czegokolwiek więcej – zostawcie. Mimo ograniczonego wyboru, nawet wśród polskich autorów znajdziecie lepsze urban fantasy, zarówno pod kątem światotworzenia, jak i warsztatu autorskiego.
Na mojej półce czeka już tom drugi – szczerze przyznam, że jestem ciekawa, czy warsztat autorki poprawił się po wydaniu pierwszej powieści. Kto wie, może po „Tylko martwi mogą przetrwać” okaże się, że autorka rozwinęła skrzydła? W końcu debiuty mają tendencje do bycia najsłabszymi książkami pisarzy.

* * *

Cały pokój wypełniliśmy płonącymi świecami. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i drzewa sandałowego. Mogłabym powiedzieć, że atmosfera była wręcz romantyczna, gdyby nie cel, w jakim ją stworzono.
Fragment „Tylko żywi mogą umrzeć” D. B. Foryś


Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe!




piątek, 15 listopada 2019

The Boys. Sezon 1: Korupcja w superbohaterskim świecie


Znalezione obrazy dla zapytania: the boys 2019"

Hughie (Jack Quaid) traci swoją dziewczynę przez nieuwagę superbohatera. Dzięki temu poznaje Billy’ego Rzeźnika (Karl Urban), który zdradza mu kulisy działalności herosów. Superbohaterowie nie zawsze postępują zgodnie z prawem. Mężczyźni zbierają zespół, aby przeciwstawić się tym, którzy nadużywają swojej mocy.


„The Boys”, czyli „Chłopaki” to serial na bazie komiksu, który skupia się na odwróceniu współcześnie istniejących w popkulturze tropów. W tym świecie przedstawionym superbohaterowie są własnością olbrzymiej korporacji, której zależy przede wszystkim na zysku. Herosi nie tylko chronią więc miasta, ale także udzielają się społecznie, grają w filmach i robią wszystko, by utrzymać zainteresowanie mediów. W takiej korporacji nie może być jednak wesoło: rywalizacja, czy łamanie prawa są w niej na porządku dziennym. To całkiem ciekawie przedstawiona koncepcja świata. Ale czy sam serial daje radę?
Znalezione obrazy dla zapytania: the boys 2019"
„The Boys” (2019-)
Sezon 1
serial superbohaterski
Jak najbardziej – tak, choć jednocześnie to raczej nie będzie mój absolutnie ulubiony serial. Raczej taki, do którego wrócę w wolnej chwili. Na pewno jednak nie będę czekała na kolejny sezon.
„The Boys” to produkcja dość mocno przerysowana. Co prawda raczej w ten pozytywny sposób, ale zdarzają się jej chwile, w których serial jest „aż za bardzo”. Absolutnie nie chodzi mi o lejącą się krew (której tu trochę jest), a raczej o podejście korporacji do superbohaterów i PRu, na co w moim odczuciu położono po prostu za duży nacisk.
Serial gwarantuje nam też odrobinę absurdu, który po części wynika właśnie z przerysowania, ale choć tegoż jakoś szczególnie nie uwielbiam to pasuje on do konwencji i czasem właśnie przez swoją dziwność potrafi bawić. Ponadto twórcy serialu bezustannie nawiązują do wszelakich współczesnych produkcji superbohaterskich, co fanom takich dzieł na pewno przypadnie do gustu.
Do fabuły wprowadzają nas duet bohaterów. Pierwszy z nich, Hughie – czyli dość niepewny siebie chłopak, któremu życie wywróciło się do góry nogami. Drugim bohaterem jest Annie (Erin Moriarty), superbohaterka o pseudonimie Gwiezdna, której zależy na właściwym postępowaniu. To młoda dziewczyna, która nie rozumie jeszcze działania świata korporacji. Moim zdaniem, o ile swoją rolę te postacie spełniają, to jednocześnie są najnudniejszymi postaciami w „The Boys”. Cała pozostała ferajna bohaterów, na czele z Ojczyznosławem (Anthony Starr) wypada naprawdę nieźle i ma w sobie sporo charakteru. Nawet, jeśli nie każdą postać da się lubić.
Trochę dziwny, trochę nietypowy, niekoniecznie grzeczny, ale dalej trzymający się superbohaterskiej konwencji, a przy tym bardzo komiksowy – tak mogłabym w skrócie opisać „The Boys”. Warto go sprawdzić, szczególnie jeśli interesuje Was taka tematyka i nie boicie się (odrobiny) krwi na ekranie.

Znalezione obrazy dla zapytania: the boys 2019"

wtorek, 12 listopada 2019

Małe Licho i anioł z kamienia: Najlepsze ferie z (nie swoim) aniołem



Święta, święta… i po świętach. Za to przychodzi ospa, która atakuje pół domostwa. Bożkiem nie ma się kto zająć, więc razem z Tsadkielem i Guciem wyjeżdża na ferie do cioci Ody. Taki obród rzeczy nie podoba się ani chłopcu, ani poważnemu aniołowi.


Tytuł:  Małe Licho i anioł z kamienia
Tytuł serii: Małe licho
Numer tomu: 2
Autor: Marta Kisiel
Liczba stron: 235
Gatunek: literatura dziecięca, fantasy
Wydanie: Wilga, Warszawa 2019
Bożek powraca w kolejnej przygodzie. Tym razem Marta Kisiel zabiera najmłodszego z dożywotników Konrada na ferie, gdzie musi przetrwać z dala od wujków, mamy i swojego Licha. Tak jak i w przy części poprzedniej, tak i przy tej, wiedziałam, że nie będę narzekać na lekturę. I w żadnym razie się nie pomyliłam.
Przeciwnie, jest nawet lepiej, niż w tomie pierwszym. W przypadku „Tajemnicy Niebożątka” narzekałam odrobinkę na chaos w treści. Tu już go nie ma, a przynajmniej nie w takiej ilości. Kisiel zdążyła przedstawić czytelnikowi świat przedstawiony już w poprzednim tomie, więc teraz może po prostu skupić się na przygodach Bożka. Wprawdzie wciąż w tej książce dzieje się dużo i szybko – ale to w końcu książka dla dzieci, ona taka po prostu musi być.
Ujmujące jest to, jak cudownie autorka oddaje dziecięce zachowania. Tonę pytań, fochy, nagłe zmiany nastroju, niezrozumienie jasnych dla dorosłych sytuacji. Naprawdę coraz bardziej ciekawi mnie, jak dzieci reagują, czytając te książeczki. Ja niestety po prostu nie mam szansy, aby to w tej chwili sprawdzić. Ale jeśli tylko nadarzy się okazja, na pewno spróbuje!
Ta część, w porównaniu do poprzedniej, wydaje mi się w pewnym sensie mroczniejsza. Oda kojarzy mi się z czymś mroczniejszym i poważniejszym, niż Konrad i jego spółka i choć Bazyl jest przy niej dobrą przeciwwagą to jednak ta postać po prostu robi swoje. Muszę jednak przyznać, że mimo wszystko trochę żałuję, że ta urocza kobieta musi mieszkać akurat w TYM miejscu: wolałabym, aby stał na nim poprzedni dom Konrada. Jest to chyba jednak po prostu moje osobiste zboczenie.
O ile w tomie poprzednim Kisiel poruszała tematykę dorastania oraz nauki przebywania w społeczeństwie, tak w tym Bożek musi zrozumieć, że czasem ludzkie (i nieludzkie) zachowania wynikają z czegoś więcej, niż tylko charakteru. Musi nauczyć się dogadywać z tymi, z którymi pozornie nic go nie łączy. Zrozumieć te osoby i do nich w jakiś sposób dotrzeć: to naprawdę cenna lekcja dla dzieci, a połączenie jej z zabawą wśród demonów, duchów i potworów jest czymś z ogromnym potencjałem.
Chyba nie muszę tu więcej dodawać. „Małe Licho i anioł z kamienia” to po prostu przeurocza książka dla dzieci, które są młode duchem bądź ciałem. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii to naprawdę polecam ją sprawdzić, szczególnie jeśli macie wokół siebie spragnione lektury pociechy.


* * *

– Wujku, a wiesz, że Bożek ma potwora pod łóżkiem?
W korytarzu zapadła cisza. Konrad zrobił się prawie przezroczysty, Turu bardzo szybko przełykał Bardzo Brzydkie Wyrazy, żeby mu się żaden nie wymknął przy dzieciach, a mama wyglądała, jakby chciała kogoś zadusić.
Wujek Tomka niczego nie zauważył.
– Ach, naprawdę? Potwora? – odparł grzecznie, próbując dojść, co się stało z rękawem Tomkowej kurtki.
– No! Ale to bardzo miły potwór, nie trzeba się go wcale bać.
[…]
– Chyba fajnie się bawili, co? – spytał tym tonem, z jakim zwykle mówią dorośli o Sprawach, Których Dzieci Nie Zrozumieją, a oni natychmiast ruszyli z zapewnianiami, że tak, jasne, oczywiście, zabawa była na sto dwa! Ach, te dzieci i ich wyobraźnia…
Fragment „Małego Licha i anioła z kamienia” Marty Kisiel


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Wilga!

niedziela, 10 listopada 2019

Zakon Drzewa Pomarańczy: Królestwo bez dziedziczki, Shannon bez warsztatu



Po tysiącu lat pokoju ze snu budzi się pradawny zły. Sabran IX, pozbawiona dziedziczki władczyni Inys, musi stawić czoło niebezpieczeństwu wraz ze swoim dworem. Nie ma pojęcia, że jedna z jej dam, Ead, skrywa magiczną tajemnicę. W tym samym czasie na drugim końcu świata młoda Tane jest gotowa zrobić wszystko, aby dostąpić zaszczytu i stać się smoczym jeźdźcem.

Tytuł: Zakon Drzewa Pomarańczy
Autor: Samantha Shannon
Tłumaczenie: Maciej Pawlak
Liczba stron: 1104
Gatunek: high fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2019
Samantha Shannon to młoda (bo zaledwie 28-letnia) pisarka, która niewątpliwie jest bardzo sympatyczną osobą. Dane było mi ją spotkać jeszcze przed przeczytaniem „Zakonu Drzewa Pomarańczy” i muszę przyznać, że ta autorka niewątpliwie uwielbia swój pomysł na tę historię, jak i po prostu: swoje dzieło. Jak sama mówi, ta powieść to jej próba napisania własnej wersji legendy o świętym Jerzym zabijającym smoka, choć sama książka czerpie z wielu różnych kultur. Sama widzę w powieści jednak największe wpływy krajów Azjatyckich oraz europejsko-brytyjskiej kultury. Po lekturze odnoszę jednak wrażenie, że zakręcenie na punkcie tematyki i własnego dzieła to jednak trochę za mało. Shannon zabrakło umiejętności, aby z „Zakonu Drzewa Pomarańczy” zrobić coś więcej, niż tylko kolejną powieść.
Nim jednak przejdę do wymieniania błędów czy nieścisłości, muszę powiedzieć jasno. To nie jest zła powieść. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się szybko i bez większego bólu. Przy tym przez dość młodzieżowy klimat całości naprawdę wierze, że wielu osobom ta książka po prostu niezwykle się spodoba i przyjmą ją w całości. Próg wejścia książki Shannon nie jest wysoki i wydaje mi się, że szczególnie młode dziewczyny powinny się w niej odnaleźć. Wydaje mi się też, że ta powieść może być doskonałą książką przejściową pomiędzy romansami fantasy, a nieco poważniejszymi treściami. Jeśli więc czegoś takiego szukacie nawet nie czytajcie tego tekstu dalej, tylko bierzcie się za lekturę. Na pewno będziecie zadowoleni.
Teraz może przejdźmy do nieco głębszej analizy. Choć „Zakon Drzewa Pomarańczy” ma wyraźny, młodzieżowy klimat to nie wątpię, że autorka w trakcie pisania myślała o niej szerzej. To, podobnie jak „Marzyciel” Taylor, najpierw literatura fantastyczna, a dopiero potem  młodzieżowa. Target ma w jej przypadku drugorzędne znaczenie, przynajmniej w moim odczuciu. Dlatego też pozwalam sobie tę książkę traktować właśnie w ten sposób. I niestety, wtedy ta młodzieżowość trochę tę powieść zaczyna gubić.
Shannon próbowała odwrócić niektóre ze znanych nam tropów i w typowo męskich rolach osadziła kobiety. Silne, wojownicze, pewne siebie… i zachowujące się jak nastolatki. O ile Tane jestem w stanie to wybaczyć (bo poznajemy ją w naprawdę młodym wieku), o tyle Ead absolutnie na taryfę ulgową nie zasługuje. Ta bohaterka to z założenia wyszkolona czarodziejka, która w tym co robi, powinna być profesjonalistką. Niestety, popełnia często głupie błędy i naprawdę nie zachowuje się jak ktoś po wieloletnim szkoleniu. W książce Shannon narracja często mówi nam o postaci jedno, a jej zachowanie i sposób mówienia coś zupełnie innego. Przy okazji, mam wrażenie, że w kulturze ogółem im bardziej „feministyczna” próbuje być książka, tym bardziej postacie kobiece są rozlazłe i irytujące. Wprawdzie w tym przypadku aż tak źle nie jest, ale jak wspominałam, młodzieżowość postaci tę książkę gubi. Ta kwestia dotyczy też innych bohaterów (np. nadwornego szpiega), ale w przypadku postaci pierwszoplanowych to najbardziej zwraca uwagę.
Ponadto „Zakon Drzewa Pomarańczy” wydaje mi się powieścią niedokładną. Niedopracowaną. Jakby autorka, ciesząc się własnym pomysłem, leciała czasem na łeb na szyję, nie zwracając uwagi na pozornie drobne, ale istotne elementy. Mamy tu zarówno problemu konstrukcyjne świata, jak na przykład fakt, że piraci mają pistoletu, gdy na lądzie nikt o nich nie słyszał, jak i problemy z nazewnictwem (wprawdzie to akurat może być częściowo winą tłumacza). Autorka osadza swoją książkę w okolicach „naszego” XVII wieku. Mimo tego jej postacie używają kosmetyczek (nie sądzę, by wtedy istniały w obecnej formie), a przy królowej zwracają się do własnych matek per „mamo”. Językowi tej książki brakuje po prostu pewnej oficjalności tamtych czasów, co też wpływa na jej odbiór. Ponownie, jeśli traktujemy tę powieść jako młodzieżową, to nie jest problemem, ale gdy chcę ją ocenić po prostu jako fantastykę… już nim zaczyna być.
Na szczęście w nieszczęściu moja najgorsza obawa dotycząca tej powieści nie została spełniona. Obawiałam się tego, jak Shannon wyjaśni fakt zasiadania na tronie Inys tylko przez królowe, a akurat to wyszło jej całkiem nieźle. Wprawdzie nie wszystkie kobiece role są tu doskonale rozpisane i uzasadnione, ale ponieważ ta najważniejsza rzecz w miarę trzyma się kupy to nie mam zamiaru szczególnie narzekać.
Jeśli spojrzymy na samą fabułę, „Zakon Drzewa Pomarańczy” nie jest niczym szczególnym. Ot, mamy wielki świat, wielkie legendy (które są chyba tu najciekawszym elementem), wielki zły i dążenie do wielkiej bitwy, w której trzeba pokonać wroga. Autorka tylko pozornie odwraca pewne schematy, ostatecznie tworząc historię na bazie doskonale znanych nam tropów. I tu się pojawia mój kolejny drobny problem z tą powieścią. Ja, jako czytelnik, mam świat przedstawiony w czterech literach, więc nie jestem w stanie czerpać pełnię satysfakcji z przedstawionej historii. Już wyjaśniam, o co mi dokładniej chodzi!
Wiele „potężnej” fantastyki zaczyna od drobnych historii. Tolkien najpierw stworzył „Hobbita”. Sapkowski i Wegner – zbiory opowiadań. Nawet „Gra o tron” Martina wprowadza nas w świat powoli i stopniowo. Shannon zaś śpieszy się, by natychmiast opowiedzieć nam największą z możliwych historii, zamiast powoli odkrywać świat przedstawiony. [SPOILER] To niestety w tego typu fantasy nie działa najlepiej i zamyka autorce szanse na stopniowe budowanie napięcia u czytelników. Wszak największe zło obecne w świecie przedstawionym zostaje pokonane już w tym tomie. [KONIEC SPOILERA].
Powtórzę to jeszcze raz: to naprawdę nie jest zła książka. „Zakon Drzewa Pomarańczy” czyta się prędko i sprawia pewną radość. Nie żałuję sięgnięcia po nią, mimo że to jest jednak kawał powieści, który zajął mi dłuższą chwilę. Doskonale sprawdzi się jako literatura dla pewnego targetu. Odnoszę jednak wrażenie, że Shannon zabrakło umiejętności, aby zrobić to tak, jak tego by chciała. Oby autorka z wiekiem się rozwinęła i w przyszłości dała nam coś naprawdę ponadczasowego, bo wierze, że naprawdę byłaby w stanie to zrobić. Tylko jeszcze nie teraz.

* * *

– W ciemności jesteśmy nadzy [...] Przeobrażamy się w swoją najprawdziwszą postać. To w nocy przychodzi do nas największy strach, bo wówczas nie możemy się przed nim bronić. – A on zrobi wszystko, by wsączyć się w nasze serce. Czasem mu się to udaje. Ale strach ma wielkie oczy, królowo. Sam tchórzy przed promieniami słońca.
Fragment „Zakonu Drzewa Pomarańczy” Samanthy Shannon


Nomida zaczarowane-szablony