czwartek, 30 maja 2019

Początek, koniec i hot dogi: Udany komediowy debiut SF


Gdy w stronę Ziemi leci asteroida, USA robi wszystko, aby uratować niebieską planetę. Misja ratunkowa kończy się jednak niepowodzeniem, a Wilkins oraz jego młodszy kompan stają się jedynymi żyjącymi ludźmi. Prędko jednak zostają przechwyceni przez Sinusa, międzygwiezdnego sprzedawcę hot-dogów.

Tytuł: Początek, koniec i hot dogi
Autor: Kacper Kotulak
Liczba stron: 218
Gatunek: komedia fantastyczno-naukowa
Wydanie: Gmrok, Wrocław 2019
Bałam się tej książki. Nawet: bardzo się jej bałam. Już sam tytuł – „Początek, koniec i hot dogi” – nie napawał mnie optymizmem. A jeśli dodamy do tego, że to debiut Kacpra Kotulaka, zaś wydawnictwo jest mi niekoniecznie znane… Cóż, nie oszukujmy się, byłam przekonana, że te nieco ponad 200 stron będzie prawdziwą męczarnią. Bo to w końcu miała być fantastyka naukowa, a ta jest niezwykle trudnym gatunkiem w pisaniu. Trudno w nim o dobry debiut, a tu wszystko na niebie i ziemi krzyczało, że ten tytuł po prostu się nie udał.
Na całe szczęście gdy zaczęłam czytać… okazało się, że wcale nie jest tak źle.
Przede wszystkim „Początek, koniec i hot dogi” to komedia. Komedia, która w żadnym razie nie próbuje traktować siebie zbyt poważnie. Jest po prostu absolutnie absurdalna. I dobrze, bo dzięki temu braki w logice, czy w warsztacie autora po prostu przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.
Szczególnie, że tej książki po prostu nie czyta się źle. Bardzo często trafiając na debiuty fantastyczno-naukowe, bądź też komedie pisane przez początkujących twórców cierpię katusze. Albo trafiam na dzieło bardzo infantylne i źle napisane, albo na takie, które czytam, ale… nie mam pojęcia, o czym jest, bo język jest tak nudny czy toporny. Tego wrażenia nie miałam jednak w przypadku tej książki. Kotulak zdania składa raczej sprawnie i ma dość lekkie pióro, które po prostu dobrze się przyswaja. To było naprawdę całkiem sympatyczne zaskoczenie.
Pod kątem fabularnym dostajemy po prostu jedną, wielką galaktyczną przygodę, w której bohaterzy skaczą z miejsca na miejsce, poznając często absurdalne aspekty wszechświata, dziwne (ale i całkiem pomysłowe) rasy oraz nawiązania zarówno do mitologii, jak i innych dzieł fantastycznych. Może nie wszystko klei się tu w doskonały sposób, ale to naprawdę przede wszystkim komedia. Fabuła ma po prostu umożliwić opowiedzenie pewnych żartów. Ponadto w tym, jak Kotulak pisze, osobiście naprawdę widzę pasję do gatunku. Mam wrażenie, że ten człowiek po prostu wie, jak powinna wyglądać dobra, przygodowa powieść fantastyczno-naukowa i szczerze mówiąc, trzymam kciuki, aby po „Początku, końcu i hot dogach” napisał coś nieco bardziej poważnego. Naprawdę widzę w jego stylu potencjał.
Skłamałabym jednak, gdybym powiedziała, że bawiłam się przy tej książce nieziemsko. Nie przepadam za komediami i choć potrafię docenić całkiem udany debiut to mimo wszystko – raczej do tej pozycji nie wrócę. To nie jest „moja” literatura, to nie jest typ książki, którą chcę czytać bezustannie i która jakoś szczególnie mnie porusza, czy fascynuje. Choć kreatywne pomysły przyjmowałam bez zastrzeżeń to raczej nie śmiałam się w głos w trakcie czytania. Ale to jest jednak kwestia bardzo osobistych preferencji, których po prostu nie jestem w stanie ot tak zmienić.
„Początek, koniec i hot dogi” mogę jednak spokojnie polecić tym, którzy szukają dziwnej, absurdalnej komedii, niekoniecznie fantastyczno-naukowej. Przy tego typu książkach gatunek „wyjściowy” naprawdę traci na znaczeniu. W końcu nikt nie zmusi czytelnika, aby wierzył w międzygalaktycznego sprzedawcę hot-dogów, którego budka pojawia się w danym miejscu, jeśli ktoś akurat ma ochotę na takowy posiłek.


* * *

Galaktyka Blaszanego Kubła nigdy nie była szczególnie interesującą galaktyką. Zdarzały się układy planetarne większe i ciekawsze od niej, a jedyną rzeczą do roboty na większości jej światów było żałowanie, że akurat tam się trafiło. Z Ziemi można było ją zaobserwować jako malutką, czarną plamkę na nocnym niebie.
Gdybyście jednak przypadkiem znaleźli się w Galaktyce Blaszanego Kubła, powinniście z całą pewnością odwiedzić Czterdzieści Wściekłych Diabłów. Znawcy z całego wszechświata jednomyślnie zgadzają się, że to jest jedyne warte uwagi miejsce w całej tej zapyziałej galaktyce, a co więcej, trudno znaleźć coś podobnego w całym kosmosie. Każdy, kto raz odwiedzi Czterdzieści Wściekłych Diabłów, na długo zapamięta tę wizytę.
Fragment „Początku, końca i hot dogów” Kacpra Kotulaka

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

poniedziałek, 27 maja 2019

Wrota Abaddona: Tajemnica protomolekuły



Pod pokrywą chmur Wenus protomolekuła zaczyna coś tworzyć. I w końcu kończy swój projekt, tworząc coś niewyobrażalnego. Cała flota statków – pasiarskich, ziemskich i marsjańskich – wyrusza, aby zbadać obiekt. Jim Holden i jego załoga również próbują tam dotrzeć, lecąc na zleceniu pewnej grupy telewizyjnej.

Tytuł: Wrota Abaddona
Tytuł serii: Expanse/Ekspansja
Numer tomu: 3
Autor: James S. A. Corey
Tłumaczenie: Marek Pawlec
Liczba stron: 540
Gatunek: space opera
Wydanie: Mag, Warszawa 2018
Postawmy sprawę jasno – uwielbiam załogę Rosynanta. Może niekoniecznie jakoś szczególnie konkretne postacie, a właśnie całą ekipę, jako dobrze działającą całość. Lubię obserwować ich przygody, a więc i bardzo lubię serie „Expanse”, bo jakby mogło być inaczej? „Wrota Abaddona” mimo wszystko okazały się chyba jednak najsłabszą z trzech przeczytanych przeze mnie części. Nie złą, wręcz przeciwnie, to dalej bardzo przyjemna lektura. Po prostu – najsłabszą z dotychczasowych.
I powód ku temu jest raczej dość konkretny. W tej części dostajemy dość dużą ilość bohaterów pobocznych, którzy wprawdzie nie są złymi postaciami, ale… sięgając po tę serię chcę czytać o mojej ulubionej załodze, a nie osobach stojących gdzieś z boku. Szczególnie, że po trzech częściach doskonale widzę pewien schemat. O ile serialowa wersja tej historii (bardzo dobra z resztą) bezustannie pokazuje nam tych samych bohaterów pobocznych, o tyle książka w każdym „odcinku” przedstawia nam nowych, jakby zapominając o tych, którzy pojawiali się wcześniej. Więc tak naprawdę czytelnik może odnieść wrażenie, że nie musi się do tych postaci szczególnie przywiązywać. A mimo wszystko te postacie naprawdę zabierają czas Jimowi Holdenowi i jego ekipie, gdzie przynajmniej ja z myślą o nich po te książki sięgam.
Myślę, że pod kątem fabularnym też całość wypadła nieco słabiej. Wyniku intrygi knutej przez ten tom raczej można się spodziewać od początku, a i tak najciekawszym aspektem jest kwestia związana z protomolekuła. Z resztą, to przecież o odkrycie tego, czym ona jest i jaki ma cel w całej serii chodzi. Autorzy rozwiązali tę kwestię całkiem ciekawie, otwierając kolejnym tomom zupełnie inne ścieżki fabularne. Z tym, że jak się okazało nie jest to sprawa aż tak skomplikowana, więc chyba trochę po to, aby „strony się zgadzały” dostajemy wręcz nieco naciągany spisek powiązany z częściami poprzednimi… i choć to nie wypada tragicznie to jednak „Wrota Abaddona” po prostu wypadają słabiej, niż części poprzednie.
Styl autorów jest jednak cały czas bardzo równy. Raczej lekki, „akcyjny” i bez zbędnych dłużyzn, ale przy okazji w żadnym razie nie infantylny, z dobrym wyczuciem smaku. Oczywiście nie jest to literackie dzieło sztuki, ale tego też przecież nie spodziewamy się po space operze. To przecież przede wszystkim ma być historia o zżytej ze sobą załodze, która przeżywa (mniej lub bardziej dramatyczne) przygody. I tym „Expanse” cały czas zdecydowanie jest.
Trochę żałuję, że Nagrodę Locusa zdobyła ta, a nie inna część serii. Bo choć to dobra książka to… poprzednie po prostu wypadały nieco lepiej. Nie zmienia to faktu, że ja dzieła panów kryjących się pod pseudonimem James S. A. Corey bardzo lubię i na pewno sięgnę po kolejne części. Ba, „Gorączka Ciboli” już czeka na mojej półce. Oby tylko czwarta część znów podniosła poprzeczkę.  

* * *

Holden zaczynał mieć wrażenie, że wszyscy zachowywali się jak małpy bawiące się mikrofalówką. Po naciśnięciu przycisku w środku zapala się światło, więc to lampa. Jeśli nacisnąć inny przycisk i wsadzić do środka głowę, przypali ją, więc to broń. Nauczyć sie otwierać i zamykać drzwiczki, a dostaniemy schowek. A przez cały ten czas nikt nie miał tak naprawdę pojęcia, co to urządzenie faktycznie robi, może nawet nie miał do tego odpowiedniego aparatu pojęciowego. Żadna małpa nigdy nie odgrzewała zamrożonego burrito.
Fragment „Wrót Abaddona” Jamesa S. A. Coreya

piątek, 24 maja 2019

Gwoli wyjaśnienia


Ostatnio trochę tu cicho. Najpierw przestałam się tak często odzywać w komentarzach, a następnie – przestały pojawiać się posty. Nie skłamię chyba, gdy powiem, że miało na to wpływ kilka różnych czynników, głównym chyba jest jednak: chwilowo tak dużo nie czytam. A jak nie czytam to nie piszę recenzji, to zaś skutkuje brakiem motywacji, by tu zaglądać.
Po prostu trochę się u mnie ostatnio dzieje. Obrona, praca i trochę innej prywaty złożyły się od lutego, a jak do tego dodacie przestój czytelniczy (bo trafiłam na parę pozycji, które się długo czytały) oraz fakt, że znów uciekłam trochę w świat „tekstowych RPG” (choć w sumie powinnam raczej napisać PBF) to okaże się, że po prostu na bloga najzwyczajniej czasu nie ma i nie było. Nie przewiduje szczególnie wielkich zmian do sierpnia, bo w lipcu jak właściwie co roku po prostu mnie nie ma.
Nie oszukujmy się, przerwa w końcu musiała nastąpić. Od paru lat posty pojawiały się zawsze co najmniej raz na trzy dni, choć częściej – raz na dwa. Tak po prostu nie można przez wieki, szczególnie, jeśli nie jest to forma na której w jakikolwiek sposób zarabiam.
Mam jednak nadzieję, że właśnie od sierpnia uda mi się na poważnie DM ruszyć i niekoniecznie mówię tu o samych postach. Mam ochoty na zmiany. Może własna domena, może przeniesienie się z blogspotu na coś innego – zobaczymy, co mi z tym wyjdzie, na nic się nie nakręcam, ale KTO WIE. Poza tym liczę, że w końcu będę miała „pod ręką” własne zwierzaki i to raczej inne, niż typowy piesek czy kotek, także może okazać się, że i o nich sporo tu będzie. Bo jeśli wszystko wyjdzie tak, jakbym chciała to pewnie będę miała ochotę się nimi chwalić.
Podejrzewam, że na dniach pojawią się recenzje przynajmniej dwóch książek; mam je przeczytane i dosłownie za chwilę chcę na szybko zabrać się za opisanie przynajmniej jednej z nich. Poza tym przypominam, że zaglądam cały czas na swojego instagrama. Możecie mnie też znaleźć na Morsmordre, czyli PBFie właśnie. A jakby ktoś z Was chciał wiedzieć, czym ten PBF jest to zapraszam do przesłuchania audycji na ten temat, którą nagrałyśmy jakiś czas temu ze znajomą.
Cóż… trzymajcie się ciepło, a ja lecę spróbować napisać dla Was te dwa kolejne teksty!

poniedziałek, 6 maja 2019

Nieanglojęzyczna fantastyka - odwiedź inne kraje!


Polski rynek jest zdominowany przez literaturę pochodzącą z krajów angielskojęzycznych oraz polskich, szczególnie, jeśli chodzi o fantastykę. To w końcu z USA pochodzi większość „wielkich” twórców. To tam zaczął się tworzyć fandom taki, jaki znamy dzisiaj. To kraj niezwykle istotny dla współczesnej fantastyki i naprawdę nie ma się w tym przypadku czemu dziwić.
Na całe szczęście nie samą Ameryką oraz krajami anglojęzycznymi rynek literacki żyje. Mam dla Was sześć propozycji na książki z tego gatunku, które pochodzą z innych krajów. Co ciekawe, większość z nich została wydana przez raczej popularne wydawnictwa, w związku z czym są (lub były, jeśli nakład przypadkiem się wyczerpał) bez problemu dostępne. Każda z nich jest inna, ale również każda ma w sobie coś, co sprawia, że warto po nią sięgnąć.

 
Cixin Liu, „Problem trzech ciał”
To pochodzące z Chin hard science-fiction wstrząsnęło rynkiem wydawniczym w USA. Ten tytuł jest pierwszym, który mimo bycia tłumaczeniem zdobyło Nagrodę Hugo. Ta została wręczona zarówno autorowi, jak i tłumaczowi – Kenowi Liu.
„Problem trzech ciał” jest książką specyficzną. Postacie nie są szczególnie rozwijane, a autor stawia na opisy technologii, choć czytało mi się nią lżej, niż sądziłam. Ciekawym elementem powieści jest dodanie do niej elementów związanych z chińską rewolucją kulturową. To dodaje klimatu i smaczku tej nietypowej książki.
Niestety, o ile tom pierwszy bardzo lubię, o tyle kontynuacje już niekoniecznie. Niemniej, zdecydowanie warto „Problem trzech ciał” sprawdzić, bo to kawałek ciekawej literatury fantastycznej pochodzącej z nietypowego kraju.




Pierre Boulle, „Planeta małp”
Choć większość klasyków fantastyki naukowej pochodzi z USA to nie dotyczy to każdej z książek. „Planeta małp”, choć na pewno zalicza się do kanonu SF, pochodzi z Francji. To już dość stara powieść, po której to widać. W końcu w wielkie małpy zamieszkujące na obcej planecie nikt raczej nie uwierzy, prawda?
Mimo tego samo przesłanie książki jest cały czas aktualne, a czyta się ją po prostu przyjemnie. Fakt, czasem ze zdziwieniem i niedowierzaniem, że kiedyś takie elementy mogły uchodzić za typowe w literaturze tego typu, ale mimo wszystko to po prostu przyjemna lektura. A że jest niedługim klasykiem to po prostu naprawdę warto ją poznać.
 
Andres Ibanez, „Księżna jeleń”
Do języka hiszpańskiego mam pewną słabość, dlatego nie wahałam się i sięgnęłam po ten tytuł zaraz w okolicach jego premiery. „Księżna jeleń” to ciekawy przypadek literatury. Z jednej strony dostajemy od autora typową powieść high fantasy o młodzieńcu, który musi dorosnąć. Z drugiej zaś to kompletna dekonstrukcja gatunku… robiąca wszystko niby tak samo, ale jednocześnie zupełnie inaczej.
Przy tym wszystkim „Księżna jeleń” jest po prostu baśnią dla dorosłych. To książka, która może sprawić sporo przyjemności zwłaszcza tym, którzy cenią sobie całkiem ładny język i niekoniecznie typowe podejście do fantasy.
 
Hiroshi Sakaruzaka, „Na skraju jutra”
Ta książka jest jedyną light novelką, jaką do tej pory przeczytałam. Niedługa i młodzieżowa, jednocześnie stanowi chyba jedno z ciekawszych SF przeznaczonych dla młodzieży spośród mi znanych. A jej autor? Pochodzi z Japonii. Z resztą, to też w tym kraju toczy się główna akcja powieści.
„Na skraju jutra” jest naprawdę nietypowe jak na powieść młodzieżową, zwłaszcza jeśli porównamy ją do książek amerykańskich. Jej fabuła jest zdecydowanie „mniejsza”: obejmuje mniejszą ilość wydarzeń, mniejszą ilość akcji. Romans? Pojawia się, owszem, ale w bardzo mocno ograniczonej formie. Autor nie daje nam też zamkniętego zakończenia, jakby przerywając akcję w trakcie i pozwalając czytelnikowi domyśleć się, co będzie dalej.
 
Dimity Glukhovsky, „Futu.re”
Ten rosyjski autor często polecany jest na grupach jako twórca dobry dla początkujących czytaczy fantastyki: bo czyta się go dość lekko, bo jest przyjemny, ale osoba bardziej doświadczona może po prostu widzieć w jego twórczości zbyt wiele błędów. Trudno mi się do tego dziś odnieść: przeczytałam ten tytuł w 2016, więc nie wiem, jak odebrałabym go dziś, jakieś 300 książek później.
Niemniej, jeśli ktoś poszukuje dystopii dla dorosłych to myślę, że powinien przyjrzeć się temu właśnie tytułowi. Autor tworzy ciekawy świat, z dobrymi i kreatywnymi rozwiązaniami, choć być może faktycznie nie jest to nic wyjątkowo nowatorskiego. Dla kogoś, kto jednak nie ma dużych wymagać i przede wszystkim szuka dobrej rozrywki to powinien być strzał w dziesiątkę.
 
Saygin Erisin, „Basza smaku”
Turecki autor piszący o imperium osmańskim w fantastyczny sposób? Dla mnie to brzmi bardzo, bardzo orientalnie. Erisin nie zdobył w Polsce szczególnej popularności, a szkoda, bo „Basza smaku” to naprawdę przyjemna w odbiorze powieść.
Książka opowiada o Kucharzu, który ma niezwykły dar dotyczący gotowania. W związku ze swoją przeszłością, szuka zemsty i miłości, tworząc misterny plan spełnienia swoich pragnień. To naprawdę ładnie napisana książka o baśniowym klimacie, która wręcz pachnie wykorzystywanymi przez bohatera przyprawami.
Choć w tym przypadku fantastyki w tym wszystkim zbyt wiele nie ma to myślę, że sam klimat powieści wystarczy za setki skomplikowanych systemów magicznych. Tej książce zdecydowanie warto dać szansę.

Nomida zaczarowane-szablony