wtorek, 28 lutego 2023

Jonatan – czas przepowiedni: amatorszczyzna, ale ma początek i zakończenie


Jonatan ma 21-lat i jest prywatnym detektywem. Z ledwością udaje mu się utrzymać, jednak najbliższe zlecenie ma zmienić wszystko. Jednak wokół niego zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po ulicy jeżdżą rycerze, mgła sprawia, że zwykli ludzie zasypiają, a dziewczyna, w której się zauroczył, okazuje się Kopciuszkiem. Jeszcze nie wie, że światu grozi niebezpieczeństwo.



Niektóre kiepskie książki nie mają ani wstępu, ani rozwinięcia, ani zakończenia. „Jonatan – czas przepowiedni” do takich się nie zalicza. Autor pisze scenariusze filmowe i to troszeczkę widać. Jednocześnie to dalej powieść, która wygląda po prostu jak dzieło amatora, a nie kogoś, kto zawodowo zajmuje się słowem.

Według opisu wydawcy to oryginalna historia o walce dobra ze złem, w której świat baśniowy przenika się z realnym. Wszystko się zgadza poza jednym: oryginalnością. To powieść przygodowa jakich wiele, tylko od wielu z nich po prostu słabsza. Mamy tutaj przypadkowo złożoną drużynę, która musi pokonać wielkie zło, przeżywając przygody i zacieśniając więzi. To standard dla wielu powieści fantasy, tak samo, jak standardem jest łączenie świata realnego z baśniowością.

Jonatan – czas przepowiedni
Dominik Wieczorkowski-Rettinger
wyd. Rytm, 2013

To jest jedna z tych książek, które są ogólnie kiepskie, ale nie aż tak, by cytować całe fragmenty, które same w sobie byłyby „tak złe, że aż dobre”. Po prostu człowiek poznaje opowieść kartka po kartce i coś mu nie gra. Świat jest zbudowany na kolanie, dialogi niemrawe, infantylnie bądź dziwnie prostackie, a całość jest wtórna i toporna, mimo prostego stylu, który lekko się przyswaja.

Braki warsztatowe autora naprawdę przejawiają się co chwilę. Już sam pomysł na zawód Jonatana jest trochę… mijający się z celem? Chłopak ma 21 lat. Zaraz po szkole wyniósł się z domu i został prywatnym detektywem. Ot tak, bez żadnego przeszkolenia. I choć ledwo, to jednak się utrzymuje, co nie brzmi mi na najbardziej realistyczną opcję.

Na samym wstępie nasz bohater ma bardzo realistyczny sen. Ale zamiast po obudzeniu się zrobić: och, ale to było realistyczne, lecimy dalej z życiem! To dostajemy długie wyjaśnienie na temat tego, że jest realistą i on w takie bujdy nie wierzy. A nikt mu nie sugerował, że ten sen był w jakikolwiek sposób prawdą.

Jego relacja z Kopciuszkiem też rozpoczyna się tak, jak musi zacząć się w książce napisanej przez „stereotypowego faceta”. Chłopak chodzi do pizzerii, by móc być bliżej ładnej kelnerki. Koleś ślini się na jej widok tuż po komentarzu narratora dotyczącego młodego wieku (poniżej 18 lat) dziewczyny – nie było to najsmaczniejsze. Następnie okazuje się, że bohaterka czyta mu w myślach i uważa, że jest wyjątkowy, bo ma bardziej niewinne myśli, niż inni mężczyźni. 

Ponadto autor chyba nie ma pojęcia, jak się nosi zbroje, bo gdy nasz bohater chodzi w jednej, by się ukrywać, to gdy musi się przebrać, okazuje się, że (hehehe śmieszne) nie zabrał ze sobą innych ubrań, bo uważał, że nie są potrzebne. No bo wiecie, metal to się na gołą skórę zakłada.

Wyobrażam sobie, że wybitnie niewymagający czytelnik może się w trakcie lektury dobrze bawić. Bo coś tam w tej książce jest, jakiś potencjał przebija, całość jest nienadęta i lekka. Niemniej, mamy obecnie dostępne tony książek, które po prostu przyjemniej się czyta i które nie wyglądają, jak literacka amatorszczyzna, więc pytanie brzmi: po co się tym katować? (ja wiem, po co. By napisać tą pierwszą recenzję na Lubimy Czytać xD)



czwartek, 23 lutego 2023

Ogień nad otchłanią: wyjątkowa cywilizacja, ale...


Rodzina naukowców wraz z dwójką dzieci ucieka przed zagrożeniem. Zmuszona do lądowania, trafia na planetę zamieszkiwaną przez Szpony: czworonożne istoty, które w oderwaniu od pozostałych ras stworzyły unikatową cywilizację.



„Ogień nad otchłanią” jest dla mnie książką dosyć… dziwną w odbiorze. Początkowo nie do końca rozumiałam, o co do końca chodzi, ale z fantastyką tak bywa, że czytelnik musi się trochę „wgryźć” w świat przedstawiony. Potem powoli zaczęłam łączyć fakty, aby ostatecznie częścią historii być naprawdę mocno zainteresowana, a część… mieć kompletnie gdzieś.

Ogień nad otchłanią
Vernor Vinge
wyd. Mag, 2021
cykl Zones of Thought, t. 1

Ta część, która była dla mnie zrozumiała i interesująca to opisy samej cywilizacji Szponów. Wraz z ludzkimi bohaterami krok po kroku zaczynamy ją poznawać, a w końcu rozumieć. Koncept Vernora Vinge jest bez wątpienia jednym z ciekawszych, na jakie wpadłam od dawna, dlatego samo czytanie o nim było dla mnie dobrą przygodą.

Książka ma jednak też drugi wątek, wychodzący poza planetę Szponów. Związany z główną linią fabularną, ale jednak odrębny. I ten zdawał się do mnie nie docierać. Nudził i sprawiał, że nie miałam ochoty na dalsze czytanie lektury, co ostatecznie sprawiło, że pastwiłam się nad nią kilka dobrych tygodni. A choć to powieść z tych dłuższych to jednak nie najdłuższych – te ok. 600 stron jest raczej standardem, a nie wyjątkiem w fantastyce.

To może wynikać z faktu, że mamy tutaj, mimo wszystko, fantastykę naukową raczej po stronie „hard” niż „science fantasy”. Zauważyłam zaś, że przy tego typu książkach osobiście muszę po prostu trafić. Albo sposób budowania świata i przedstawiania jego konkretnych fragmentów będzie dla mnie adekwatny i zrozumiały, albo nie siądzie – i tyle. Nie jestem w końcu specjalistą od nauk ścisłych. Ponadto ta książka jednak ma już kilkadziesiąt lat, a takie starsze SF też potrafi być nieco toporne.

Absolutnie nie żałuję tego, że po książkę Vernora Vinge sięgnęłam. Tego typu trudniejsza fantastyka daje jednak pewną satysfakcję z poznania jej i próby zrozumienia, nawet jeśli nie w pełni to wychodzi. Jednak zawsze przy takich lekturach odczuwam tę odrobinę zawodu. Bo przecież mogłam się przy tej książce znacznie lepiej bawić, czy to gdybym sama miała większą wiedzę, bardziej skupiła się na lekturze, albo gdyby autor nieco inaczej poukładał słowa.


niedziela, 19 lutego 2023

Piknik na skraju drogi i inne utwory: ciekawe koncepty, ale...

 

„Piknik na skraju drogi i inne utwory” to omnibus długi na jakieś 900 stron, zawierający pięć powieści Arkadija i Borysa Strugacckich. Nazwisko tych braci jedynie wcześniej „obiło mi się o uszy”: czytając omówienia i relacje o polskiej fantastyce z PRL-u, raz na jakiś czas się pojawiało, ale nigdy nie zgłębiałam ich tematu bardziej. W końcu jednak przyszła na to okazja, w trakcie odkryłam, że to kolejni twórcy, którzy nie są dla mnie, tak po prostu.

Piknik na skraju drogi i inne utwory
Arkadij Strugacki, Borys Strugacki
wyd. Prószyński i s-ka, 2021

Początkowo wydawało mi się, że wszystko jak najbardziej gra. Być może to kwestia tłumaczeń, ale sam styl wydawał mi się bardzo klarowny, przystępny i zaskakująco współczesny. Jednak przy tym autorzy podają ekspozycje w inny sposób, niż robi się to obecnie, bądź też nie ma jej w ogóle, jakby świat przestawiony był dla nich jasny. To kończyło się tym, że musiałam sprawdzać opisy historii w innych źródłach i dopiero wtedy zaczynałam jako-tako jarzyć o czym w ogóle czytam. 

Jest tu trochę fajnych konceptów, które do dziś wydają się albo fajne pod kątem komercyjnym, albo po prostu interesujące. Mamy więc np. instytut badający magię, czy świat z zonami, w których kosmici pozostawili swoje przedmioty. Pojawia się też motyw kosmicznego podróżnika badającego quasi-średniowieczny świat, jak w „Panu Lodowego Ogrodu” Grzędowicza (choć ten pojawił się znacznie później i być może był nawet częściowo zainspirowany pracą Strugacckich). 

Mam wrażenie, że tu pojawia się ten sam problem, który mam z powieściami z PRL-u: nie potrafię wyłapać dwuznaczności, myślę już inaczej, niż twórcy, na inne rzeczy zwracam uwagę. Zwłaszcza że jednak jestem czytelnikiem wychowanym na literaturze anglosaskiej i polskiej, acz bazującej raczej na dziełach zachodnich. Ponadto generalnie nie przepadam za marazmem i smutkiem, jaki pojawia się w literaturze wschodniej, więc to może być kolejny powód, dla którego taka literatura nie jest „moja”.

To wszystko sprawia, że ja po prostu nie czuje się na siłach, by w pełni przeanalizować każdą z tych powieści. Sprawdziłam je. Nie podobają mi się do końca, choć widzę, że mogłyby, gdyby zostały napisane trochę inaczej. Dobrze, że się za nie zabrałam i sprawdziłam, bo teraz Strugaccy nie będą tylko słowem, na które czasem wpadam, a faktycznymi pisarzami, któremu udało się przebić twórczością z Bloku Wschodniego na zachód. Ale czy będę grzebać w ich twórczości dalej? Raczej nie w najbliższej przyszłości.


środa, 15 lutego 2023

Jesień zapomnianych: tajemnica w małej miejscowości



Brat 21-letniej Krystyny zaginął trzy lata wcześniej. Na pogrzebie jednego z jego znajomych młoda kobieta spotyka dziennikarza, który zdradza jej, że pracuje nad dziwną sprawą samobójstw w niewielkiej miejscowości. Prosi dziewczynę o pomoc w jej rozwiązaniu. 



„Jesień zapomnianych” to powieść kończąca cykl o Krystynie Lesińskiej. Ten zaczął się od sprawy kryminalnej ze starszą panią w roli głównej, a skończył na pierwszej sprawie dociekliwej pani detektyw. I niestety, choć to dalej solidna lektura, to w moim odczuciu wypada najsłabiej ze wszystkich trzech.

Jesień zapomnianych
Anna Kańtoch
wyd. Marginesy, 2022
cykl Krystyna Lesińska, t. 3

Anna Kańtoch ma dobry warsztat i pisze w sposób jak najbardziej przemyślany. Dlatego jej książki po prostu dobrze się czyta, także tę. Jednak o ile „Jesień zapomianych” to solidna powieść, o tyle jest po prostu nieco nudniejsza i bardziej mdła od poprzednich z cyklu, niestety wybijając się na ich tle negatywnie. Przedstawiona sprawa wydała mi się rozpisana trochę sztucznie jakby na siłę. Bardziej po to, by podpiąć pod to wszytko wątek brata Krystyny. W końcu to miał być ostatni tom, który miał domknąć sprawę jego zaginięcia.

Mam wrażenie, że problemem tej książki może być brak satysfakcjonującego rozwiązania żadnej ze spraw. Główny wątek kryminalny wypada w moim odczuciu raczej niezbyt emocjonująco, a jego zakończenie jest z jednej strony zbyt „oczywiste”, zaś z drugiej trochę mało wiarygodne, przynajmniej dla mnie. Wątek brata Krystyny nie został zaś domknięty w 100%, co jak najbardziej rozumiem i szanuję, ale to, co dostajemy, mi po prostu nie przyniosło wystarczającej satysfakcji.

Jednak mimo wszystko przez tę książkę po prostu się płynie. Styl Kańtoch w przypadku tej powieści jest dość lekki, przyjemny, a jednocześnie po prostu ładny, szczególnie jak na komercyjny kryminał. Bohaterów obserwuje się całkiem przyjemnie, tempo jest odpowiednie, wszystko po prostu składa się dobrze w całość. Z tym że po prostu mam pełną świadomość tego, że Kańtoch potrafi lepiej. Dużo lepiej.

Miałam nadzieję na nieco lepsze zakończenie cyklu, ale mimo wszystko miło spędziło mi się czas z tą lekturą. Jeśli miałabym wybrać najlepszy tom z cyklu, to bez wątpienia byłaby to część druga, ta niestety jest w moim odczuciu najsłabsza, ale… cóż, któraś musi być, prawda? Tak czy siak, całość polecam, o ile ktoś szuka po prostu solidnie napisanej rozrywki.


sobota, 11 lutego 2023

Idiota skończony: męska, rozrywkowa pulpa fantastyczna


„Idiota skończony” to antologia, która miała bodaj być jakąś jubileuszową książką Fabryki Słów. Coś jednak nie wyszło i ukazała się znacznie później, niż miała, a poza tym mam wrażenie, że przeszła bez echa. Kojarzę ją z premier w 2018 roku, ale nie zwróciłam na nią wtedy szczególnej uwagi, a w tym konkretnym roku byłam bardzo na bieżąco z nowościami i książkowymi mediami społecznościowymi, więc gdyby było inaczej: pamiętałabym. 

Idiota skończony
wyd. Fabryka Słów, 2018
wielu autorów

I właściwie jak najbardziej rozumiem dlaczego. Antologię, ogólnie rzecz biorąc, mają tendencje do bycia nudnawymi. Trzeba przebić się przez większość opowiadań dla tych kilku, które nadają się do dłuższej rozmowy na ich temat. Z tym że w tym przypadku… nie do końca jest po co. A przynajmniej jeśli jest się czytelnikiem z podobnymi preferencjami do mnie.

W tym zbiorze można znaleźć dwanaście tekstów, w tym dwa napisane przez kobiety. Nie wspomniałabym o tym, gdyby nie to, że to właśnie te dwa najbardziej się wyróżniają. Autorką tekstu, które posłużyło antologii za tytuł, jest Aneta Jadowska. Ten sam tekst dał początek całej serii opowiadań, które obecnie można znaleźć w liczącym dwa tomy cyklu „Klan Koźlaczków”. Nie jest to najlepsze opowiadanie jako takie. Ot, miłe, obyczajowe, słodkie. Babskie. Ale właśnie przez to na tle pozostałych po prostu się wyróżnia.

Drugie opowiadanie zostało stworzone piórem Ewy Białołęckiej i nosi tytuł „Garażowy”. To lekkie, żartobliwe fantasy, którego akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie zamiast kotków, adoptują skrzaty domowe. Ma w sobie sporo życia, ale w ogólnym rozrachunku to miły, rozrywkowy, ale… przeciętniak.

Tyle że pozostałe dziesięć tekstów to niemal wyłącznie stereotypowo męska fantastyka. Taka, w której roi się od militariów, są zombie i końce świata, jest mhrocznie i surowo, a przy tym wszystkim to rozrywkowa pulpa, niewiele do czegokolwiek wnosząca. Z tym że w przeciwieństwie do tekstów Jadowskiej i Białołęckiej, te zlewają się w całość. Osobiście nie przepadam za militariami, zombie też mnie szczególnie nie interesują, a jeśli szukam smutnego klimatu to wolę nostalgię od marazmu życiowego. Dlatego te teksty były dla mnie najzwyczajniej w świecie męczące.

Jedyne nazwisko, które wybija się w moim odczuciu pozytywnie, jest Marcin Podlewski. Z tego, co rozumiem, jego opowiadanie rozgrywa się w tym samym uniwersum, co jego popularnej powieści, bo pierwszy człon jego tytułu to „Głębia”. Jednocześnie w trakcie lektury miałam wrażenie, że jednak powinnam o tym świecie wiedzieć coś więcej, niż to, że istnieje, nim zabrałam się za lekturę.

Fabryka Słów kiedyś należała do moich ulubionych wydawców. Dziś sięgam raczej po pojedyncze, starsze tytuły, które się u nich pojawiają. I jeśli miałabym oceniać wyłącznie po tej antologii, to słusznie. Bo po prostu ich opowieści nie bardzo mnie interesują.



wtorek, 7 lutego 2023

Agla. Alef: Radek Rak w młodzieżowym fantasy? TAK

Ojciec Sofji wyruszył na wyprawę badawczą, zostawiając córkę samą w uniwersyteckim mieszkaniu. Gdy jego powrót przedłuża się, nastoletnia dziewczyna zostaje wysłana na nauki do czarodziejki. Nic jednak nie idzie tak, jak powinno.



Są cykle, które są powieściami. I są takie, które są jedną długą powieścią podzieloną na części. „Agla. Alef” to ten drugi przypadek, w formie wyjątkowo wyrazistej: choć kończy się NA CZYMŚ, to nie jest to żadne, nawet najmniejsze, zakończenie historii jako takiej.

I to należy wziąć pod uwagę, sięgając po tę książkę Radka Raka. Warto również wiedzieć, że jest to historia zupełnie inna od tego, co do tej pory ten autor pisał. Choć pojawiają się tu drobne elementy realizmu magicznego i typowe dla Raka motywy (np. nawiązanie do kultury wschodniej Polski czy też Rosji, trochę żydowskich klimatów) to jest to przede wszystkim przygodowa i młodzieżowa powieść fantasy, z całym inwentarzem. Dlatego osoby czytające autora „Baśni o wężowym sercu” właśnie dla jego mistycyzmu i braku pewnej… klarowności w historii, mogą potencjalnie poczuć się zawiedzione. 

Agla. Alef
Radek Rak
wyd. Powergraph, 2022
cykl Agla

Ale ja, jako człowiek, co jednak preferuje klasyczne fantasy, bawiłam się w trakcie lektury tej ⅓ powieści wyśmienicie i właściwie na tym mogłabym poprzestać. Niemniej, coś jednak wypadałoby wyjaśnić.

Po pierwsze, Rak pięknie pisze. Nie tylko jest wyjątkowo elokwentny, nawiązuje do wielu dzieł, ale składa barwne i bujne zdania. Jednocześnie nie boi się realistycznych opisów i wulgaryzmów, które nadają całości odpowiedniego tonu i smaku. Mimo wszystko mamy w historii przecież ludzi ulicy, czy młode, często zbuntowane osoby, a te przecież nie mówią do siebie wyłącznie poezją. To wszystko sprawia, że mimo młodzieżowości historii, tę książkę po prostu czyta się jak literaturę.

Po drugie, choć to powieść przygodowa, to ta ⅓ książki jest wstępem do większej całości. Dlatego Rak nie śpieszy się. Stopniowo buduje klimat, pokazuje czytelnikowi świat i pozwala bohaterce się, mówiąc potocznie, poszlajać. Choć bezustannie coś się w tej historii dzieje to ta część snuje się powoli i pięknie jednocześnie, co mi jak najbardziej odpowiada.

Po trzecie, autor sięga raczej po klasyczne motywy. Nie próbuje odkryć czegoś zupełnie nowego, a raczej dokłada trochę siebie, swojej wiedzy i wrażliwości, do tego, co czytelnik już zna. I to również mi odpowiada: nie zawsze trzeba przełamywać każdy możliwy schemat, zwłaszcza że to wszystko tutaj moim zdaniem po prostu dobrze gra.

Dodać mogę jeszcze, że Rak buduje swoją główną bohaterkę, Sofię, w naprawdę solidny sposób, krok po kroku tworząc z niej charakter, który faktycznie może wziąć udział w bezpiecznej przygodzie i przeżyć, a nie tylko popełniać głupi błąd za błędem. Jej rozwój jest, moim zdaniem, poprowadzony naprawdę zręcznie. Zauroczył mnie też sposób, w jaki ta nastoletnia protagonistka się uczy, np. przejmując pewne frazy od otaczających ją dorosłych, ale wykorzystując je w sposób zręczny i inteligentny, przez co na pierwszy rzut oka wcale nie wygląda to, jak umyślny zabieg autora.

Po raz kolejny przekonuje się, że jeśli czytać młodzieżówki to polskie, nie te zagraniczne, pisane zwykle wyłącznie od schematu. Nie wiem, co prawda, czy w niektórych momentach ta powieść dla części młodzieży nie będzie miała zbyt wysokiego punktu wejścia. W końcu język Raka waży nieco więcej, niż język tłumaczonej anglosaskiej literatury (a w podobny sposób piszą też popularni polscy autorzy książek młodzieżowych, jak Aneta Jadowska). Ale z drugiej strony, jeśli styl i tempo akcji będą czytelnikowi odpowiadać, to ta książka ma w sobie wszystko, co jest w powieściach młodzieżowych popularne: silną główną bohaterkę, wspaniały akademicki klimat i… homoseksualny romans.



sobota, 4 lutego 2023

Inkwizycja symetrii istnienia: amatorszczyzna sprzedawana za kasę

 


Laura samotnie wychowuje syna, ponieważ jej ukochany Pete zaginął w tajemniczych okolicznościach. Nie wie o tym, że mężczyzna zginął i trafił do Raju, gdzie przeżywa przygody z archaniołem Gabrielem i piękną Wenus.



„Inkwizycja symetrii istnienia” trafiła do mnie tylko dlatego, że chciałam zakończyć korzystanie z portalu Czytam Pierwszy, a miałam na swoim koncie zbędne punkty. W międzyczasie ten zakończył działalność, więc książka Adama Kossa chwilę poczekała na swoją kolej. Ta jednak na jej nieszczęście w końcu nadeszła.

Inkwizycja symetrii istnienia
Adam Koss
wyd. Poligraf, 2022

Przyznam, że czytając opinie na jej temat, zwłaszcza na portalu Lucimy Czytać, trochę się dziwiłam. Wywyższały tę historię, jakby była czymś wyjątkowym i niezwykłym, jednocześnie nie podając szczegółów fabularnych. Teraz, po jej przeczytaniu, mam podejrzenie, że przynajmniej część z autorów tych tekstów wcale do wnętrza „Inkwizycji symetrii istnienia” nie zajrzała.

Nie wiem, od czego mogę zacząć omawianie jej treści. Może od stylu autora? Chciałabym napisać, że Koss pisze jak nastolatek, ale to dla nastolatków byłoby chyba obraźliwe. Jednak w trakcie lektury dałam bliskiej osobie do przeczytania kilka stron i usłyszałam werdykt, z którym nomen omen się zgadzam: to jest pisane jak kolorowy szmatławiec dla kobiet sprzed X lat, z historiami z życia wziętymi w stylu: „Pukało mi w domu, a to DUCH”. Tekst jest poprawny gramatycznie, wyjątkowo prosty, ale jednocześnie zdania brzmią nienaturalnie, niczym najczystsza grafomania. 

Nie mam pojęcia, czym ta powieść miała być fabularnie. Opis sugeruje wielką opowieść o muzyce, niebie, piekle, problemach społecznych, z jakimi borykała się Polska w PRL-u, miłości i innych takich. Nie absurdalną komedię, a do tego tej książce jest najbliżej.

Wszystko zaczyna się, w wydawałoby się, realistycznym świecie, od bardzo niesmacznego opisu zbliżenia Laury z człowiekiem, którego dopiero poznała, gdy w tle jej pięcioletni syn gra coś na bębenku. Następnie poznajemy jej przeszłość i to, w jaki sposób poznała Petera. Wtedy to mężczyzna staje się głównym bohaterem, a realizm kończy się, na rzecz sama nie wiem czego. Niespodziewanie obserwujemy atak ninja, a następnie nasz protagonista budzi się w niebie, widząc archanioła Gabriela w tradycyjnym chińskim stroju i poznaje piękną boginię Wenus, która pomaga wybrać mu ubrania. A później… cóż, później wcale nie jest normalniej.

To nie jest książka napisana i wydana przez profesjonalistę z dobrym warsztatem. To być może źródło idiotycznie absurdalnych i śmiesznych cytatów, ale na pewno nie dobra literatura, poruszająca intrygujące tematy. Nie polecam wydawać na to złamanego grosza: autor, jeśli naprawdę chce zostać pisarzem, musi najpierw nauczyć się podstaw tworzenia prozy.




środa, 1 lutego 2023

Antyspołeczny: dobry temat, kiepski autor

Takie to miało być zabawne (pojawia się na okładce ze trzy razy) i pouczające, a w praktyce wyszła z tego bardzo niekompetentna książka. „Antyspołeczny” może porusza istotne tematy, ale niestety, bardzo wiele mu brakuje do tego, aby naprawdę być czymś wyjątkowym.

Nie bez powodu najlepsze reportaże piszą profesjonalni dziennikarze, którzy latami uczyli się zbierać materiał, przerabiać go, a potem przemieniać w książkę, czy film dokumentalny. Nie wystarczy mieć wiedzy na dany temat czy specyficznych doświadczeń, aby być w stanie przekazać to innym w satysfakcjonujący sposób. I niestety, ale Nick Pettigrew jest tego doskonałym przykładem. 

Antyspołeczny
Nick Pettigrew
wyd. Insignis, 2021

Aby sprawa była jasna, najpierw warto wyjaśnić, kim ten pan w ogóle jest. To pracownik społeczny, który zajmuje się rozwiązywaniem spraw lokalnych mieszkańców, np. związanych z przeszkadzającymi sąsiadami, czy z osobami chorymi fizycznie/psychicznie i pozbawionymi pomocy.

Ta książka ma formę po prostu dziennika. Takiego, który z powodzeniem mógłby być publikowany na blogu, czy w mediach społecznościowych. Język jest lekki i wręcz potoczny. Przedstawiane przez autora historie zwykle dotyczą jednego dnia. Czasem wracają, ale nie w jakiś ustrukturyzowany sposób, więc nim człowiek do nich dotrze, to zwykle już zapomni, że w ogóle o tym czytał. 

Sama forma dziennika prowadzonego właściwie dzień po dniu też jest w przypadku książki problemem, dlatego że wiąże się z brakiem selekcji spraw. Nie są one posegregowane tematycznie, autor nie wgłębia się w żaden konkretny rodzaj prowadzonych dochodzeń, a wiele z nich jest bardzo do siebie podobnych, więc łatwo zlewają się w całość. Przy okazji regularnie dostajemy wstawki związane ze zdrowiem psychicznym autora, co oczywiście jest tematem ważnym, ale nie dotyczącym tematu tej książki, więc nie wiem, dlaczego redaktor postanowił je zostawić. 

Wróćmy jeszcze na chwilę do humoru. To autor, który próbuje mieć cięty język, ale kompletnie mu to nie wychodzi, przynajmniej nie w wersji polskiej. Przez co wielokrotnie jego docinki brzmią wrednie, zdają się być pozbawione szacunku do osób, którym autor próbuje pomóc, i to wcale nie wzbudziło we mnie ciepłych emocji w stosunku do niego, co wydaje mi się, że jest zrozumiałe.

„Antyspołeczny” to bez wątpienia książka poruszająca ważny temat i opowiadająca o ciekawym stanowisku. Ale w tej formie to materiał na artykuł albo wywiad, ewentualnie prywatny i nieodpłatny dziennik w sieci, nie na książkę, którą należy sprzedawać w księgarni. Szkoda, bo liczyłam na coś lepszego.


Nomida zaczarowane-szablony