czwartek, 29 listopada 2018

Srebrny Kruk: Nie wiem, co właśnie przeczytałam


Oculum Mundi to świat, w którym ludzie traktują inne rasy z pogardą i w którym nie brakuje zakulisowych, politycznych rozgrywek. Pięć opowiadań wiedzie do jednego, wspólnego celu.



Tytuł: Srebrny kruk
Autor: Michał J. Sobociński
Liczba stron: 315
Gatunek: fantasy
Wydanie: Abyssos, Nowa Sól 2018
Gdy „Srebrny kruk” do mnie trafił nie znalazłam w sieci żadnej, konkretnej opinii na jego temat. Dlatego ten wydany w maju debiut Sobocińskiego wzięłam na warsztat zupełnie na poważnie: w końcu ktoś powinien ten tytuł poważnie ocenić. Jednocześnie podchodziłam do książki ze sporą dawką pozytywnego nastawienia: w końcu to fantasy, jak najbardziej „mój” klimat. Nawet, jeśli nie będzie idealnie, nie powinno być źle, zwłaszcza, że autor napisał tekst także do drugiego tomu wtedy jeszcze nie wydanych „Fantazmatów”.
Szybko dotarło do mnie jednak, jak bardzo się myliłam.
Mimo absolutnie najszczerszych chęci; powolnego i dokładnego czytania oraz pozytywnego nastawienia spotkanie ze „Srebrnym krukiem” skończyło się dla mnie po prostu źle. To jedna z tych książek, którą czytałam, aby po odłożeniu nie mieć pojęcia, o czym był tekst; która wydawała się być absolutnie o niczym, mimo bardzo mocnej stylizacji językowej (o której za chwilę). Do teraz zastanawiam się, o co w tej fabule w ogóle chodziło, a przecież jestem raczej człowiekiem oczytanym; nawet „Lód” Dukaja przecież był O CZYMŚ mimo że jak na razie przerwałam go po trzystu stronach (wrócę, na pewno!) – to książka trudna, ale główna linia fabularna jest jednak zrozumiała. „Srebrnego kruka” zdaje się to nie dotyczyć.
Co właściwie dostajemy? Pięć opowiadań, które – jak wspomniałam wyżej – wydają się być w moich oczach absolutnie o niczym. Mamy jakieś morderstwa, mamy pociągającego za sznurki profesora o trudnym i dziwnym imieniu, mamy niby intrygi, spotkania władz… ale te teksty zdają się do niczego nie prowadzić. Ponadto często miałam wrażenie, że autor, próbując „stylizować” język na średniowieczny, wciskał do tekstu wszystkie znane mu trudne słówka, co wcale nie ułatwiało czytania, ani nie dodawało klimatu treści. Zwłaszcza, że taki „mityng” (który też w tych opowiadaniach się znalazł) nijak ma się do tekstów fantasy tego typu.
Zauważyłam też, że dialogi to często szczególnie irytująca sieczka mieszaniny dziwnych słów ­– często trudno wyciągnąć z nich cokolwiek. A opisy? Często przydługie i nudne, zwłaszcza, gdy czytelnik ma w sumie gdzieś bohaterów i absolutnie się nimi nie interesuje; tak samo z resztą, jak światem przedstawionym. Bo przecież elfów i krasnoludów, którzy są źle traktowani mieliśmy już w popkulturze od groma. „Srebrny kruk” pod tym względem wydaje się być absolutną kalką wielu innych historii.
Jeśli miałabym podać jakikolwiek pozytyw to byłoby to na pewno wydanie. Z tego co rozumiem wydawnictwo Abyssos to grupa znajomych pisarzy, którzy wzajemnie wydają swoje dzieła (jak widać, to niekoniecznie dobru pomysł). Wyraźnie widzę, że w „Srebrnego kruka” zostało włożone sporo pracy. Być może sama korekta do najlepszych nie należy, ale wewnątrz książki możemy znaleźć naprawdę przyjemne dla oka ilustracje, a okładka też nie należy do najgorszych. Sama grafika na niej jest naprawdę klimatyczna; brakuje jej jedynie odrobiny podrasowania pod względem układu tekstu i czcionki.
Co tu dużo mówić – jestem na „nie”. Chciałabym, aby było inaczej, ale po prostu czuje się niezwykle tym tytułem wymęczona. Nie obchodził mnie, czytałam go prawie tydzień (a moją normą są 2-3 dni na książkę) i jeszcze na dodatek mam wrażenie, że nie dostałam nic w zamian za poświęcony czas. Niemniej, bardzo chętnie porównam swoją opinię z innymi. Może faktycznie Sobociński to geniusz większy od Dukaja, Wattsa czy Lema, tylko po prostu jestem zbyt głupia i zbyt mało oczytana, by to zrozumieć? Chciałabym w to wierzyć.


* * *

– Nonsens, mości książę. Zaaranżowany przez księżną mityng ma na celu wysondowanie potencjałów oraz stanowisk w hipotetycznej sytuacji wewnętrznej naszego państwa – profesor odgarnął z twarzy szare włosy. – Dokonujemy tu analizy geopolitycznej poprzez studium domniemanych przypadków.
– Próżna naukowa gadanina – skwitował margrabia, maczając figę w słodkiej zalewie z maku.
Fragment „Srebrnego kruka” Michała J. Sobocińskiego



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwo Abyssos!



wtorek, 27 listopada 2018

Upadek Hyperiona: Wojna o przetrwanie



Pielgrzymi kontynuują swoją wędrówkę do Grobowców Czasu, w których Dzierżba ma zabić sześciu z nich, spełniając pragnienie jednego. W tym czasie Hegemonia prowadzi wojnę z najeźdźcami, których pragnieniem jest zniszczenie ludzkiej rasy.

Tytuł: Upadek Hyperiona
Tytuł serii: Hyperion
Numer tomu: 2
Autor: Dan Simmons
Tłumaczenie: Wojciech Szczypuła
Liczba stron: 611
Gatunek: science-fiction
Wydanie: Mag, Warszawa 2015
Przez rok czekałam, aby zabrać się za „Upadek Hyperiona”: choć pierwszy tom naprawdę mi się spodobał to cały czas w moim dobytku pojawiały się inne książki, które czytałam najpierw, zazwyczaj zgodnie z myślą „słabsze na początku, najlepsze na deser”. Odsuwanie w czasie nie skończyło się dla mnie najlepiej – kontynuacja jest nierozerwalnie związana z tomem pierwszym i gdy wspomnienia blakną zdecydowanie trudniej jest odnaleźć się w historii Dana Simmonsa.
Akcja kolejnego tomu rozpoczyna się zaraz po zakończeniu poprzedniego. Tym razem dostajemy jednak zupełnie inną strukturę powieści. „Hyperion” składał się z opowieści pielgrzymów, przez co swoją formą przypominał zbiór opowiadań. „Upadek Hyperiona” jest zaś liniową powieścią, która ma tak naprawdę jeden temat przewodni: kosmiczną wojnę.
Czemu tak trudno jest się odnaleźć w książce, jeśli słabo pamięta się poprzednią część? Z bardzo prostego powodu. Autor w części poprzedniej dokładnie przedstawia nam postacie, których historie mają duży wpływ na rozwój wydarzeń. Jednocześnie w „Upadku Hyperiona” tylko wspomina o tym tle, wręcz atakując nas nowymi wydarzeniami, postaciami i nazwami. Jeśli więc nie pamiętamy za dobrze głównych bohaterów tej historii wgryzienie się w nią może naprawdę być dość problematyczne.
Czytając „Upadek Hyperiona” doszłam do wniosku, że przez mnogość historii „Hyperion” był powieścią, która poruszała więcej tematów filozoficznych. Kontynuacja, choć cały czas zastanawia się nad istotą religii, życia i moralności, jest jednak bardziej ukierunkowana. Jednocześnie Simmons absolutnie nie zapomina o tego typu rozważaniach, jednak najzwyczajniej w świecie tom poprzedni zbudował na tyle mocną podbudowę i klimat historii pod tym właśnie względem, że tym razem po prostu nie musiał tego robić.
Pod względem fabularnym „Upadek Hyperiona” jest ciekawy, ale jednocześnie potrafi zadziwić swoją dziwnością. Pióro Simmonsa jest dość proste i bardzo konkretne, dzięki czemu jego historie naprawdę dobrze się czyta, ale jednocześnie w tej części powieści autor mocno porusza tematykę sztucznej inteligencji oraz podróży w czasie. To drugie jednak zawsze wprowadza pewne problemy logiczne, pewne nieścisłości i „dziwność”, która podana w konwencji stosunkowo mrocznej i ponurej fantastyki zawsze wywołuje we mnie niepokój.
W przypadku tak dobrych książek nie widzę sensu dokładnej analizy bohaterów. Simmons po prostu dobrze zbudował swoje postacie, dając im konkretne cechy, charakter i umiejętności, doskonale wpasowując je w historie. Jeśli jednak miałabym wybrać bohatera, lub element książki, który chyba najbardziej mnie uderzył byłby to wątek Uczonego oraz jej małej córeczki.  Jedna z kluczowych scen (pojawiająca się z resztą na zagranicznych okładkach) naprawdę jest w stanie przez swoją tragiczność wywrzeć duże wrażenie.
Przy tym wszystkim powieść Simmonsa to książka bardzo mocno zakorzeniona w naszej kulturze. Autor sięga do poezji, ale nie tylko: wyraźnie widać, że ma bardzo dużą wiedzę i że naprawdę przygotował się do napisania takiego dzieła.
„Upadek Hyperiona” to książka ciężka i lekka zarazem. Wprawdzie porusza trudne tematy i jej klimat zdecydowanie nie należy do tych sielankowych, ale jednocześnie czyta się ją niezwykle płynnie i sprawnie, dzięki czemu można czerpać z czytania tej naprawdę dobrze skonstruowanej powieści wiele przyjemności. To niewątpliwie jest tytuł, a właściwie – seria, którą będę polecać wszystkim zainteresowanym fantastyką naukową.

* * *

Jego piekło jest namacalne: to ból, który płonie w jego ciele jakby ktoś przeciągał mu drut kolczasty przez żyły i trzewia. Piekło to także wspomnienie głodujących dzieci w slumsach Armaghastu; piekło to uśmiechy polityków, wysyłających chłopców na śmierć w kolonialnych wojnach; piekło to myśl o śmierci Kościoła, która nastąpi za jego życia Durè , a ostatnimi wiernymi będą starzy ludzie zapełniający pojedyncze ławki w olbrzymich katedrach na Pacem.
Fragment „Upadku Hyperiona” Dana Simmonsa


niedziela, 25 listopada 2018

Dynia i jemioła: Świetny pomysł na świąteczny prezent


Święta to czas szczególny także dla mieszkańców magicznej części świata. W tym niezwykłym czasie nie łatwo jednak być Namiestniczką, która pilnuje porządku w Thornie, czy być organizatorką wielkiego zlotu rodzinnego dla familii składającej się z niezwykle charakternych kobiet. Dora, Nikita, Witkacy, Karma i inni znani z innych książek bohaterowie przybywają ponownie z nowymi, tym razem świątecznymi, przygodami.

Tytuł: Dynia i jemioła
Autor: Aneta Jadowska
Liczba stron: 407
Gatunek: opowiadania urban fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Do tej pory nie miałam do czynienia z książkami napisanymi specjalnie z myślą o świętach, a o fantastyce tego pokroju chyba nawet nigdy nie słyszałam. Dlatego „Dynia i jemioła” Anety Jadowskiej wydała mi się ciekawym tytułem od kiedy tylko o nim usłyszałam. Gdy książka wpadła mi w ręce byłam absolutnie zachwycona tym, jak wygląda: twarda oprawa i masa ilustracji sprawia, że to tytuł, który po prostu przyjemnie jest mieć w ręce. Czy jednak treść dorównuje warstwie zewnętrznej książki i faktycznie nadaje się na prezent?
Muszę przyznać, że odpowiedź brzmi: tak. „Dynia i jemioła” to taka książka, jakiej można było się spodziewać: przyjemna, lekka w odbiorze i bardzo ciepła. A jeśli do tego dodamy znanych i raczej lubianych bohaterów to okazuje się, że dostaliśmy po prostu bardzo sympatyczny zbiór opowiadań.
Bo owszem, tym razem autorka zaserwowała nam dziesięć krótkich tekstów, z których każdy traktuje o innej sytuacji z życia bohaterów. Czasem to jakaś drobna, nieco bardziej obyczajowa historia. Innym razem dostajemy krótki kryminał, albo polowanie na potwory, czy nawet… parodię „50 twarzy Grey’a”. A to wszystko w klimacie świecącej się lampy z dyni oraz obwieszonej światełkami choinki.
Nie są to może wprawdzie teksty, które zapadną szczególnie głęboko w pamięć, chyba że w którymś momencie po prostu mocno rozbawią czytelnika (co jest w przypadku tego zbioru całkiem możliwe) i nie mogę tu mówić o absolutnie wybitnych dziełach, ale na pewno są po prostu warte poznania, szczególnie jeśli zna się świat wykreowany przez Jadowską. Przyznam, że nie znam wszystkich książek autorki, przez co osobiście potrafiłam się czasami zgubić, ale jednocześnie to na tyle proste historie, że prędzej czy później powinien się w nich odnaleźć.
Jeśli mogłabym coś zarzucić temu zbiorkowi to bardzo „jednolity” ton oraz brak informacji na początku tekstów o kim teraz słuchamy. To znaczy dopóki nie zostało wspominane imię bohatera (a to pojawiało się czasem dość późno), albo ten nie zrobił czegoś charakterystycznego dla siebie (Dora rozpuszcza rude włosy, Nikita kogoś zabija itd.) potrafiłam nie mieć pojęcia o kim teraz czytam, co po prostu potrafiło mnie delikatnie irytować.
Poza tym muszę przyznać, że w tej książce Jadowskiej świetnie wychodzą rozpoczęcia i zakończenia opowiadań: to takie teksty, które często po prostu aż chce się zacytować, przez co jeśli znajdują się na początku od razu przykuwają uwagę i sprawiają, że aż chce się czytać tekst dalej, by zrozumieć o co chodzi.
Nachodzi mnie też drobna refleksja dotycząca samych ilustracji. Książkę ozdobiła Magdalena Babińska, stała współpracowniczka Jadowskiej. I o ile obrazki wewnątrz książki są naprawdę bardzo przyjemne dla oka to mam wrażenie, że w kolorowych, okładkowych ilustracjach czasami coś nie do końca „gra” z twarzą postaci. Miałam takie wrażenie przy okazji „Akuszera bogów”, mam i tutaj: Dora i Malina wyglądają świetnie, ale w przypadku Nikity po prostu coś mi nie pasuje. Co? Jako, że nie jestem rysownikiem – nie potrafię tego określić (ale jeśli jest na sali ktoś, kto się zna i wie o co może mi chodzić: niech się do mnie zgłosi!).
Podsumowując, „Dynia i jemioła” to udany zbiór opowiadań. Niezbyt ambitnych, ale bardzo przyjemnych i radosnych, o ciepłym, sympatycznym klimacie. Na pewno świetnie sprawdzi się jako prezent – czy to dla bliskiej osoby, czy to dla siebie samego.


* * *

Moja rodzina jest jak trufle. Rzadka, bezcenna i w dobrym stylu, ale w nadmiarze potrafi zabić smak nawet najbardziej wykwintnej potrawy. I ma zaskakująco wiele wspólnego ze świniami.
Fragment „Dyni i jemioły” Anety Jadowskiej


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

piątek, 23 listopada 2018

Córka krwi: Krócej znaczy lepiej


Adhara nie może znieść myśli, że powstała z cudzych zwłok, jako twór, którego jedynym życiowym celem jest pokonanie zła próbującego zniszczyć Świat Wynurzony. Próbuje przeciwstawiać się swojemu przeznaczeniu, ale nie jest to łatwe, gdy każdy wokół chce wykorzystać ją do własnych celów.
  
Tytuł: Córka Krwi
Tytuł serii: Legendy Świata Wynurzonego
Numer tomu: 2
Autor: Licia Troisi
Tłumaczenie: Zuzanna Umer
Liczba stron: 272
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Videograf II, Katowice 2011
Już piąty raz wracam do Świata Wynurzonego. Tym razem za sprawą „Córki Krwi”, czyli drugiego tomu trylogii „Legendy Świata Wynurzonego”. Już pierwszy tom jednak nie był wybitny i choć drugi czyta się zdecydowanie lepiej to w dalszym ciągu jeśli chodzi o tę serię – nie mogę mówić o wysokopółkowej fantastyce.
W porównaniu do „Przeznaczenia Adahary”, „Córka krwi” jest książką o wiele krótszą i o wiele konkretniejszą. W części poprzedniej przez lwią część czasu obserwowaliśmy życie bohaterki na dworze króla, w trakcie którego właściwie nie działo się wiele. No, może poza budowaniem pewnych relacji głównej bohaterki z innymi postaciami, jednak szczerze mówiąc, nie było to ani zbyt porywające, ani zbyt potrzebne historii. Na całe szczęście sytuacja Świata Wynurzonego w kontynuacji jest na tyle poważna, że tym razem Adhara praktycznie bezustannie jest w ruchu: ucieka, walczy, ukrywa się, próbuje dotrzeć do wyznaczonych celów. Dzięki temu „Córkę krwi” po prostu lepiej i przyjemniej się czyta.
Niestety, sam Świat Wynurzony staje się dla mnie coraz mniej wiarygodny. Autorka po prostu tchnęła w niego za mało życia, szyjąc wszystko zbyt grubymi nićmi. [SPOILER] I tak oto mamy elfy, które zaszyły się gdzieś na setki lat i mimo że (z tego co zrozumiałam) to był ten sam kontynent cały świat nie wiedział o ich istnieniu. Mamy też zarazę, którą można wyleczyć kilkoma kropkami krwi nimfy, ale leku nie można wykorzystać przez względy moralne (bo zdecydowanie krwiodawcę trzeba zabić, mimo że Adhara wykorzystuje swoją krew do leczenia i jakimś cudem żyje). [KONIEC SPOILERA] Nie wspominając już o tym, co od zawsze mnie w tej serii bolało, czyli bardzo jasnym podziale na dobro i zło oraz wręcz karykaturalnymi nazwami krain.
Sama główna bohaterka jest w moich oczach bardzo nijaką postacią. Czasem postępuje głupio, czasem irracjonalnie, ale jednocześnie jest tak pozbawiona jakiś konkretnych cech, że tak naprawdę kompletnie mnie nie interesowała, mimo że absolutnie cała historia kręci się wokół niej. Była raczej dodatkiem do wydarzeń, a nie osobą, za którą podążałam i o którą naprawdę się bałam.
Historia przedstawiona przez Licię Troisi w tym tomie należy do przewidywalnych, ale raczej poprawnych, o ile zignorujemy głupotki związane z konstrukcją świata wynurzonego. Ot, kolejna historia o wybrańcu, który musi uratować świat. Nic, z czym czytelnik fantastyki nie spotkałby się wielokrotnie, ale z drugiej strony wydaje mi się, że mimo wszystko jest to dość lubiany motyw. Zwłaszcza przez nastoletnich czytelników, a to właśnie do takich kierowana jest zarówno „Córka Krwi”, jak i cała seria książek o Świecie Wynurzonym.
Drugi tom „Legend Świata Wynurzonego” na tle innych powieści tego typu wypada naprawdę nijako. Ma kilka ciekawszych, dojrzalszych pomysłów (na przykład nekromancja nie jest tematem często spotykanym w książkach młodzieżowych), ale jednocześnie niczym nie zachwyca i nie ujmuje. Podejrzewam, że osoby, którym spodobało się „Przeznaczenie Adhary” i tą część polubią, jednak jeśli uznaliście poprzedni tom za kiepski raczej nie ma sensu sięgać po kontynuacje.


* * *

Otaczała ją gęsta i lepka cisza. Nie była już Adharą, ale również jeszcze nie Szóstą Kreaturą. Nie była niczym, a to było największym cierpieniem, jakiego mogła doświadczyć.
 Fragment „Córki krwi” Licii Troisi

środa, 21 listopada 2018

Zgadnij kto: Niezłe czytadło, ale czy dobry kryminał?


Morgan Shepperd prowadzi popularny, poranny program, w którym rozwiązywane są „kryminalne” zagadki – zwykle dotyczące zdrad, czy problemów celebrytów. Niespodziewanie budzi się w hotelowym pokoju wraz z piątką innych osób oraz trupem. Ma trzy godziny, aby rozwiązać sprawę morderstwa: w innym przypadku wszyscy zginą.



Tytuł: Zgadnij kto
Autor: Chris McGeorge
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Liczba stron: 416
Gatunek: kryminał
Wydanie: Insignis, Kraków 2018
Obserwując książkową część polskiej sieci zauważyłam, że „Zgadnij kto”, czyli debiut Chrisa McGeorge’a wzbudza sporo kontrowersji. Wielu czytelników spodziewało się po tej powieści efektu „wow” – fajerwerk, świetnej intrygi, wyjątkowo dobrego kryminału, który rzuci ich na kolana. A że ten tytuł nie jest aż tak dobry, by to zrobić, pojawiło się dość dużo narzekań. Szczerze przyznam, że po części je rozumiem, ale… mimo wszystko dla mnie ta książka była przede wszystkim przyjemnym czytadłem.
Zacznijmy jednak od tego, że nie jestem osobą, która czyta kryminały na umór i która czuje potrzebę samodzielnego rozwiązywania zagadki: w trakcie takiej lektury śledzę wydarzenia, ale nie próbuję aktywnie rozwiązywać śledztwa razem z detektywem. I to może być jeden z powodów, dla których traktuje „Zgadnij kto” tak pozytywnie. Bo tu właściwie nie do końca jest co śledzić, mimo że już sam tytuł sugeruje właśnie coś takiego.
Książka McGeorge’a przypomina mi trochę próbę podrobienia Aghaty Christie, tyle, że w wykonaniu bardziej współczesnym – jak w przypadku książek tej klasycznej pisarki kryminałów, tak i tu skupiamy się w głównej mierze na rozmowach detektywa z podejrzanymi. Tyle tylko, że autor wydaje się nie podsyłać nam żadnych konkretnych tropów. Ponadto w przeciwieństwie do książek Christie nasz główny bohater to oszust, nie detektyw: w „Zgadnij kto” brakuje po prostu kompetentnego śledczego, który faktycznie zastanawiałby się nad logicznymi rozwiązaniami i chłodno analizował sytuację.
Zamiast tego bardzo często z zamkniętego pokoju przeskakujemy do przeszłości – bliższej, lub dalszej – głównego bohatera. Obserwujemy jego prywatne problemy, które teoretycznie są istotne dla śledztwa, jednak w praktyce… nie są zbyt interesujące. Szczególnie, że Shepperd nie jest bohaterem szczególnie sympatycznym. To alkoholik, który zbudował swoje życie na kłamstwie i nie potrafi sobie sam ze sobą poradzić, w związku z czym trudno jest kibicować mu w rozwiązaniu zagadki. Zwłaszcza, że próbuje to zrobić w niekoniecznie godny obserwowania sposób.
W związku z przeskokami czasowymi oraz krótkimi rozdziałami (przez co ok. 60 stron wewnątrz jest prawie pustych) na samo rozwiązywanie zagadki i zabawę w escape room nie mamy zbyt wiele czasu, co automatycznie skutkuje tym, że nie poznajemy za dobrze samych podejrzanych; zdecydowanie brakuje tu psychologii tych bohaterów. Wprawdzie Christie też nie pisała książek długich, ale one zwykle skupiają się na jednej, konkretnej sprawie, nie eksplorują przeszłości bohatera – w związku z czym jej „śledztwa” po prostu działały zdecydowanie lepiej.
Niemniej, mimo wad… „Zgadnij kto” to książka napisana bardzo lekkim stylem, którą bez trudu można prędko pochłonąć. Do tego tytułu należy – moim zdaniem – podejść właśnie jako do lekkiej rozrywki i nieidealnego debiutu, który i tak jak na takowy wpada całkiem zgrabnie. Nawet, jeśli zachowania bohaterów czasem bywają irracjonalne, a sama zagadka nie należy do najbardziej pasjonujących.
Szczerze przyznam, że w przyszłości nie będę się wzbraniać przed przeczytaniem kolejnej książki autora. Chętnie po prostu sprawdzę, czy kolejne jego dzieło wypada lepiej, czy może to dalej zbliżony poziom twórczości co do „Zgadnij kto”. Samą książkę polecam tym, którzy tak jak ja nie mają zamiaru na własną rękę rozwiązywać przedstawionej zagadki i szukają po prostu lekkiej rozrywki. Inni po prostu mogą się na niej mocno zawieść.  


* * *


– Otrzymałem z kilku stron zapytania, czy byłbyś zainteresowany napisaniem książki.
– Książki?
– A o czym ktoś taki jak ja miałby napisać książkę?
– Właściwe to o czymkolwiek. O czym tylko chcesz. Może być tak interesująca albo tak durna, jak będziesz miał ochotę. Szczerze mówiąc, nie ma to większego znaczenia. Ludzie ją kupią, bo będzie miała na okładce twoje nazwisko. Książki są jak telewizja. Liczy się twarz po drugiej stronie.

Fragment „Zgadnij kto” Chrisa McGeorge’a



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


poniedziałek, 19 listopada 2018

Duma i uprzedzenie: Oryginał, a film z 2005 roku


 
Książka i film – odwieczni rywale, wrogowie wręcz, zwłaszcza, jeśli spojrzymy na to, jak na to drugie dzieło patrzą często książkoholicy. Ja jednak od tej walki staram się odcinać, a o powodach dlaczego pisałam już w TYM miejscu. Dziś jednak uznałam, że ze zestawie ze sobą dwa dzieła: „Dumę i uprzedzenie” Jane Austen z ekranizacją, czy też adaptacją tej powieści z 2005 roku. Dlaczego?
Po pierwsze, obydwa dzieła poznałam praktycznie w tym samym czasie, a co za tym idzie: mam na obydwa bardzo świeże spojrzenie. Po drugie, na temat dzieła Austen powstało już tyle oficjalnych recenzji, że po prostu nie czuję potrzeby, aby tworzyć na jego temat coś osobnego. Mam przy tym wrażenie, że z pomieszania recenzji z porównaniem może wyjść coś nowego.



O czym w ogóle jest ta historia?
XIX wiek. Rodzina Bennetów nie należy do najbogatszych. Nie łatwo jest wydać za mąż pięć córek, w chwili, gdy cały majątek po śmierci głowy rodziny przejdzie na odległego kuzyna. W związku z tym gdy do okolicy przeprowadza się bogaty młodzieniec, pan Bingley,  pani Bennet robi wszystko, aby wydać za niego jedną ze swoich córek. W tym czasie Elizabeth Bennet poznaje przyjaciela pana Bingley’a, pana Darcy’ego. Mężczyzna jest względem niej niezwykle nieprzyjemny. Elizabeth nawet nie domyśla się, że pan Darcy zaczyna darzyć ją uczuciem.



Film
To film w reżyserii Joe Wright’a był pierwszą „wersją” historii Jane Austen jaką poznałam. W związku z czym moje spojrzenie na historie było wtedy po prostu zupełnie świeże. Wprawdzie o „Dumie i uprzedzeniu” słyszałam już wiele, ale poza kilkoma głównymi faktami (jak to, że w tej historii występuje „super-łamacz-serc-od-pokoleń”, czyli pan Darcy) nie znałam treści tego dzieła. Dlatego sama fabuła była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem: choć obyczajowa to miała w sobie bardzo wiele uroku i drobnych zwrotów akcji, o których istnieniu nie posądzałabym tak klasycznej historii.
Jednocześnie „Duma i uprzedzenie” z 2005 roku to przepiękna muzyka i zdjęcia. Na ten film po prostu patrzy się niezwykle przyjemnie, zwłaszcza jeśli do wszystkiego dodamy przepiękną Keirę Knightley w roli głównej.
Pozytywnym zaskoczeniem była też chemia między głównymi bohaterami. Knightley i Matthew Macfadyen grający pana Darcy’ego zostali naprawdę dobrze do siebie dopasowani. Nawet, jeśli widzimy, jak bardzo się sprzeczają to po prostu nie da się nie zauważyć uczucia między nimi. Co z tego, że w tej chwili się wyzywają, skoro oglądając ich na ekranie razem i tak ma się wrażenie, że za chwilę dojdzie do pocałunku?
Z tym, że… do pocałunku w gruncie rzeczy nie dochodzi. To właśnie jest chyba najbardziej „nietypowe”, jeśli chodzi o filmy będące adaptacjami XIX-wiecznej twórczości. W zupełnie współczesnych historiach wręcz nie do pomyślenia jest, aby główni bohaterowie nie wylądowali po chwili razem w łóżku, a tutaj… ich pocałunek obserwujemy aż, uwaga! Raz. To kolejna rzecz, która – moim zdaniem – tej historii po prostu dodaje uroku.

Książka
Z prozą Jane Austen miałam już styczność – poznałam już „Rozważną i romantyczną” (pełna opinia TUTAJ) oraz „Mansfield Park (pełna opinia TUTAJ). Nim sięgnęłam po „Dumę i uprzedzenie” słyszałam jednak, że to konkretne dzieło autorki jest tym najlepszym pod każdym względem. Z tym, że… o ile uważam, że na pewno jest to książka lepsza od wcześniej przeze mnie poznanych to raczej daleka jestem od nadmiernych zachwytów.
By nie było wątpliwości: bardzo cenię sobie Jane Austen. Jej książki z „Dumą i uprzedzeniem” włącznie są niezwykle brytyjskie. Powolne i piękne, pozwalają rozkoszować się językiem, spokojnym tonem i ironicznymi szpileczkami, które autorka zgrabnie wbija swoim bohaterom, dzięki czemu jej proza nie jest sztuczna i sztywna. Z tym, że przez ostatnie dwieście lat jednak zmienił się nieco sposób przedstawiania historii i przez to osobiście nie potrafię w pełni wejść w emocje bohaterów.
Czemu? Bo Jane Austen zarówno w tej, jak i w innych swoich książkach stoi z boku bohaterów. Nie przytacza nam wszystkich szczegółów, często te istotne rozmowy podając w formie narracji (pisząc coś w stylu: … i powiedział jej o tym, jak bardzo ją kocha, mówiąc o pięknie jej oczu). Pozwala im na sporą dawkę intymności, unikając nadmiernego wchodzenia w ich głowy, czy pokazywania pikantnych szczegółów. Nie przeczę: to zdecydowanie ma swój urok. Jednak jednocześnie sprawia, że nie potrafię wgryźć się w historię tak bardzo, jakbym chciała.

Książka a film
Gdybym miała wybrać historie do której być może wrócę w tym przypadku na pewno byłby to film. Przede wszystkim przez to, że po prostu łatwiej jest spędzić dwie godziny na seansie, niż kilka-kilkanaście godzin na przeczytanie książki. Ponadto, pewnie częściowo przez kolejność, w jaką poznałam obydwa dzieła, czuje się bardziej związana emocjonalnie z ekranizacją.
Czy jednak książka, albo film jest gorsza albo lepsza? Nie wydaje mi się. To dwie różne formy przekazu i po prostu trudno jest tak dokładnie je porównać. Gdybym miała jednak wskazać kilka konkretnych „różnic” to właściwie… podałabym dwie główne rzeczy dzielące te dwa dzieła.
„Duma i uprzedzenie” w wersji filmowej to współczesny twór, który po prostu może sobie pozwolić, aby wpasować się w emocje dziś żyjącego widza. Z tego powodu Elizabeth jest bardziej wygadana, w związku z tym akcja jest szybsza i bardziej dynamiczna. Ponadto tam, gdzie Austen opisuje piękne widoki, tam film po prostu je pokaże i leci dalej. Tam, gdzie Austen opisuje drobne niuanse społeczne, tam film może nie zwrócić na to uwagi. Z tego względu z jednej strony książkowa „Duma i uprzedzenie” jest niezwykle cenna jeśli chodzi o piękny tekst i opisy ówczesnych zwyczajów, a z drugiej – gra na delikatniejszych nutach. Moim zdaniem przez to dopiero w o wiele bardziej współczesnym filmie charakterek Elizabeth może naprawdę wybrzmieć; w książce jest przytłumiony, tak, aby nie zrazić czytelnika.
Drugą kwestią jest coś, o czym z resztą już wcześniej pisałam – film ma tę niezwykłą zaletę, że do ról głównych bohaterów zostali dopasowani aktorzy, pomiędzy którymi po prostu czuć chemię. Oryginał, który raczej unika bezpośredniości, mi osobiście nie dał tyle satysfakcji z obserwacji starć tych dwóch postaci, co wersja z 2005 roku głównie dzięki nim.


Co jednak jest w tej historii niezwykłe to jej aktualność. „Duma i uprzedzenie” – niezależnie, czy mówimy o książce, czy jej kinowej wersji – to cały czas historia Kopciuszka, który poznaje swojego księcia. Wprawdzie w tym przypadku mamy do czynienia z bardzo charakternymi głównymi bohaterami (co jest tylko zaletą tej historii), ale jak najbardziej rozumiem zachwyty odbiorców (a właściwie odbiorczyń) nad panem Darcy’m. W końcu to po prostu bogaty, tajemniczy i inteligentny mężczyzna, zakochujący się w biednej młodej damie, z którą chciałaby utożsamiać się większość kobiet. Mimo że od powstania tej historii minęło ponad dwieście lat to dalej jest baśnią, pokazującą, że ludzkie pragnienie chęci posiadania drugiej osoby, z którą spędzi się całe życie w zgodzie i szczęściu dalej pozostanie niezmienne.

sobota, 17 listopada 2018

Bezpański: Pamiętnik byłego gliny


Adam Bigaj przez prawie czterdzieści lat pracował we wrocławskiej policji. W 2017 przymusowo przeszedł w stan spoczynku. Jakub Ćwiek pomógł mu w spisaniu historii jego służby, ujawniając kulisy licznych spraw kryminalnych.


Tytuł: Bezpański
Autor: Jakub Ćwiek, Adam Bigaj
Liczba stron: 416
Gatunek: literatura faktu
Wydanie: Marginesy, Warszawa 2018
Gdy Jakub Ćwiek poinformował w sieci, że tworzy kryminał w duecie z kimś, wiedziałam jedno: na pewno po tę książkę sięgnę. Dlatego po ukazaniu się „Bezpańskiego” nie czekałam i najnowsze dzieło tego pisarza trafiło w moje ręce. Czy cieszę się z tego faktu? Jasne. Choć jednocześnie widząc informacje o kryminale absolutnie nie tego się spodziewałam.
Jeśli dobrze rozumiem, „Bezpański” to historia Adama Bigaja spisana przez Ćwieka. Tyle tylko, że całość opowiedziana jest narracją pierwszoosobową, w związku z czym książka przypomina bardziej pamiętnik, niż reportaż jako taki. Zwłaszcza, że forma „Bezpańskiego” przypomina właśnie stosunkowo osobiste zapiski.
Książka podzielona jest na dość krótkie rozdziały, z których każdy poświęcony jest jakiemuś tematowi. Czasem to opis dnia policjantów, czasem anegdotki z czasów PRLu, czasem opis konkretnej sprawy. W każdym z nich doskonale widać wiedzę Bigaja na ten temat i w sporej ilości można znaleźć naprawdę ciekawe fakty dotyczące funkcjonowania czy to milicji, czy policji. Wydaje mi się, że jest to tytuł, który sprawdzi się u każdej osoby w jakiś sposób zainteresowanej kryminalistyką: starsi będą mogli powzdychać, że „tak naprawdę było”, a młodsi, który nie pamiętają nawet lat 90. (jak ja) po prostu dowiedzą się, jak to mniej więcej wtedy wyglądało.
Fakt, że historie Bigaja spisał Ćwiek to naprawdę duży atut. Ten pisarz to osoba, która używa lekkiego języka. Nie przegaduje, wie, jak budować napięcie i zna siłę dialogu. Często w podobny typie publikacji dostajemy opis rozmów postaci, co przynajmniej mnie potrafi nudzić. W tym przypadku ten problem znika. „Bezpańskiego” czyta się więc naprawdę lekko i przyjemnie, mimo że książka często porusza trudne tematy.
Nie uważam jednak tego dzieła za coś absolutnie idealnego. Szczerze mówiąc forma „Bezpańskiego” nie do końca mi odpowiada. Czemu? Już tłumaczę o co mi chodzi. Ponieważ ta książka to właściwie zbiór bardzo różnych, ale krótkich historii to… po prostu całość jako taka nie buduje napięcia. Gdy skończysz rozdział właściwie możesz spokojnie zamknąć wszystko, odłożyć tytuł na półkę i na dłuższą chwilę o nim zapomnieć. Ma to oczywiście swoje plusy (np. to świetna książka do czytania w komunikacji miejskiej, lub wieczorami, jeśli mamy mało czasu), ale z drugiej strony sprawia, że po około stu stronach, wiedząc jakie mniej więcej historie przytaczają autorzy powoli zaczęłam tracić zainteresowanie kończeniem jej. W końcu na półce jest tyle innych książek… a ja już „wiem” co będzie dalej. Szczególnie, że może autor opisuje sytuacje z dwóch innych ustrojów, ale generalnie sama policja nie zmienia się jakoś szczególnie: i tak chleją, i tak organizują imprezy, i tak często wydają się mieć mentalność „robotnika” z PRLu, a nie osoby zaufania społecznego.
Szczerze mówiąc, oceniając książkę po tych stu stronach nie pomyliłam się: w pewnym momencie historie Bigaja, choć cały czas ciekawe, stały się po prostu trochę powtarzalne, wciąż będąc gratką dla osoby zafascynowanej kryminalistyką, ale niekoniecznie bardzo pasjonujące dla kogoś, kto może o tym czasem posłuchać, jednak nie uważa takich tematów za „swoje”.
Podsumowując, „Bezpański” to kawał dobrej roboty, jednak jednocześnie jest pozycją, którą powinny się szczególnie zainteresować fani kryminałów, którzy chcą poznać rozwiązywanie zagadek od kuchni, a także osoby po prostu zainteresowane tym tematem; wydaje mi się też, że to może być dobry punkt wyjścia dla tych, którzy chcieliby napisać kryminał utrzymany w polskich realiach PRLu, lub lat 90. Osoby, które nie czują się zafascynowane tematem muszą same zdecydować, czy taka forma to coś dla nich.


* * *

– To ma być praca operacyjna? To?! – wydarł się Jaroszyński, dysząc w kark siedzącemu przy biurku Szyjce. – To gówno jest, a nie praca operacyjna.
Zamarliśmy. Znaliśmy naszego kolegę i wiedzieliśmy, że czasem ładował się w kłopoty tą swoją porywczością. Kark Krzyśka poczerwieniał niczym w uczuleniowej reakcji na oddech i kropelki śliny majora. Jego mięśnie napięły się i rozluźniły.
Szyjka wstał, przetarł ręką purpurową z gniewu twarz i spojrzał na majora z góry. Potem zgarnął te z teczek, które leżały na biurku, cisnął nimi w majora i wrzasnął jeszcze głośniej, niż tamten chwilę wcześniej.
– Sam jesteś gówno!
I wyszedł.
Fragment „Bezpańskiego” Jakuba Ćwieka i Adama Bigaja



Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Marginesy!



Nomida zaczarowane-szablony