sobota, 3 lutego 2024

Czwarte skrzydło: gdyby tylko to było dobrze napisane...


W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.

Czwarte skrzydło
cykl Empireum, t. 1
Rebecca Yarros
wyd. Filia, 2023


„Czwarte skrzydło”, powieść, którą napisała Rebecca Yarros, szturmem podbiła książkowe media, trafiając na półki bestsellerów, także w Polsce. I choć rozumiem powody, dla których może innych bawić, w moim odczuciu jest to fantazja erotyczna, „ukryta” pod płaszczykiem powieści fantasy o smokach, której autorce zabrakło warsztatu i wiedzy, aby była historią napisaną przynajmniej poprawnie. 

Uwaga, w tekście mogą pojawiać się spoilery, za pomocą których będę próbować wyjaśnić, co mam dokładnie na myśli.

Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Wydawać by się mogło, że przy długiej na ponad pięćset stron książce dwie sceny erotyczne to w gruncie rzeczy wcale nie jest szczególnie dużo, więc jak tu mówić o fantazji erotycznej w jej kontekście? Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej można, bo mam poczucie, że cała fabuła była kreowana właśnie z myślą o nich. Już od samego początku myśli i rozmowy protagonistki zmierzają właśnie w te rejony. Mimo że w teorii Violet powinna być zestresowana sytuacją i skupiona na przeżyciu, ona często jednak skupia się na pięknych, niezwykle silnych i twardych klatach, czy po prostu wprost mówi o tym, że chciałaby się z kimś przespać. Nie ma w samym tym fakcie absolutnie niczego złego, tylko nawet taka fabuła wymaga pewnych umiejętności, której Yarros po prostu w moim odczuciu po prostu zabrakło.

Mimo jednak tego, że jest to przede wszystkim historia pisana z myślą o lekkim romansie/erotyku, autorka wybrała sobie setting fantasy, próbując tworzyć swój własny świat. Skoro zaś właśnie na to postawiła, to przynajmniej ja mam zamiar wymagać od autora przynajmniej sensownych podstaw światotwórstwa. Tego niestety zdecydowanie tutaj brakuje. Świat jest ubogi, pełny głupot, często zupełnie nielogiczny. Te bzdury pojawiają się zaś na dosłownie każdym poziomie, od ogólnej konstrukcji armii, która nie ma sensu, przez smoki, które odmawiają noszenia siodeł po 400-latach współpracy z ludźmi (a wszyscy wciąż się dziwią, czemu tylu jeźdźców umiera), po trening pod postacią bicia się ZARAZ PO OBIEDZIE. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy oni w tym uniwersum naprawdę aż tak bardzo lubią sprzątać wymiociny uczniów… Dodajmy do tego fakt, że ta bardzo przerażająco straszna akademia smoczych jeźdźców przypomina w gruncie rzeczy liceum i że w najlepszej jednostce edukacyjnej w kraju nikt nie jest w stanie nawet przypilnować pokoju pani generał, w którym znajdują się kluczowe dla wojny mapy.

Nie zapominajmy też o topornej ekspozycji. W tej historii protagonistka, aby się uspokoić, recytuje sobie w pamięci treści czytanych książek i zupełnym przypadkiem są to np. opisy mapy, albo opisy gatunków smoków. Brawo, to bardzo szprytne rozwiązanie. 

Autorce też naprawdę kiepsko wychodzi rozpisywanie scenek rozwojowych, w których to Vi próbuje zdobyć jakąś wiedzę. O ile gdy akcja się toczy to się jeszcze jakoś czyta, tak te fragmenty są po prostu niezmiernie nudne. 

Być może przymknęłabym na to wszystko oko, gdyby kreacja bohaterów oraz ich wzajemne relacje stały na wysokim poziomie. Ale niestety, jest im do tego zdecydowanie daleko. Protagoniści z „Czwartego skrzydła” to nie pełnokrwiste postacie, a marionetki, które nie przechodzą żadnej zauważalnej drogi na przestrzeni całego tomu. Przejdźmy więc przez nasze główne trio, czyli przez Violet, Daina oraz Xandera.

Violet teoretycznie na początku chce zostać skrybką i szczyci się szczególną inteligencją. W tej historii nie widać jednak ani jednego, ani drugiego, bo protagonistka już właściwie na samym początku po prostu godzi się ze swoim losem. Przez cały czas trwania historii zachowuje się zaś niemal dokładnie tak samo i choć w teorii tą przemianę przechodzi, w momencie, w którym powiedziała do swojego przyjaciela: hej, wiesz, zmieniłam się, ja pytałam siebie samą tylko: gdzie? Nie zauważyłam. Oczywiście w trakcie zdobywa nowe super moce i staje się coraz to potężniejsza, będąc doskonałym przykładem postaci typu Mary Sue, ale jej wnętrze w moim odczuciu pozostaje niezmienne.

Później mamy Daina. Bohatera, który z założenia jest przyjacielem Violet od czasów dzieciństwa i oczywiście, jest w niej zauroczony. Jest też postacią, która bardzo mocno trzyma się zasad. I jak najbardziej widzę, że konflikt pomiędzy: „zależy mi na Tobie, Violet”, a „ważne są dla mnie reguły” może być pociągający i dobrze zrobiony, ale ponownie TU TEGO NIE MA. Dain od początku chce tylko kontrolować protagonistkę, nie ma w nim cienia zrozumienia, pomiędzy tymi postaciami nie ma żadnej chemii, nie czuć ich wieloletniej przyjaźni. Autorka zrobiła z tej postaci potwora, nie realnego człowieka, który z troski o bliską mu osobę próbuje podjąć decyzje za nią.

No i na końcu mamy docelowego chłopaka Violet, czyli Xandera. Mężczyznę trochę starszego od niej (wszyscy mają na oko jakieś 20-26 lat), który z założenia jest wrogiem jej rodziny, kimś, komu bohaterka nie ufa. I o ile w narracji Violet wykłada nam to wielokrotnie, o tyle w jej zachowaniu, reakcji na jego słowa, w ich dialogach tego kompletnie nie widać. Autorka chciała wyraźnie stworzyć tu motyw od nienawiści do miłości, ale tej nienawiści tu nie ma. Oni od samego początku są w sobie zauroczeni i to ze wzajemnością.

Jeśli więc w romansie brakuje nie tylko świata przedstawionego, ale też dobrze napisanych relacji, także romantycznych… to cóż to jest za romans? 

„Czwarte skrzydło” to powieść napisana bardzo lekkim stylem, która (nieudolnie wprawdzie) realizuje kuszące motywy. Bo kto nie chciałby latać na smokach? Kto nie chciałby mieć SWOJEGO SMOKA? Niemal każdy marzy też o bliskich relacjach z innymi, spora część osób pragnie bliskiej relacji romantycznej. Dlatego rozumiem, jeśli ta powieść się komuś podoba w takiej formie. Mnie jednak niezmiernie boli, że nawet wykorzystując te same schematy, ale pisząc w sposób bardziej kompetentny, skupiając się bardziej na kreacji świata i sensownym przedstawieniu bohaterów moglibyśmy dostać naprawdę przyjemną powieść fantasy. W tym przypadku zaś to co najwyżej przykład tego, jak takich książek absolutnie nie należy pisać.


środa, 31 stycznia 2024

The Inheritance Games: chyba spodziewałam się, że będzie ciekawiej


Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.

The Inheritance Games
Cykl The Inheritance Games, t. 1
Jennifer Lynn Barnes
wyd. Must Reed, 2022


Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach społecznościowych. Nie słuchałam raczej pełnych opinii, ale, tak czy siak, wytworzyła mi się pewna wizja tej książki. I dlatego też sięgając po „The Inheritance Games” wydawało mi się, że będzie to jakaś historia z zagadkami, które będę mogła rozwiązywać wraz z bohaterką. Przy okazji wydawało mi się, że całość będzie miała motyw podobny do krwawych igrzysk i że będzie po prostu czymś, co trzyma w napięciu przez cały czas. Dostałam jednak coś trochę innego.

Faktycznie Avery trafia do domu milionera, który kochał zagadki. Jego wnukowie, będący w zbliżonym wieku do protagonistki, powtarzają to wielokrotnie. Historia zaś polega głównie na rozwiązywaniu zagadki dotyczącej tego, czemu akurat ona dostała spadek, a nie krewni mężczyzny. Jednakże nie jest to zagadka, którą można śledzić i próbować na bieżąco rozwiązywać. Ona jest zrozumiała dla bohaterów, ale nie dla czytelnika, w związku z czym nie ma tutaj możliwości, aby krok po kroku samodzielnie dochodzić do prawdy.

Rozczarowałam się pod tym względem i przyznam, że dla mnie, dorosłego czytelnika, lektura była po prostu dość nudnawa. Niby sporo się tu działo, ale postacie często powtarzały dokładnie to samo. Nie był to romans, a Avery regularnie musiała komentować piękne klaty chłopców, nawet jeśli pomiędzy nimi nie dochodziło do większych bliższych interakcji (chociaż wątek romantyczny się pojawia). Sporo jest tu też obyczajowych, szkolnych scenek, które nie były napisane wystarczająco ciekawie, by utrzymać moje zainteresowanie, a nie jestem już w wieku, w którym po prostu czytanie o chodzeniu do szkoły jest wystarczające.

Ponadto autorka książki chyba sama nie do końca rozumie, ile tak naprawdę funduszy odziedziczyła jej bohaterka. Avery z dnia na dzień stała się jedną z kilku najbogatszych osób w USA i tym samym raczej nie uczęszczałaby do zwykłej szkoły z internatem o podwyższonym standardzie, bo to byłoby po prostu dla niej dość niebezpieczne. Niemniej, rozumiem, że jest to część konwencji.

Sam styl tej książki jest bardzo lekki, wchodzący bez większego problemu, więc w tym względzie „The Inheritance Games” spełniają swoją funkcję.

Nie jest to najgorsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie i rozumiem, skąd wzięła się jej popularność. Niemniej, chyba miałam jednak nadzieję, że będę się w trakcie lepiej bawić. Rozumiem, jeśli dla kogoś taka opowieść daje wystarczającą satysfakcję i też nie mam zamiaru odradzać osobom, które czują, że to lektura dla nich, ale warto chyba wziąć pod uwagę swoje oczekiwania do lektury.


niedziela, 28 stycznia 2024

Kolor magii: chaosem na przygodę


Dwukwiat to pierwszy turysta w Świecie Dysku. Bogaty i beztroski, wyrusza w podróż. Tak trafia do Ankh-Morpork, gdzie piecze zaczyna sprawować nad nim niezbyt utalentowany mag, Rincewind.

Kolor magii
Cykl Świat Dysku, t. 1
Terry Pratchett
wyd. Prószyńki i s-ka, 1994



Tej książki podobno nie lubił sam Terry Pratchett. „Kolor magii” to jego pierwsza powieść, która rozpoczyna całą serię o Świecie Dysku. Choć z autorem miałam już do czynienia, to tak naprawdę dopiero teraz postanowiłam, że spróbuje zapoznać się z całym cyklem i tak jak zostałam już przez wiele osób wcześniej ostrzeżona, pierwsza część tej historii zdecydowanie nie jest najlepszą.

Pojawia się w niej oczywiście typowy dla Pratchetta humor, pełny celnych spostrzeżeń. Gdyby ktoś zacytował mi konkretne fragmenty książki, pewnie pokiwałabym głową, uznając, że hej, to całkiem trafne. Być może Pratchett nie bawi mnie na tyle, bym śmiała się w głos, ale potrafię docenić to, jak sprawnym obserwatorem rzeczywistości był.

Problem polega na tym, że ta książka jest jednocześnie bardzo prosta fabularnie… i bardzo chaotyczna. Właściwie mamy tu po prostu przygodową historię fantasy, w której nieodpowiedzialny Dwukwiat ładuje się bezustannie w kłopoty, a mag Rincewind towarzyszy mu w tej podróży i próbuje sprawić, by ten jednak ją przeżył. Bohaterowie w trakcie latają na smokach, chodzą po lesie, uciekają przed osobami, które próbują je zabić, czy złożyć w ofierze. Przy okazji na ich drodze stają też inni bohaterowie, którzy np. są satyrą na znanych herosów fantasy. Nie jest to nic nietypowego dla gatunku, szczególnie dzisiaj. W końcu „Kolor magii” to powieść z lat 80. XX wieku i wtedy to mogłoby być czymś całkiem świeżym. 

Gdy słyszałam wcześniej o chaotyczności tej powieści, ubzdurałam sobie, że chodzi o jakiś brak liniowości, o jakąś zabawę stylem narracji, ale… nie. Fabuła jest opowiadana od początku, do końca, bez jakiś szczególnych zabaw stylistycznych. A jednak mimo tego chaotyczna faktycznie jest. Trochę tak, jakby autor wymuszał na postaciach kolejne i kolejne przygody, byleby tylko pokazać swój kolejny żart, swój kolejny pomysł, swój kolejny pogląd. I to po prostu z czasem zaczęło robić się piekielnie męczące. Choć nie jest to długa książka, osobiście pod koniec miałam jej po prostu dosyć.

Jestem na takim etapie swojego czytania, że Pratchetta po prostu „głupio nie znać”, dlatego trochę świadomie zdecydowałam się na sięgnięcie po wcale nie aż tak uwielbiany „Kolor magii”. Bo to jednak z takich książek i takich serii, które po prostu warto znać. Po lekturze wiem jedno. Ten autor generalnie w nadmiarze jest dla mnie męczący. A w swojej debiutanckiej formie… cóż, nawet nie w nadmiarze. Jedna powieść jest do tego wystarczająca.


Nomida zaczarowane-szablony