poniedziałek, 31 grudnia 2018

Ana: Morderstwo i hiszpańskie kasyna


Ana jest prawniczką, która od pięciu lat nie zajmuje się poważnymi sprawami. Gdy jej uzależniony od hazardu brat zostaje oskarżony o morderstwo szychy z kasyna kobieta postanawia go bronić.
  
Tytuł: Ana
Autor: Roberto Santiago
Tłumaczenie: Grzegorz i Joanna Ostrowscy
Liczba stron: 990
Gatunek: thriller prawniczy
Wydanie: Muza, Warszawa 2018
Gdy „Ana” pojawiła się na mojej półce byłam nieźle zdziwiona. Nie sprawdziłam wcześniej długości książki i byłam przekonana, że skoro to thriller to pewnie będzie miał maksymalnie sześćset stron, pewnie mniej. A tu przyszło tomiszcze długie na prawie tysiąc, choć w miękkiej oprawie. Nic dziwnego, że zbierałam się do przeczytania tej książki dosyć długo: obawiałam się, że utknę w środku i po prostu będę męczyła ją przez kilka tygodni.
Na całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Hiszpańska „Ana”, choć jest pierwszą książką Roberta Santiago dla dorosłych czytelników, to typowa współczesna literatura, której najważniejszym zadaniem jest: nie nudzić. Czyta się ją lekko i raczej szybko, nie jest szczególnie opisowa. Mimo objętości nie wydaje się też szczególnie przegadana. Nie dziwię się więc wszystkim tym którzy – zgodnie ze sposobem promowania książki przez wydawcę – zarwali noc z „Aną”.
Mam jednak wrażenie, że ze wszystkich thrillerów, które poznałam ten ma w sobie najmniej „dreszczowego” pierwiastka. Odbieram „Anę” jako sensacyjny kryminał prawniczy, który może wzbudzał pewne napięcie i oczekiwanie na rozwiązanie zagadki, ale na pewno nie sprawił, bym miała dreszcze.
Po tym wszystkim nie trudno się domyśleć, że przeczytanie tej książki sprawiło mi pewną frajdę. I tak, nie przeczę: było przyjemnie. Zagadkę śledziłam z zainteresowaniem. Sama tematyka hazardu w Hiszpanii też była czymś, co mnie zaciekawiło. Nie dość, że poker to dla mnie temat raczej odległy to na dodatek dobrze było pobyć trochę w innym kraju. Poza tym mamy w tej powieści też silny polski pierwiastek, co też można traktować jako zaletę. Mam jednak z tą książką chyba dość poważny problem. Jaki? „Silną” bohaterkę.
„Ana” promowana jest właśnie naszą tytułową postacią. Silną prawniczką, która nigdy się nie poddaje i zawsze dąży do celu. Ale… dla mnie to w żadnym razie nie jest silna osobowość. To uzależniona od leków alkoholiczka, która na dodatek jest niebywale rozwiązła. Wprawdzie pyskuje, kombinuje i kłamie bez mrugnięcia okiem, ale przepraszam: to NIE jest silny charakter. Mam wrażenie, że przedstawianie tego typu postaci i promowanie ich w taki sposób może być krzywdzące dla obydwu płci. Z resztą, to nie pierwsze moje spotkanie z taką postacią i mam wrażenie, że obecnie możemy zaobserwować trend związany z silnymi kobietami-alkoholiczkami.
Przy okazji zastanawia mnie również czemu mężczyzna, który pije zwykle jest przedstawiany jako słaby charakter, a kobieta – wręcz przeciwnie? Czy to robienie „męskich” rzeczy w oczach pisarzy robi z nas silne babki? Myślę, że to całkiem ciekawy temat na dyskusje.
W każdym razie wracając do książki i głównej bohaterki – przyznaję, że nie przepadam za Aną. To nie postać, z którą „prywatnie” chciałabym mieć cokolwiek wspólnego, choć jednocześnie jako protagonistka działa naprawdę dobrze w ramach całej historii i temu zaprzeczyć nie mogę. W końcu postać idealna, bez nałogów i z doskonałym życiem to nigdy nie jest dobry początek historii, chyba że autor ma zamiar postaci ten cały doskonały świat prędko zniszczyć.
Cóż mogę jeszcze dodać? „Ana” to nie jest literatura nadzwyczajna, wyjątkowo piękna, czy odkrywająca coś w swoim gatunku. Wydaje mi się, że może być jednak przyjemną rozrywką, która przy okazji zabierze nad do – nie ukrywajmy – modnej obecnie Hiszpanii. Muszę przyznać, że to pozycja, która obudziła we mnie pewną ciekawość dotyczącą tego kraju, a związanego z hazardem właśnie: gdybym mogła spotkać się z autorem chętnie dowiedziałabym się, skąd wziął pomysły na książkę… i czy hiszpański świat kasyn wygląda właśnie tak, jak w „Anie”.


* * *

Żadna z nich [wizji] się nie urzeczywistniła. Tej nocy nikt, żywy czy martwy, nie wszedł do mojego pokoju.
Byłam sama. Z moimi lękami. Z bólem w piersi i w wielu innych częściach ciała, w głowie i, za przeproszeniem, w duszy. Wiedziałam, że muszę podjąć jakąś decyzje.
Powiedziałam sobie: nigdy więcej skrótów ani półśrodków.
Fragment „Any” Roberta Santiago


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Muza!

sobota, 29 grudnia 2018

Ślepowidzenie: O wszystkim, co w SF jest analizowane


2082 rok. Ludzkość odkrywa istnienie pozaziemskiego życia. Ziemska ekipa dowodzona przez wampira wyrusza na statku kosmicznym „Tezeusz” aby zbadać pojazd obcych.

Tytuł: Ślepowidzenie
Tytuł serii: Ślepowidzenie
Numer tomu: 1
Autor: Peter Watts
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Liczba stron: 338
Gatunek: hard science-fiction
Wydanie: Mag, Warszawa 2008
Hard science-fiction to podgatunek, który zakłada, że tworzona przez autora rzeczywistość jest jak najmocniej ugruntowana przez badania, a jeśli zawiera jakiś „cud”, jakąś „magię” to ta jest tylko dodatkiem do całości; wisienką na torcie, na której nie bazuje cała opowieść. Z tego powodu „Ślepowidzenie” Wattsa swobodnie możemy tym tytułem określić: to książka, której autor pod koniec nie tylko wyjaśnia nam czemu i dlaczego świat przedstawiony w jego książce wyglądają tak, a nie inaczej, ale także podaje aż sto czterdzieści cztery pozycje, które potwierdzają jego słowa. Nie zmienia to faktu, że „Ślepowidzenie” to powieść poza byciem książką trudną jest też… powieścią niezwykle dziwną, choć nie w sposób, w który myślałam, że będzie.
Nie wiedzieć czemu spodziewałam się po tym tytule jakiegoś metafizycznego podejścia do świata; czegoś w stylu weird fiction, zbliżonego klimatem do książek Dicka. A dostałam utwór, wewnątrz którego znajduje się po prostu wręcz niemożliwie duże nagromadzenie różnego rodzaju tez i analiz, dotyczących choćby świadomości, „chińskiego pokoju”, naszej przyszłości, czy ewentualnego spotkania z obcymi. Ba! Pojawia się tu nawet analiza zachowania wampira, czy głębokie zastanawianie się nad moralnością i inteligencją. Właściwie… mam wrażenie, że w tym tytule pojawiają się rozważania na właściwie każdy popularny w książkach fantastycznonaukowy temat.
Właśnie w związku z tym to książka i dziwna, i trudna do przyswojenia. Watts bazując na swoich źródłach i pomysłach swobodnie mógłby napisać kilka powieści, zamiast jednej, co być może „rozluźniłoby” nieco tekst i dało czytelnikowi trochę więcej czasu na przyswojenie treści. Na to się jednak nie zdecydował, w związku z czym sięgając po „Ślepowidzenie” należy pamiętać, że to nie jest książka, którą warto czytać w chwili, gdy zmęczony człowiek szuka odrobiny rozrywki, bo zamiast niej może nabawić się po prostu bólu głowy.
Nie zmienia to faktu, że właśnie przez to dostajemy tytuł ciekawy, intrygujący. Z jednej strony zawierający ciekawe analizy, z drugiej czasem wręcz wymuszający pytanie, czy Watts jest geniuszem, czy może jego twórczość to kompletna grafomania ukryta za ogromną ilością wiedzy, którą autor zdobył między innymi czytając pozycje podane w przypisach?
Sama historia przedstawiona w „Ślepowidzeniu” jest właściwie wyjątkowo prosta i w gruncie rzeczy… to nie jest powieść z niezwykle długą, wielowątkową fabułą. Mam wrażenie, że Watts tak bardzo skupia się na naukowych aspektach, że postacie w tek powieści to po prostu pewne figury, a nie żywi ludzie, zaś sama historia naprawdę schodzi na drugi plan. Z resztą sam schemat wydaje mi się dość sztampowy: grupa naukowców na statku kosmicznym, która próbuje badać obcą inteligencję to naprawdę nie jest nic odkrywczego. Należy jednak oddać Wattsowi, że sam pomysł na przedstawienie stworzeń z innej cywilizacji jest i ciekawe, i intrygujące, choć chyba nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem, gdy powiem, że nie jestem pewna, czy w całości zrozumiałam, co miał w tym przypadku na myśli.

Drobna uwaga do Was: Książka nie jest w chwili, w której piszę ten wpis dostępna w księgarniach. Ale jeśli chcecie ją przeczytać i znacie dobrze język angielski to Peter Watts udostępnia sporo swoich powieści (także tę) na swojej stronie internetowej, na licencji CC.


* * *

Wspomnienia to nie archiwa historycznych materiałów. Właściwie są... improwizowane. Cała masa rzeczy, które kojarzysz z jakimś zdarzeniem, może być obiektywnie fałszywa, nawet jeśli pamiętasz je bardzo wyraźnie. Mózg ma zabawny nawyk tworzenia montaży, dostawiania szczegółów post factum. To oczywiście nie znaczy, że twoje wspomnienia nie są prawdziwe, rozumiesz? Są szczerym odbiciem twojego ówczesnego sposobu postrzegania świata i wszystkie wspólnie ukształtowały twoje widzenie. Ale to nie fotografie. Raczej obrazy impresjonistyczne.
 Fragment „Ślepowidzenia” Petera Wattsa


czwartek, 27 grudnia 2018

Ogień i krew. Tom 1: Kronika rodu Targaryen

300 lat przed tym, jak na Żelaznym Tronie zasiadł Robert Baratheon, w Westeros rządziły smoki. Aegon Zdobywca zjednał Siedem Królestw, razem ze swoimi siostrami-żonami dając początek potężnemu, królewskiemu rodowi.

Tytuł: Ogień i krew. Tom 1
Tytuł serii: Historia Targaryenów
Numer tomu: 1
Autor: George R. R. Margin
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Liczba stron: 612
Gatunek: fantasy
Wydanie: Zysk i s-ka, Poznań 2018
„Pieśń lodu i ognia” Martina to dla mnie dość istotna seria: był taki czas (w okolicy 3 i 4 sezonu serialu), gdy codziennie rozmawiałam z kimś na jej temat. Przeczytałam jednak tylko dwa tomy, uznając, że przeczytam całość, gdy ukaże się już na półkach (znając fabułę właściwie całej sagi jeszcze przed przeczytaniem). Jednak ponieważ akcja „Ognia i krwi” dzieje się przed „Grą o tron” po prostu nie mogłam jej odpuścić. Nie wiem, czego się spodziewałam po Martinie… ale chyba nie do końca tego, co dostałam.
George R. R. Martin zdecydował się na opowiedzenie nam historii rodu Targaryenów w formie kroniki. To sprawia, że forma książki nie przypomina powieści. Rozdziały to pewne etapy w życiu Westeros; tekst naszpikowany jest nazwami własnymi, a bohaterowie często nie pokazują swych charakterów, są za to opisywani słownie, nie zawsze z poparciem tego na papierze. To sprawia, że choć „Ogień i krew” jest prequelem to osoby niezainteresowane „Pieśnią lodu i ognia”, nie znające wcześniej sagi choćby w niewielkim stopniu mogą się w tej książce po prostu nie odnaleźć.
Sama muszę przyznać, że… chyba jednak wolałabym dostać zbiór opowiadań, niż kronikę właśnie. Najnowsza książka Martina to wprawdzie są dobre i często naprawdę ciekawe historie, ale przez jej formę po prostu często nie da się nimi cieszyć tak, jak w przypadku „zwykłej” książki. Jesteśmy jednak biernymi obserwatorami, których część danych podawanych przez autora może nie interesować, nawet jeśli jesteśmy wielkimi fanami jego świata. Zdaje sobie jednak sprawę, że jeśli autor chciałby stworzyć z tego coś mocniej fabularyzowanego to pewnie musielibyśmy czekać kolejne dwadzieścia lat na osiem tomów „Ognia i krwi”. Może to więc lepsze, niż nic?
To wszystko nie oznacza, że „Ogień i krew” jest pozycją trudną w przyswojeniu. Styl autora należy jednak do tych prostszych. Nie znajdziecie tu mocnej stylizacji językowej. Książka jest raczej prosta w odbiorze, zwłaszcza jak na tego typu formę.      
Ponadto trzeba też zwrócić uwagę na jej zdecydowanie piękne wydanie. Wewnątrz znajdziemy naprawdę MASĘ przepięknych ilustracji: jest ich o wiele więcej, niż przy standardowych książkach z jakimiś grafikami wewnątrz. To naprawdę coś, co umila lekturę i sprawia, że „Ogień i krew” to świetna propozycja na prezent.
Niewątpliwie celem istnienia „Ognia i krwi” jest poszerzenie uniwersum. Przedstawienie dokładniej wątków, które możemy znać z głównej sagi oraz rozwinięcie postaci, które były przedstawione choćby w „Świecie ognia i lodu”. W związku z tym to naprawdę książka dla osób zaznajomionych z serią Martina, które od Westeros chcą wracać tak wiele razy, jak tylko się da i które ten świat przedstawiony traktują dość poważnie (co przy podejściu autora naprawdę nie jest trudne). To pod tym względem naprawdę ciekawa pozycja, która zaspokoi tych, którzy szukają faktów, a nie emocji.
Muszę jednak odradzić sięgnięcie po „Ogień i krew” tym, którym albo nie spodobała się główna saga, albo jeszcze się za nią nie zabrali: choć treść książki jest prosta i raczej zrozumiała to bez emocjonalnego podejścia do Westeros raczej z tego spotkania wiele dobrego nie wyniknie. Chyba że jesteście fanami właśnie takiego dość suchego, kronikarskiego podejścia – wtedy może się okazać, że ta książka jest strzałem w dziesiątkę.


* * *

– Twoi strażnicy są powolni i leniwi – skwitowała. – Mogłabym cię zabić z równą łatwością, jak cię skaleczyłam. Potrzebujesz lepszych obrońców.
Krwawiący z rany na policzku król nie miał innego wyjścia, jak się zgodzić.
Wielu monarchów miało osobistych strażników. Królowa Visenya doszła do wniosku, że króla Aegona, jako władcy Siedmiu Królestw, powinno strzec siedmiu obrońców. Tak powstała Gwardia Królewska, gwardia złożona z siedmiu rycerzy, najlepszych w Westeros i obleczonych w nieskazitelne białe zbroje oraz płaszcze.
Fragment „Ognia i krwi. Tomu 1” Georgre’a R. R. Martina



Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i Sk-a!



wtorek, 25 grudnia 2018

Literacka wycieczka do Warszawy


Co powiecie na podróż do stolicy naszego kraju, która nie będzie wymagała wychodzenia z domu? Polscy autorzy często zabierają nas do Warszawy i naprawdę nie trzeba długo szukać, aby wybrać się tam razem z nimi. Przygotowałam dla Was dziś kilka przeróżnych tytułów, dzięki której właśnie to miasto będziecie mogli odwiedzić. No to zaczynamy!

„Dżozef” Jakuba Małeckiego
Akcja rozpoczyna się na warszawskiej Pradze. Główny bohater zostaje napadnięty i trafia do szpitala, gdzie wysłuchuje dziwnej opowieści. Choć nie cała akcja tej historii dzieje się w Warszawie to jednak to miasto jak najbardziej w niej występuje. „Dżozef” to realizm magiczny, łączący elementy fantastyczne z tymi bardzo prawdziwymi i namacalnymi. Tą niezwykle ciekawą książkę po prostu warto sprawdzić, nawet nie przez wzgląd na obecność w niej Warszawy.

„Nocarz” Magdaleny Kozak
Vesper trafia do tajnego oddziału służb specjalnych, stosujących nietypowe metody: wszyscy jego członkowie to wampiry. Akcja powieści dzieje się cały czas w okolicach stolicy naszego kraju, oczywiście o samą Warszawę również zahaczając. To bardzo lekka powieść pełna akcji. Choć osobiście niekoniecznie za nią przepadam to dobrze wiem, że ma spore grono czytelników, więc jeśli szukacie niezobowiązującej rozrywki możecie sprawdzić ten właśnie tytuł.

„Różaniec” Rafała Kosika
To nie jest zwykła książka – zgarnęła Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za rok 2017. To powieść science-fiction łącząca fantastykę socjologiczną z powieścią polityczną i thrillerem. Jej akcja rozgrywa się w Warszawie przyszłości: mieście, które właściwie jest tylko kopią naszej stolicy. Jeśli szukacie ciekawego pomysłu na dystopię na pewno musicie zapoznać się z tym dziełem.

„Exodus” Łukasza Orbitowskiego
Ta powieść Orbitowskiego to książka nie tylko o Warszawie. Jej główny bohater podróżuje, zabierając nas w różne lokacje, choć jednocześnie dowiadujemy się, jak wyglądało jego życie przed tymi częstymi zmianami miejsc zamieszkania. A wtedy zdecydowanie był Warszawiakiem. To książka o bardzo smutnym i męczącym klimacie, poruszająca między innymi temat nielegalnej imigracji. I choć osobiście właśnie przez to sama nie pałam do niej bardzo pozytywnymi emocjami to niewątpliwie Orbitowski potrafi pisać i warto zapoznać się z jego prozą. Zwłaszcza, że mimo wszystko w tej książce Warszawy też nie brakuje.

„Banda niematerialnych szaleńców” Marii Krasowskiej
Danny do tej pory wiele podróżował. Teraz zostaje wysłany do ciotki mieszkającej w Warszawie, gdzie dowiaduje się, że potrafi widzieć duchy. Ta książka Krasowskiej to młodzieżowe urban fantasy: sympatyczne i lekkie, choć zdecydowanie nie wybitne. Akcja tej powieści definitywnie toczy się w Warszawie, w której główni bohaterowie przeżywają przygody w towarzystwie niekoniecznie poważnych duchów.

„Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” Anety Jadowskiej
W alternatywnym świecie Warszawa podzielona jest na Wars i nieprzyjazną Sawę. To w tym świecie żyje Nikita, płatna zabójczyni, która musi rozwikłać zagadkę zniknięcia swojej znajomej. Choć w kolejnych częściach serii bohaterka często zmienia lokacje to w tomie pierwszym bezustannie przebywa w stolicy, dzięki czemu możemy poznać ją z tej drugiej, alternatywnej strony. Moja opinia o całej serii jest raczej mieszana, ale jeśli chcecie sprawdzić jak wypada wizja Warszawy w wykonaniu Jadowskiej po prostu musicie sami się przekonać, czy spodoba się Wam ta książka.


Sięgniecie po któryś z tych tytułów? A może jakieś już znacie? Zapraszam też do polecania innych książek, których akcja choć na chwilę przenosi nas do Warszawy!


niedziela, 23 grudnia 2018

Kamienne niebo: Świat zmierza ku końcowi


Piąta Pora Roku trwa już od dwóch lat. Essun pozbawiła swoją wspólnotę domu, aby ocalić jej życie. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z takiego obrotu spraw. Jednocześnie kobieta czuje, że jak najszybciej musi odnaleźć swoją córkę, Nassun, a także przywrócić Ojcu Ziemi to, co zostało mu zabrane, jeśli chce zapobiec kolejnym katastrofom.

Tytuł: Kamienne niebo
Tytuł serii: Pęknięta Ziemia
Numer tomu: 3
Autor: N. K. Jemisin
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Liczba stron: 384
Gatunek: high fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Bardzo długo zwlekałam z sięgnięciem po „Kamienne niebo”. Opinie na temat tego tomu były zdecydowanie chłodniejsze w porównaniu do części poprzednich, mimo że zakończenie serii, tak samo jak tomy poprzednie, także zgarnęło Nagrodę Hugo. Na szczęście dla mnie w trakcie lektury książki Nory K. Jemisin bawiłam się nie gorzej, niż w przypadku poznawania części poprzednich.
Faktycznie jednak muszę przyznać, że w ostatniej części – tak samo, jak w przypadku tomu drugiego – brakowało mi odrobiny chemii między bohaterami. W przypadku „Piątej pory roku” relacja Sjen oraz Alabastra po prostu iskrzyła; w kolejnych częściach te emocje towarzyszące tej relacji zdają się nieco opadać, zmieniać i dojrzewać. Niemniej, poza tym „Kamienne niebo” to po prostu kolejna książka Jemisin zawierająca wszystko to, co w twórczości tej autorki lubię: zabawę słowem, stopniowe odkrywanie świata oraz położenie nacisku na światotwórstwo, nie na samą fabułę.
Bo choć w „Kamiennym niebie” pozornie dzieje się dużo to nie jest to historia, której nie da się przewidzieć. Zakończenia mają zwykle to do siebie, że muszą podsumować całokształt, a więc mimo splendoru wydają się w pewnym sensie krótsze, niż części poprzedzające. Zwłaszcza, że Jemisin w tym tomie znów porywa się na trzy narracje i tylko dwie z nich dotyczą czasów współczesnych bohaterom. Jedna opisuje zamierzchłą przeszłość, co pozwala nam lepiej zrozumieć świat przedstawiony, ale jednocześnie zabiera czas zwrotom akcji w głównej linii fabularnej. Niemniej, dla mnie to zdecydowanie nie jest wada „Kamiennego nieba”: osobiście tak lubię styl Jemisin oraz jej pomysłowość, że mogłabym dostać wymyślony przez nią bestiariusz, albo coś pokroju „Silmarilionu” Tolkiena i dalej doskonale się bawić.
No bo właśnie… świat przedstawiony w „Kamiennym niebie” jest dość mocno rozwinięty w porównaniu do części poprzednich, choć autorka, jak zawsze, nie podaje nam wszystkich elementów układanki na tacy. Choć to ostatni tom serii to dalej na wiele pytań nie mamy odpowiedzi, co sprawia, że Bezruch zachowuje wiele ze swojego mistycznego, tajemniczego klimatu. Na pewno jednak ta część potwierdza moje wcześniejsze przypuszczenia: trylogia Jemisin to science-fantasy, a nie czyste high fantasy.
Mam tendencję do przyjmowania prozy Jemisin takiej, jaką jest: jestem zakochana w jej stylu i w jej podejściu do tworzenia światów. Dlatego nic dziwnego, że przy „Kamiennym niebie” dobrze się bawiłam i nie do końca widzę powód, przez który opinie na temat ostatniej części są o tyle chłodniejsze w porównaniu do tomów poprzednich. Dla mnie to po prostu naprawdę ładnie napisana i bardzo pomysłowa trylogia, która porusza dość dużo istotnych społecznie tematów. Na pewno jednak nie jest to literatura dla każdego: seria „Pękniętej Ziemi” wymaga od czytelnika sporej dawki cierpliwości i niezniechęcania się do tekstu książki nawet, jeśli coś przez dłuższy czas wydaje się niezrozumiałe.


* * *

Myślę, że jeśli kogoś kochasz, nie decydujesz o tym, jak bardzo ten ktoś kocha ciebie.
 Fragment „Kamiennego nieba” Nory K. Jemisin



piątek, 21 grudnia 2018

Strefy cyberwojny: Jak Internet wpływa na nasze życie?


W świecie, w którym króluje Internet pojawiają się zagrożenia wcześniej nam nieznane. Dzięki fake newsom oraz algorytmom manipulacja staje się wyjątkowo prosta. Jak ją rozróżniać… i jak się przed nią bronić?

Tytuł: Stefy Cyberwojny
Autor: Agata Kazimierska, Wojciech Brzeziński
Liczba stron: 240
Gatunek: literatura faktu
Wydanie: Oficyna 4eM, Warszawa 208

Fake newsy i często tabloidyzująca siła Internetu  to coś, co na moich studiach z powodu kierunku jest poruszane niezwykle często. Problem polega na tym, że zwykle to rzecz poruszana z perspektywy osób sporo ode mnie starszych, dla których sieć sama w sobie jest czymś nienaturalnym, w pewien sposób „strasznym i „złym”. Z tego powodu mojemu, młodszemu pokoleniu często jest trudno zgodzić się z osobami z takim nastawieniem i w ogóle trudno dyskutować, a szkoda – bo kwestie z tym związane są istotne, tylko… w nieco inny sposób. Nic dziwnego, że „Strefy cyberwojny” wzbudzały we mnie pewien lęk.
Na całe szczęście okazało się, że książka stworzona przez dziennikarzy Polsatu to całkiem niezła propozycja. Może nie nadzwyczaj odkrywcza i stanowi raczej wstęp do tego tematu, ale myślę, że okazała się po prostu wyjątkowo sensowna, jak na tego typu treść.
Przede wszystkim autorzy bardzo mocno opierają się na źródłach. Każdy rozdział zawiera bibliografię, z której korzystali twórcy, zwykle dość obszerną. Poza tym całość jest podzielona tematycznie: każdy rozdział to nieco inny problem związany z siecią, który może stanowić dla nas – w taki, czy inny sposób – zagrożenie.
W związku z tym, że „Strefy cyberwojny” nie są książką typowo naukową, a raczej próbą przedstawienia tematu szerszej publiczności sama treść jest raczej przystępna i bazująca na przykładach, które faktycznie miały miejsce. Te historie to w moim odczuciu najmocniejsza część tej książki: to one interesują i to one zmuszają do pewnej refleksji. Zauważyłam też, że autorzy nie starają się na siłę przedstawiać nam swoich poglądów, raczej stojąc z boku wydarzeń (choć oczywiście przy takiej twórczości trudno mówić o zupełnym obiektywizmie). Dzięki temu po prostu nie czułam w trakcie lektury szczególnych „zgrzytów”, które przeszkadzałyby mi w jej odbiorze.
Gdybym miała wybrać najciekawszy fragment chyba byłby to jeden z wywiadów przeprowadzony przez autorów. Wypowiadał się w nim specjalista od marketingu polityków, wyjaśniając, jak wygląda budowanie wizerunku takiej osoby w sieci. To była zdecydowanie ciekawa lektura, w trakcie której poznałam kilka nowych ciekawostek i chyba to ona najdłużej zostanie mi w pamięci. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, ze o większości kwestii przedstawionych w tej książce gdzieś już słyszałam, albo słyszałam o rzeczach bardzo do nich zbliżonych.
„Strefy cyberwojny” to książka dla osób zainteresowanych tematyką manipulacji oraz działaniem Internetu, które jednak szukają raczej wstępu do tematu, niż bardzo solidnej, głębokiej analizy. Jako taka ma szansę dobrze się sprawdzić, o ile czytelnik ma świadomość tego, że poglądy twórców to właśnie „tylko poglądy”: choć ich historie mogą być prawdziwe to ich wydźwięk jest tylko odczuciem twórców. Nie ma też sensu po tego typu książkę sięgać, jeśli nie jesteśmy w jakikolwiek sposób zainteresowani. To w końcu mimo wszystko dość specjalistyczna literatura.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


środa, 19 grudnia 2018

Odłamki: Sceny z wojny domowej w Bośni i Hercegowinie


Jak młody chłopak Ismet przeszedł przez piekło wojny domowej. Po emigracji do Ameryki boryka się z biedą i traumą. Na polecenie psychologa zaczyna pisać dziennik, który ma pomóc mu poradzić sobie z przeszłością.

Tytuł: Odłamki
Autor: Ismet Precic
Tłumaczenie: Jarosław Rybski
Liczba stron: 432
Gatunek: autobiografia, literatura wojenna
Wydanie: SQN, Kraków 2015
O wojnie w Bośni i Hercegowinie, która miała miejsce w latach 90. ubiegłego stulecia nie wiem raczej zbyt wiele: kojarzy mi się z bardzo krwawym konfliktem i wielkimi zniszczeniami, ale nigdy nie wgłębiałam się w jego szczegóły. Dlatego gdy w moje ręce wpadły „Odłamki” Ismeta Pricica byłam zadowolona, że w końcu dowiem się czegoś więcej o tym konflikcie. W trakcie lektury okazało się jednak, że ta książka skupia się zdecydowanie bardziej na samym obrazie wojny, niż na jego politycznych aspektach. 
Zacznijmy jednak od tytułu. W tym przypadku oddaje on w doskonały sposób wnętrze książki, bo to jest swoistymi odłamkami z życia alter-ego autora, zmieszanymi ze wspomnieniami Mustafy Nalić, bośniackiego żołnierza. W „Odłamkach” nie mamy jednej, konkretnej linii fabularnej – to dość chaotyczna pozycja, która często skacze po chronologii, skupiając się raczej na pojedynczych scenkach, a nie na całości historii jako takiej.
Właściwie muszę stwierdzić, że coś takiego całkiem do tej pozycji pasuje: w końcu wojna jest chaosem. Przy tym mimo wszystko to nie jest książka, w której czytelnik się gubi: całość dość dobrze się składa.
Niemniej, nie jest to przy tym bardzo lekka książka. Już sam fakt, że opowiada o wojnie i jest w gruncie rzeczy biografią człowieka, który ją przeżył sprawia, że sam klimat „Odłamków” po prostu nie może być radosny. Jeśli wewnątrz znajdziecie humor to raczej ten czarny. Na dodatek styl autora czasem jest dość mocno opisowy, niekoniecznie wyważony: to w końcu zapiski jego własnych wspomnień, a nie dzieło autora, który pisze, zastanawiając się, jak sprawić, by całość miała dobry rytm.
Przy tym jeśli szukacie książki, która po prostu poinformuje Was o tym, co działo się w Bośni i Hercegowinie to… nie jest dobra pozycja. To znaczy, oczywiście autor częściowo to wyjaśnia, jednak raczej pobieżnie, skupiając się tylko na własnych doświadczeniach. To w końcu nie jest ani reportaż, ani książka historyczna, naukowa: to rzecz, po którą można sięgnąć po to, by poczuć wojnę i ból imigranta, a nie coś, co doskonale sprawdzi się jako podręcznik, zawierający wszystkie istotne informacje.
Chociaż spotkania z „Odłamkami” absolutnie nie żałuję to myślę, że raczej do niej nie wrócę: jednak osobiście wolę konkretne historie, a tego typu urywki z życia po prostu w pewnym momencie mają zwyczaj zaczynać mnie irytować. Niemniej, to naprawdę dobry debiut, zwłaszcza, jeśli szukacie czegoś w takiej tematyce i w takim przypadku warto się tą lekturą zainteresować.


* * *

Wszyscy pochodziliśmy z tego samego miasteczka, ale uciekaliśmy z trzech zupełnie różnych krajów. Bego uciekał z Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Irfan uciekał z Socjalistyucznej Federacji Republiki Jugosławii. Ja natomiast – z nowo utworzonego, niezależnego państwa Bośni i Hercegowiny. To coś mówiło o Bałkanach. Reżimy się zmieniają, ale nie trwają długo i po jakimś czasie ludzie chcą uciekać.
Fragment „Odłamków” Ismeta Precica

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Steampunk w mojej biblioteczce


 
Steampunk od dawna ma w moim serduszku specjalne miejsce. Choć przyznaję, nie znam wyjątkowo dużo książek napisanych w tym nurcie to osobiście uwielbiam wizualną część tego zakątka fantastyki: gorsety, cylindry, spódnice i gogle to zdecydowanie coś, co po prostu cieszy moje oko. Uznałam więc dziś, że zbiorę do kupy wszystkie moje książki napisane właśnie w tym nurce, lub w nurtach pokrewnych (tzn. clockpunk, silkpunk, etherpunk i tym podobne) i po prostu Wam je pokaże.
Najpierw jednak może kilka słów o samym steampunku. Co to w ogóle jest? To nurt fantastyki (który może być w moim odczuciu zarówno fantasy, science-fiction jak i science-fantasy), który nawiązuje do rewolucji przemysłowej. Główną rolę w rozwoju światów przedstawionych w takich historiach odgrywa właśnie energia tworzona przez parę. „Odmiany” steampunku właściwie robią to samo, tylko na warsztat biorą inną „energię” – na przykład w clockpunku będą to mechanizmy zegarowe. Skoro mamy tę podstawę wyjaśnioną… już pokazuje Wam moje książki nawiązujące do tej stylistyki! Nie wszystkie lubię, ale wszystkie chce Wam pokazać.




„Dziewczyna płaszczka i inne nienaturalne atrakcje” Roberta Rankina
Muszę przyznać, że to dość specyficzny tytuł. Ta historia to mocno osadzona w steampunkowych realiach, przygodowa komedia, która nawiązuje do wielu dzieł kultury. Jednak jednocześnie ja po prostu nie do końca „kupuję” jej przerysowania i żartu, w związku z czym w gruncie rzeczy po dłuższym czasie od lektury niewiele z niej pamiętam. Niemniej, myślę, że to książka, która może sprawdzić się u czytelnika dość młodego, albo takiego, który nie jest zbyt wybredny pod względem humoru.

„Wilcza godzina” Andriusa Tapinasa
O ile książka Rankina po prostu mi „nie siadła”, tak „Wilczej godziny” najzwyczajniej w świecie nie lubię. Choć to tytuł mocno czerpiący z klasyki steampunku to ten debiut nie jest książką, za którą przepadam i raczej nie sięgnę po kontynuacje. Szczerze mówiąc obecnie z samej treści nie pamiętam zbyt wiele: wiem, że jedna z postaci to była młoda dziewczyna, wiem, że coś wiązało się z wielkim, mechanicznym wilkiem, ale… generalnie gdy myślę o tej pozycji mam po prostu pustkę w głowie, jeśli chodzi o jej treść i niemiłe wspomnienia, jeśli chodzi o samo czytanie jej. Niestety.

„Wojny Alchemiczne” Iana Tregillisa
W przypadku tej trylogii mamy do czynienia właśnie z clockpunkiem. To historia, której autor wymyślił sobie, że w jego świecie ludzie nauczyli się w jakiś sposób tworzyć dusze, co doprowadziło do stworzenia swoistych myślących robotów, których ciała zostały wytworzone z mechanizmów zegarowych. Tę serię naprawdę bardzo lubię: to przygodowa, dość lekka historia, której czytanie może sprawiać sporo radości. Żałuję jedynie, że autor tylko w pierwszym tomie skupił się na wątkach filozoficznych, w kolejnych zupełnie o nich zapominając.

„Zadra” oraz „Czterdzieści i cztery” Krzysztofa Piskorskiego
Kolejny tytuł, który stoi co najwyżej obok steampunku. Te dwie książki Piskorskiego to zupełnie odrębne historie, ale osadzone w tym samym świecie: w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzkość wynalazła energię próżni, czyli ether, który pozwala im nie tylko na rozwój technologii, ale także na podróże między wymiarami. „Zadra” jest w tym przypadku tytułem nieco lżejszym i bardziej przygodowym. „Czterdzieści i cztery” zaś bawi się podróżami między wymiarami oraz polską kulturą nawiązując do Adama Mickiewicza, czy Juliusza Słowackiego. Gdybym miała wybierać jedną książkę z tych dwóch zdecydowanie wolę ten drugi tytuł, ale obydwa to pozycje warte polecenia i przeczytania.

Druga era „Ostatniego Imperium” Brandona Sandersona
Oto mój największy zawód, jeśli chodzi o Sandersona: autor uznał, że po pierwszej trylogii przedstawi nam świat kilkaset lat w przód, który właśnie przechodzi rewolucje przemysłową. Problem w tym, że choć jej przedstawienie jest bardzo klasyczne to nijak ma się do magii istniejącej w tym świecie, a za samymi historiami po prostu nie przepadam. Niemniej, jestem człowiekiem wybrednym i dobrze wiem, że te niedługie książki mają sporą rzeszę czytelników. Jeśli więc szukacie steampunku pamiętajcie, że znajdziecie go także w twórczości Sandersona.

„Para w ruch” Terry’ego Pratchetta
Z tą książką wiąże się moje początkowe „ale” do Pratchetta. Kupiłam tytuł na wyprzedaży, chcąc po prostu poznać coś od tego autora. Niestety, z tego co wiem „Para w ruch” była pisania przez niego już w trakcie choroby, co odbiło się mocno na jakości tekstu. Zapewne fani autora poznają ten tytuł tak czy siak, jednak po mojej przygodzie z nią nie sądzę, aby to był dobry początek przygody ani z Pratchettem, ani strampunkiem.

„Pod sztandarem dzikiego kwiatu” Kena Liu
Choć pierwszy tom tej serii niezwykle mnie wymęczył, tak już drugi sprawił mi naprawdę wiele radości i wciągnął w ten świat. Te książki Kena Liu są przez samego autora określane mianem „silkpunku” – magia obecna z nich to właściwie technologia oparta na technologii rodem z Dalekiego Wschodu. Naprawdę nie potrafię przejść obojętne wobec tak ciekawego konceptu i choć mam wrażenie, że ze wszystkich moich książek ta seria najbardziej odbiega pod względem wizualnym od steampunku to po prostu przez same pomysły Kena Liu warto przebić się przez pierwszy tom, aby dotrzeć do o wiele lepszej kontynuacji.

Macie w swojej biblioteczce książki związane ze steampunkiem? Lubicie ten nurt?

Nomida zaczarowane-szablony