piątek, 29 czerwca 2018

Łzy Mai: Cyberpunkowy kryminał


Gdy w buncie androidów Quinn stracił swoich ludzi i niemal sam zmarł, przez kilka lat leżał pogrążony w śpiączce. Po przebudzeniu wraca do policji i prędko zaczyna pracować nad serią morderstw. Jednocześnie nie potrafi wybaczyć Mai, sztucznej inteligencji, która zdradziła go podczas buntu i robi wszystko, aby odnaleźć ją i dokonać na niej zemsty.

Tytuł: Łzy Mai
Tytuł serii: Czarne Światło
Numer tomu: 1

Autor: Martyna Raduchowska
Liczba stron: 460
Gatunek: cyberpunk, kryminał
Wydanie: Fabryka Słów, Lublin 2015
Martynę Raduchowską poznałam już dawno, jako autorkę  komediowego urban fantasy, którym zadebiutowała: mowa oczywiście o „Szamance od umarlaków”. Gdy w moje ręce trafiły więc „Łzy Mai” byłam ciekawa, co znajdę wewnątrz. W końcu opis wcale nie zapowiadał komedii, a cyberpunk to nurt, który wymaga jednak nieco innego sposobu pisania. W trakcie lektury odkryłam, że to całkiem sprawnie napisany kryminał science-fiction, któremu jednak do doskonałości jednak trochę brakuje.
Zacznijmy od tego, że Raduchowska wzięła na tapet temat bardzo popularny w literaturze science-fiction dotyczący rozważania na temat tego, kogo i kiedy możemy nazywać człowiekiem, jeśli mamy do czynienia ze sztuczna inteligencją. Nie jest to absolutnie nic oryginalnego, jednak… jako tło wydarzeń sprawdza się całkiem nieźle. Zwłaszcza, że „Łzy Mai” to przede wszystkim kryminał, a nie powieść filozoficzna i tak naprawdę świat przyszłości jest tu po prostu wymówka do poprowadzenia zagadki.
Styl Raduchowskiej nie jest zachwycający. Nie boli wprawdzie, ale też niczym nie zachwyca: ot, raczej lekko napisana książka, którą całkiem sympatycznie się czyta i… właściwie tyle. Muszę się jednak przyczepić do sporej ilości zwrotów w języku angielskim: wprawdzie owszem, samo używamy go na co dzień w nadmiarze i rozumiem, że to prawdopodobnie jest język przyszłości, ale po prostu w książce autorstwa polskiego twórcy jednak wolałabym, aby było takich rzeczy jak najmniej. W takiej sytuacji oryginalna książka zaczyna mi przypominać tłumaczenie, a tego zdecydowanie nie lubię. W każdym razie to moje, osobiste odczucia i całkiem możliwe, że nikomu poza mną takie wyjście przeszkadzać nie będzie.
Jak już wspominałam, świat przyszłości to w tym przypadku tylko wymówka do opowiedzenia historii kryminalnej, która – gdyby się postarać – wcale nie musiałaby być fantastyką. Oczywiście, ten watek dodaje książce nieco kolorytu, ale jednocześnie Raduchowska  po prostu kopiuje typowe dla kryminałów schematy, przez co nie jest to dla mnie lektura wyjątkowa: nie ma w niej nic szczególnie zaskakującego. Po prostu musimy rozwiązać zagadkę, która poprowadzona jest całkiem sprawnie, choć jednocześnie bazuje na sporej ilości szczęśliwych zbiegów okoliczności.
Poza tym to jest wyraźnie początek cyklu: kryminały często, nawet jeśli mamy do czynienia z jakąś serią, możemy czytać w dowolnej kolejności, bo każda powieść to osobna zagadka z tym samym, bohaterem. W tym przypadku tak nie jest. Do poznania kolejnego tomu na pewno będzie konieczność przeczytania pierwszego.
Nasz główny bohater, Quinn, to po prostu policjant po przejściach. Jest rozwinięty na tyle, by można było go polubić, jednak moim zdaniem nie ma jakiś bardzo charakterystycznych cech. Choć dobrze gra w całości to jednocześnie wiem, że nie zapadnie mi na długo w pamięć.
Muszę dodać, że przy tym wszystkim „Łzy Mai” absolutnie nie są komedią: to powieść utrzymana w poważnym tonie, w przeciwieństwie do poprzednich książek Raduchowskiej.
Cieszy mnie to, ze autorka wyraźnie rozwinęła się od czasu swoich dwóch poprzednich książek, ale jednocześnie… chyba większą sympatią pałam jednak do Idy Brzezińskiej. Bo choć ta książka jest zdecydowanie lepsza historią to jednocześnie sama mam do niej bardzo neutralne nastawienie. Ale cóż, zobaczymy, jak moja relacja z historia Quinna rozwinie się w trakcie czytania kolejnych tomów.

* * *

Jeśli udajesz kogoś, kim nie jesteś, to znaczy, że masz coś do ukrycia i nie kierują Tobą uczciwe zamiary.
Fragment „Łez Mai” Martyny Radychowskiej”


środa, 27 czerwca 2018

hannibal: Kanibal ujawniony

Siedem lat temu Hannibal Lecter uciekł z więzienia i ślad po nim zaginął. Gdy jednak Clarice Starling ma kiepski okres w pracy, dostaje od niego list. Dzięki niemu FBI wpada na trop kanibala, prowadzący prosto do malowniczej Florencji.

Czarne charaktery najlepiej działają, gdy obserwujemy je w tle: niewiele o nich wiemy, są przez to tajemnicze i przyprawiają nas o dreszcze. Próba uczłowieczenia ich i zrobienia z nich głównych postaci często kończy się nie najlepiej. „Hannibal” nie jest w tym wyjątkiem: choć tę powieść czyta się nieźle to jednak do bycia tak dobrą, jak „Milczenie owiec” dużo jej brakuje.
Tytuł: hannibal
Tytuł serii: Hannibal Lecter
Numer tomu: 3
Autor: Thomas Harris
Tłumaczenie: Danuta Górska
Liczba stron: 478
Gatunek: sensacja, kryminał, thiller
Wydanie: Albatros, Warszawa 2015
Poprzednie dwie części z serii były tak ciekawe, bo bazowały na psychoanalizie seryjnych morderców, z doktorem Lecterem podanym na dokładkę. W „Hannibalu” tego po prostu nie ma. Wprawdzie autor próbuje nam przedstawić przeszłość doktora oraz charakter Masona, człowieka, który chce się na Hannibalu zemścić, ale mordercy, którego ścigamy tak jak w zwykłym kryminale po prostu nie ma. Fabuła polega na ściganiu Lectera i nie ma w sobie nic a nic ani z tajemniczości, ani z próby rozwiązania zagadki.
O ile w poprzednich tomach potrafiłam zrozumieć, czemu o seriach mówi się „thiller” (mimo że dreszczy u mnie nie wywołały), o tyle „Hannibal” na to miano zdecydowanie nie zasługuje. To co najwyżej sensacja, powieść akcji, z odrobiną kryminału na dokładkę. Niestety...
Samo zakończenie też mnie nie usatysfakcjonowało: wydało mi się nieco puste i wręcz nierealne. Oczywiście, nie będę go tu zdradzać, ale w moim odczuciu Harris powinien skończyć na tomie drugim. Tamten, dość otwarty koniec, pobudzał wyobraźnię i był „w sam raz”. W tej powieści autor zdecydowanie poszedł w złym kierunku.
Chociaż narzekam, nie uważam jednak, że to zła powieść: ona po prostu nie jest wystarczająco dobra, by dorównać poprzednim częściom. Bo czyta się ją całkiem nieźle. Wprawdzie styl Harrisa jest stosunkowo suchy, ale jednocześnie wciągający i raczej prosty. Dopóki oceniamy powieść jako sensacje, fabularnie też nie jest źle. Dzieje się wiele, a krwi i śmierci też nie brakuje. Szczególnie „mocna” może okazać się pod tym względem jedna z ostatnich, całkiem dobrze napisanych scen. Ale niestety, to dalej książka co najwyżej dobra, a patrząc na poprzednie dwa tomy – co najwyżej przeciętna.
Sama nie wiem, czy i komu mogę tę powieść polecić. Bo z jednej strony dobrze jest zapoznać się z kolejnymi „przygodami” tak kultowej postaci jak Lecter. Z drugiej jednak, czy warto psuć sobie jego wyobrażenie, jako mrocznego demona z otchłani i zastąpić je zwykłym człowiekiem z pewnymi problemami? Na to pytanie chyba już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.


* * *

W umyśle kryją się pułapki niczym w średniowiecznym lochu - cuchnące zapominki, cele o butelkowatym kształcie wykute w skale, z zapadnią na górze. Nic stamtąd się nie wydostanie. Trzęsienie ziemi, zdrada strażników i iskry pamięci zapalają trujące gazy: stwory więzione przez długie lata wylatują na wolność, gotowe eksplodować bólem i popychać nas do gwałtownych czynów...
Fragment „hannibala” Thomasa Harrisa

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Ania z Zielonego Wzgórza: Klasyk, który wciąż zachwyca



Rodzeństwo Cuthbertów postanawia przygarnąć chłopca, który będzie pomagał im w pracy w gospodarstwie. Niestety, przez nieporozumienie na Zielone Wzgórza przybywa dziewczynka – rudowłosa Ania Shirley. Rezolutna i rozgadana dziewczynka prędko wprowadza wiele zmian do życia swoich opiekunów.
Tytuł: Ania z Zielonego Wzgórza
Tytuł serii: Ania z Zielonego Wzgórza
Numer tomu: 1
Autor: Lucy Maud Montgmery
Tłumaczenie: Rozalia Bernsteinowa
Liczba stron: 301
Gatunek: literatura dziecięca/młodzieżowa
Wydanie: Nasza Księgarnia, Warszawa 1984
„Ania z Zielonego Wzgórza” była dla wielu pokoleń kobiet pierwszą książką, która sprawiła, że chętnie sięgnęły po kolejne lektury. Mnie niestety to ominęło – jakimś cudem jako dziecko nigdy po nią nie sięgnęłam i dopiero teraz, jako dorosła osoba, miałam przyjemność się zapoznać z tą historią. Nie zrozumcie mnie źle: Ania jest tak popularną postacią, że znałam ogólny zarys historii. Wiedziałam, w jaki sposób dostała się na Zielone Wzgórze i znałam co niektóre sytuacje, czy scenki (jak ta z farbowaniem włosów przez bohaterkę). Nigdy jednak nie czytałam książki samej w sobie.
Wydaje mi się jednak, że nie byłam stratna: znając moje ówczesne „trendy” czytelnicze raczej uznałabym, że nie jest to lektura dla mnie. Teraz jednak jak najbardziej tę lekturę doceniam i... żałuje, że trudno dziś o książki dla dzieci oraz młodzieży właśnie utrzymane w takiej konwencji.
Zacznijmy od samego stylu. „Ania z Zielonego Wzgórza” to książka po prostu dobrze napisana. Z jednej strony czyta się ją naprawdę lekko i przyjemnie, ale z drugiej jej styl jest dojrzały i naprawdę piękny. Naprawdę brakuje mi tego w dzisiejszej literaturze dla młodzieży: zwykle dostajemy twórczość tak infantylną i grafomańską, że trudno tu mówić o jakimkolwiek „dziele”, czy „warsztacie” autora. Pani Montgomery zaś tego absolutnie nie brakowało.
Poza tym sama konstrukcja historii sprzyja młodemu czytelnikowi. Choć mamy tu jakąś ogólną historię (przybycie Ani na Zielone Wzgórza i jej cały proces dorastania) to w praktyce każdy rozdział jest w miarę osobną historią, przygodą, lub nauczką, którą dostaje bohaterka. Na dodatek są to raczej krótkie fragmenty, dzięki czemu dziecko raczej nie znudzi się tą opowieścią.
Nie oznacza to jednak, że nie mamy tu mocnych, czy dramatycznych momentów: choć struktura powieści nie jest tu tak konkretna, jak choćby w historiach przygodowych, a całość raczej opowiada o sympatycznym dzieciństwie to autorka nie boi się poruszać trudnych tematów.  Już sam początek jest przecież wyjątkowo dramatyczny: Ania, przekonana, że trafia do domu swoich marzeń nagle dowiaduje się, że była pomyłką i nikt jej w Zielonych Wzgórzach nie chce.
Evelyn Nesbit, czyli modelka,
której uroda jest pierwowzorem wyglądu Ani.
Sama bohaterka zaś... cóż, jest niewątpliwie postacią bardzo dobrze wykreowaną. Rozmarzone dziecko, które musi dorosnąć i nauczyć się, jak żyć zostało przedstawione tu naprawdę bardzo dobrze. Jednocześnie autorka nie popełniła tu błędów typowych dla dzisiejszych twórców: dziś zwykle młode postacie to zwykle wyjątkowo głupi buce, którzy pokonują jeszcze głupsze od siebie przeszkody. Na dodatek dorośli zwykle popierają dzieciaki w tych właśnie wyborach. Tu zaś mamy dziecko, które uczy się podstępować pod czujnym okiem opiekunów: Ania popełnia błędy, ale te zawsze są jej wytknięte.
Co ciekawe, w „Ani” nie ma aż tak wiele Ani jako takiej: zwykle przebywamy w jednym pomieszczeniu z naszym rudzielcem oraz jej opiekunką, Marylą i słuchamy, co w ciągu ostatniego dnia, czy tygodnia się wydarzyło. „Siedzimy” przy tym raczej w głowie dorosłej osoby, a nie – w głowie dziecka. To, moim zdaniem, bardzo ciekawy wybór autorki: dzięki temu mamy okazje bliżej poznać dość zamkniętą i małomówną Marylę i dowiedzieć się, co naprawdę o Ani sądzi... A przecież co sądzi ta rudowłosa dziewczynka wszyscy dobrze wiemy, bo ona raczej nie ma problemów z wyrażaniem własnych emocji.
Trudno nie docenić mi „Ani z Zielonego Wzgórza” – to naprawdę pięknie napisana powieść dla dzieci i młodzieży, która niesie w sobie ogromną wartość edukacyjną.... Mimo że ma na swoim karku już ponad sto lat. To zdecydowanie lektura, którą warto dać do przeczytania dziecku, jak i samemu sie z nim zapoznać: w końcu to bardzo przyjemna w odbiorze klasyka literatury.

* * *

Dlaczego właściwie należy klękać do modlitwy? Gdybym ja szczerze pragnęła się pomodlić, wiem, co bym uczyniła. Poszłabym sama, samiutka na wielką, piękną łąkę albo jeszcze lepiej do dużego, ciemnego lasu i patrzałabym na obłoki, het, w górę, w te cudne, bezgraniczne niebiosa. Wtedy po prostu odczuwałabym modlitwę...
Fragment „Ani z Zielonego Wzgórza” L. M. Montgomery


sobota, 23 czerwca 2018

Książkowy TAG


 
Cześć! Zaczytana Weni nominowała mnie do książkowego Tagu. Wprawdzie miało to miejsce już jakiś czas temu, ale wiecie: kolejka postów robi swoje, dlatego moja odpowiedź pojawia się dopiero teraz. Właściwie można by rzec, że to już najwyższy czas na jakiś zbiór pytań, bo poprzedni wpis tego typu pojawił się w listopadzie 2017 roku, także zdecydowanie minęło już trochę czasu. Nie przedłużając, zaczynajmy!

Książka twojego życia?
Nie posiadam takiej. Naprawdę: nie ma jednej, konkretnej lektury, do której chciałabym zawsze wracać. Mam wprawdzie sporo istotnych dla mnie czy to książek, czy to nazwisk autorów, o których często wspominam, czy myślę, ale nie istnieje pozycja, która towarzyszyłaby mi non stop. Jak się pewnie domyślacie, istotne są dla mnie tacy klasycy  fantastyki, takie jak Sapkowski, czy Tolkien (bo choć nie przepadam za jego stylem to bardzo tego pana szanuje), ostatnio cały czas podziwiam też takich autorów jak N. K. Jemisin, czy Janusz A. Zajdel. Mogę dodać, że spory wpływ miał na mnie „Harry Potter” J. K. Rowling, jednak jeśli mnie znacie to dobrze wiecie, że obecnie zdecydowanie nie utożsamiam się z jej uniwersum.

Ile książek na raz potrafisz czytać?
Właściwie nigdy nie sprawdzałam swoich maksymalnych możliwości. Zwykle jednak czytam jedną książkę na raz, bo tak jest mi po prostu wygodniej. Czasem zdarzą się dwie, lub trzy, zwykle w dość konkretnych sytuacjach. Albo oznacza to, że jakaś książka mnie wymęczyła i odpoczywa sobie, w trakcie, gdy ja czytam coś lżejszego. Albo czytam równocześnie książkę na uczelnie, albo obecnie czytana pozycja jest tak olbrzymia, że nie chce mi się jej wsadzać do torebki.

Czy uznajesz tylko papierowe książki?
A czy ktokolwiek jeszcze uznaje? :D Oczywiście, że nie. Książki w formie elektronicznej to znak naszych czasów i raczej nie mam zamiaru się z ich istnieniem kłócić. Jak najbardziej rozumiem, jaki dają komfort, głównie w oszczędności miejsca. Sama jednak rzadko po nie sięgam, bo po prostu w tym momencie nie czuje potrzeby posiadania czytnika, a czytanie na ekranie laptopa, czy komórki jest bardzo męczące. Zwykle w ten sposób przyswajam tylko uczelniane lektury, lub jakieś bardzo lekkie pozycje. Oczywiście, nie mówię, że nigdy nie ulegnie to zmianie.
Jeśli chodzi o audiobooki – wysłuchałam w życiu jednej książki i jak na razie chyba nie ulegnie to zmianie.


Książek jakiego autora nigdy nie przeczytasz?
Nigdy to zdecydowanie za mocne słowo. Nie mam pojęcia co będzie jutro i co przyjdzie mi robić w życiu, więc… nie mogę mówić z pełną pewnością. Poza tym raczej nie pałam nienawiścią do książek, których nie czytałam i jestem otwarta na każdy typ literatury, z takim zastrzeżeniem, że po prostu nie na wszystko mam czas, a co za tym idzie: muszę wybierać te rzeczy, które prawdopodobnie trafią w moje gusta. Niemniej, jeśli miałabym wskazać autora do którego raczej NIE WRÓCĘ (ale już go czytałam) to chyba byłby Eric Emmanuel Schmit. Wiem, że wielu z Was go uwielbia, ale mi dane było poznać jego trzy powieści o dzieciach i najzwyczajniej w świecie jego styl bardzo mnie irytuje i odrzuca.

Na czyje dzieła zawsze czekasz?
Na pewno chętnie przyjmę każdą książkę Jarosława Grzędowicza i Krzysztofa Piskorskiego, a że to nie są wyjątkowo płodni autorzy to raczej na ich nowości trochę się czeka. Mam też nadzieję, że George R. R. Martin skończy za życia „Pieśń lodu i ognia”, choć w jego przypadku nie czekam na jakąkolwiek wydaną lekturę. Poza tym na ten moment nikt nie przychodzi mi do głowy, aczkolwiek ja po prostu raczej nie czekam na nowości: jest tak wiele napisanych i wydanych już książek, że naprawdę nie narzekam na nudę.

Czy jeździsz na targi/konwenty/inne imprezy masowe o tematyce książek?
Tak, choć niezbyt często. Od 2016 roku jestem stałym bywalcem Pyrkonu i jeśli w okolicy dzieje się coś książkowego, lub fantastycznego chętnie taką imprezę odwiedzę, ale generalnie nie jestem zapaleńcem, który w takim celu jeździ po całej Polsce. Zwłaszcza, jeśli chodzi o targi, które po prostu nie do końca mnie interesują. 

Czy potrafisz nie kończyć książki, czy raczej męczysz się do końca?
Zdecydowanie męczę się do końca. W końcu oceniam książki i czułabym się źle, mówiąc o czymś, czego nie ukończyłam. Ostatnio jedyna lektura, którą odłożyłam była po prostu kontynuacją serii, której poprzednich tomów nie znałam. Nie oznacza to jednak, że te złe i męczące książki czytam wybitnie dokładnie: zwykle się staram, ale czasem nawet nie spostrzegam, że po prostu poprzednie dziesięć stron niby czytałam, ale myśląc o czymś zupełnie innym.


Jaka jest twoja ulubiona objętość książki?
Nie posiadam, jeśli chodzi o to, jak długie książki lubię czytać. Bo lubię sięgać po różnorakie. Poza tym warto zwrócić uwagę na to, że czasem trzysta stron to tyle samo, co pięćset – wszystko zależy od kroju książki i nie widząc go, naprawdę nie ma po co wybierać lektury po samej objętości. Sprawa ma się inaczej, jeśli myślę o książce „do podróży”: oczywistością jest chyba, że „Lód” Dukaja, będący prawie wielkości A4 i mający około tysiąca stron raczej ma mniejsze szanse na trafienie do torebki, niż książka o przeciętnej wielkości.

Gdzie najlepiej ci się czyta?
Muszę przyznać, że… tam, gdzie mam ograniczoną ilość elektronicznych rozpraszaczy. Jestem osobą, która bardzo łatwo traci skupienie na czymkolwiek i jeśli tylko mam obok komputer to na pewno co dwie strony będę na niego zerkać. Dlatego najłatwiej czyta mi się w pociągu, w długich podróżach: wtedy wiem, że muszę unikać sięgania po komórkę, nie mam też za bardzo co ze sobą zrobić i wtedy po prostu najłatwiej mi przy książce przysiąść. Niemniej, jestem w stanie czytać w niemal każdych warunkach.

Poleć kilka blogów.
Nie chcę wybierać wśród blogsfery: wybaczcie, ale po prostu za dobrze Was znam. Ale uznałam, że w zamian mogę polecić Wam parę kanałów na Youtube: może akurat znajdziecie coś dla siebie.
Taylor Nicole Dean – naprawdę urocza dziewczyna, prowadząca kanał o zwierzętach, skupiający się głównie na gadach. Poza rozrywkowym materiałem wrzuca też filmy edukacyjne, w którym wyjaśnia, jakie warunki należy zapewnić konkretnym gatunkom.
Juliainjapan – kanał o dość popularnym ostatnio temacie, czyli o Japonii. Z tym, że ja osobiście te nagrania lubię niekoniecznie przez wzgląd na to, co przekazują, a na to, jak miły głos ma Julia. Naprawdę: słuchanie jej to przyjemność.
JessicaKellgren-Fozard – to niesłysząca Brytyjka, która przy okazji bardzo wyraźnie mówi, co jest dobre przy nauce języka. Choć niekoniecznie interesują mnie jej vlogi to często porusza ciekawe zagadnienia, związane między innymi z jej licznymi chorobami, czy stylem vintage.
Poza tym jakiś czas temu wpadłam na filmik „Why I  Hate „MEBEFORE YOU” z kanału Just Happen To Be i wydaje mi się, że dla osób związanych z książkami to może być całkiem ciekawy materiał, dlatego jeśli macie ochotę, też sobie go obejrzyjcie.

czwartek, 21 czerwca 2018

Ziemia osamotniona: Przyzwoite młodzieżowe SF


Ziemia została zaatakowana przez obcą rasę. Udało jej się odeprzeć atak, jednak od pięćdziesięciu lat jest w stanie wojny. Każdy osiemnastolatek musi więc przejść pięcioletnią służbę wojskową. W tej sytuacji jest Marco, który razem ze swoją przybraną siostrą zaczyna swoje szkolenie na rekruta.

„Ziemia osamotniona” jest pierwszą częścią dość długiej, bo liczącej dziesięć tomów serii, napisana przez bardzo płodnego autora. Daniel Arenson swoją pierwszą powieść wydał w 2010 roku i od tamtej pory spod jego pióra wyszło około czterdziestu książek. Czy to świadczy o jego geniuszu? Czy przeciwnie: o jego grafomaństwie? Ja wprawdzie na to pytanie nie odpowiem, ale postaram się mniej więcej pokazać, czego po jego pierwszej powieści wydanej po polsku można się spodziewać.
Tytuł: Ziemia osamotniona
Tytuł serii: Wschód Ziemi
Numer tomu: 1
Autor: Daniel Arenson
Tłumaczenie: Iwona Nowak
Liczba stron: 347
 Gatunek: młodzieżowe science-fiction
Wydanie: Wydawnictwo Niezwykłe, Oświęcim 2018
Zacznijmy może jednak od okładki. Ta polska jest przerobioną wersją amerykańskiej, oryginalnej. Widnieje na niej naprawdę ładna grafika statku kosmicznego, którą z chęcią powiesiłabym u siebie na ścianie. Jednocześnie przypomina mi o polskim trendzie w PRLu: wtedy każda książka science-fiction po prostu musiała mieć rakietę na okładce, niezależnie od wnętrza. No bo właśnie… we wnętrzu „Ziemi osamotnionej”, wbrew pozorom, nie ma wycieczek w kosmos. Są jedynie informacje o tym, że coś takiego się dzieje.
Nie bez powodu. Tom pierwszy można określić jednym słowem: ekspozycja. Nasz główny bohater, Marco, trafia do wojska, trenuje, poznaje nowych przyjaciół i… razem z nami wysłuchuje wykładów na temat broni, sposobów walki i obcych, dzięki czemu możemy ten cały świat wykreowany przez Arensona dość dobrze poznać. Niestety, cierpi na tym linia fabularna: tak naprawdę aż do samego końca powieści nie rozgrywa się na jej kartach żadna akcja, chyba że za taką uznamy budowanie mniej, lub bardziej udanych relacji między bohaterami.
Jednocześnie mam do tej książki inny, dość istotny w moim odczuciu, zarzut: niespójność świata przedstawionego. Akcja „Ziemi osamotnionej” rozgrywa się w przeszłości: od „dzisiaj” minęło około dwustu lat, z czego pięćdziesiąt ostatnich to czas wojny z obcymi. Mimo tego bohaterowie cały czas odwołują się do tworów kultury naszych czasów, tak jakby ta dziedzina kompletnie się nie rozwinęła. Poza tym mamy choćby nawiązania do Holocaustu, o którym bohaterzy uczyli się w szkole (bo 250-300 lat po II wojnie światowej te wspomnienia dalej są świeże, zwłaszcza w USA), przez co porównują ten czyn do ich pobytu w wojsku, co mi osobiście wydało się jednak trochę niesmaczne. Przy tym wszystkim z jednej strony mamy opisy zniszczonego, post apokaliptycznego świata, a z drugiej: nasi bohaterowie w wojsku marzą o pizzy i tłustych potrawach, tak, jakby problem głodu nie pojawiał się chwilach katastrof.
Niemniej, poza tymi kwestiami nic mnie ani nieszczególnie dotknęło negatywnie, ani pozytywnie. „Ziemia osamotniona” to w końcu przede wszystkim science-fiction dla młodzieży i to w tym przypadku bardzo wyraźnie widać. Choćby przez to, że osiemnastoletni bohaterowie zachowują się, jakby byli gimnazjalistami: są często dziecinni, bawią ich żarty ze zbliżeń seksualnych, często krzyczą, nie mają poczucia obowiązku. W tym przypadku nie odbieram tego jako wadę książki: po prostu uznaje, że postacie zostały dostosowane do planowanego przez autora targetu. Zwłaszcza, że nie są bardzo rytujący i da się ich przynajmniej w jakimś stopniu polubić.
Styl autora jest bardzo lekki i prosty, co sprawia, że powieść może doskonale nadać się dla tych, którzy fantastyki naukowej albo się boją, albo nigdy nie próbowali i nie wiedzą od czego zacząć. Naprawdę: tę książkę da się bardzo szybko „połknąć”. Jednocześnie choć występują tu sceny zbliżeń seksualnych to są one mocno ucinane, powiedziałabym wręcz, że napisane dość topornie, co sprawia, że młodszy czytelnik nie powinien poczuć się zgorszony (chociaż starszy może poczuć pewne… nienaturalnie urwanie tematu. Choć może to kwestia tego, że autorem jest mężczyzna?).
Książka porusza też trochę istotnych dla młodzieży tematów, takich jak kwestia depresji, utraty bliskich, czy homoseksualizmu i wydaje mi się, że dla młodych osób to będzie olbrzymia zaleta tej pozycji. Ja jednak po prostu z tym nie do końca się utożsamiam i najzwyczajniej w świecie w tym przypadku istotniejszy był dla mnie sam świat przedstawiony i opowieść snuta przez Arensona.
No i właśnie, dochodzimy do konceptu autota. Sam pomysł na historię i świat nie jest nadzwyczaj oryginalny. Mieliśmy już przecież owady-robaki (a takie tu występują) atakujące nasz świat. Czy to w „Wyjściu z cienia” Zajdla, czy to w „Na skraju jutra” Sakaruzaki, które z resztą jest bardzo podobne, jeśli chodzi i o koncept, i o sytuacje życiową bohatera. Niemniej, nie jest też niczym złym; może i jest to coś powtarzalnego, może i to już było, ale przecież nie każdy poznał inne podobne dzieła i być może „Ziemia osamotniona” będzie dla niego czymś nowym. Zwłaszcza, że jak już wspominałam, mam wrażenie, że to może być dobra książka na rozpoczęcie przygody z tym gatunkiem.
Muszę też dodać kilka słów o moim odczuciu dotyczącym struktury powieści. Mam wrażenie, że o wiele lepiej będzie się ją czytało, gdy wyjdzie tom drugi: o ile nie mam nic przeciwko spokojnie snującej się fabule, tak w tej części jakiejkolwiek treści poza ekspozycją jest po prostu bardzo mało. A ponieważ podejrzewam, że kolejna część będzie wyglądać inaczej… wszystkim nie do końca zdecydowanym i nie potrafiącym czytać powieści w języku angielskim polecałabym jednak poczekać do premiery kontynuacji.
Podsumowując: „Ziemia osamotniona”, jako science-fiction dla młodzieży nie wypada źle; może być też dobrym startem z tym gatunkiem dla osób niezaznajomionych. Niemniej, oceniana po prostu jako powieść fantastyczno-naukowa jest raczej pozycją przeciętną. Trudno mi powiedzieć, co takiego tu zawiodło: może to sama prędkość tworzenia kolejnych książek przez Arensena sprawia, że po prostu autor nie przemyślał niektórych kwestii? Bo i problemu z tempem akcji, i sprawy związanej z brakiem rozwoju kultury dałoby się stosunkowo prosto rozwiązać. Nie zmienia to faktu, że powieść czytało mi się i szybko, i stosunkowo przyjemnie.



* * *

– W sensie… naprawdę dobrze się tu bawisz? Tak jak mówiłaś wcześniej?
Addy odłożyła mopa. Odwróciła się do Marco i położyła mu dłonie na ramionach.
– Marco, jestem, kurwa, przerażona, okej? W kosmosie jest około miliona wijców. One tylko czekają, żeby nas zabić, a my właśnie spędziliśmy kilka godzin z kapralem, którego prawie wybebeszyły. Poza tym nie mogę przestać myśleć o swoich rodzicach i chcę już wrócić do domu. Chcę do domu, Marco – nagle po policzkach Addy popłynęły łzy. – Boję się, tęsknię za domem i nienaidzę tego miejsca. Ale… – pociągnęła nosem. – Ale chcę walczyć. Tak, nadal trego pragnę. Marzę o tym, żeby zabić wszystkie wijce. Dlatego cieszę się, że tu jestem.
Fragment „Ziemi osamotnionej” Daniela Arensona



Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe!




środa, 20 czerwca 2018

Co w mojej trawie beczy? Przerwa, książki i owce.



Cześć. Dzisiejszy wpis będzie jednym z tych nieco dziennikowo-wyjaśniających, pisany nieco spontanicznie. Jeśli więc nie tego szukacie, zapraszam na DM już jutro, na kolejny „zwykły” wpis.
Jak mogliście zauważyć, obecnie moja aktywność i tutaj, i na Instagramie mocno spadła. Głównie dlatego, że… po prostu czułam się trochę zmęczona. Skupiłam się na innych rzeczach, nie miałam ochoty na czytanie. Co gorsza, wszystko stało się w dość felernym momencie, bo już w sobotę wyjeżdżam na ponad miesiąc do pracy, więc raczej moja aktywność w dalszym ciągu nie będzie najlepsza. Niemniej, posty są zaplanowane i jak najbardziej będą się pojawiać, a ja może do tego czasu po prostu znów odżyje pod względem czytelniczo-blogowym.
A co z prywatny? Cóż, od niedzieli jestem w domu rodzinnym, lipiec to praca, a sierpień/wrzesień praktyki. Po przybyciu do domu po dwóch miesiącach nieobecności czekały na mnie dwie nowości: skończona garderoba, na którą czekałam od 2012 roku oraz… barany. A właściwie cztery barany i jedna owca.
Zacznijmy może od zwierzątek. Stado jagniątek trafiło do nas z bardzo prozaicznego powodu: mamy duży plac, a na jego części jest bardzo wilgotno, co sprawia, że koszenie trawy tam jest i trudne, i musi być często powtarzane. Stąd zwierzęta, które mają się tym zająć. Zwłaszcza, że – z tego, co wiem od rodziców – są to stworzenia niezbyt wymagające. Latem potrzebują jedynie placu z cieniem i trawą oraz – ewentualnie – siana, jeśli akurat pada deszcz. Przy tym owce dobrze dogadują się z psami: te ich nie atakują i raczej się przy nich wyciszają, zamiast wariować. Generalnie są stworzeniami uroczymi, ale stosunkowo biernymi i cichymi. Trudno też mówić przy nich o jakimś budowaniu relacji: raczej nie są chętne do kontaktu.
Nie wiem, jak według Was, ale w moich oczach to fajna alternatywa na ekologiczne utrzymanie gospodarstwa domowego. A teraz co powiedzie na kilka zdjęć?



Druga sprawa pewnie bardziej zainteresuje Was pod kątem książkowym. Musicie wiedzieć, że mój pokój w domu rodzinnym jest raczej dość ciemny. Dlatego, aby światło nie rozpraszało się jeszcze bardziej, mam wydzielone osobne pomieszczenie, zwane garderobą. Tylko zwane, bo obecnie poza ubraniami są tam przede wszystkim książki.
Poza książkami uzbieranymi przez kilka ostatnich lat są tam też pozycje z mojego dzieciństwa, które do tej pory leżały zapomniane w kartonach.
Wybaczcie mi za jakość zdjęć, ale to ciasne pomieszczenie bez okna, dlatego trudno tam zrobić cokolwiek lepszego. Już Wam tłumacze, jak to wszystko sobie zorganizowałam.

Na górnej półce po lewej jest literatura faktu i beletrystyka, ale bez elementów fantastycznych: kryminały, powieści obyczajowe, jakieś przygodówki i książki dla dzieci. Obok po prawej znajduje się fantastyka wszelkiej maści: książki ustawione są w trzech rzędach, także nie myślcie, że to, co widzicie, to wszystko. Poniżej po lewej są poradniki, słowniki, jakieś encyklopedie (głównie dla dzieci) i inne tego typu pozycje. Gdy byłam dzieckiem moja mama bardzo często kupowała rzeczy tego typu, dlatego trochę się ich uzbierało.
Po prawej zaś półka odbiegająca od innych: tu znajduje się moja dość niewielka kolekcja magazynów i gazet. Kupka po lewej stronie to w ok. 90% „Nowa Fantastyka”. Po prawej, w woluminach, są zaś roczniki „Fantastyki”, o której już Wam pisałam.
Trzeci rząd od góry po lewej to różnego typu klasyka literatury, albo książki w jakiś sposób docenione. Większość to lektury szkolne, uzbierane przez lata, ale nie wszystkie. Po prawej znajduje się prawie pusta półka (zajęty jest niecały jeden rząd) z resztą fantastyki, która nie zmieściła mi się na półce u góry.
Ostatnia zajęta przez książki półka to półka po lewej, w której znajduje się kolekcja encyklopedii, należąca do moich rodziców.
Wcześniej spora część z tych książek leżała u mnie w szufladach, dlatego cieszy mnie, że w końcu mogą sobie elegancko stać na półce.
Przy okazji mam pomysł, aby zrobić dla Was post z najbardziej zużytymi książkami z mojego dzieciństwa. Co Wy na to? W końcu mogę to zrobić, bo mam bezproblemowy dostęp do wszystkich moich zasobów.
Dodam jeszcze, aby nie było wątpliwości, że to nie jest cały mój zbiór. W dalszym ciągu moje ulubione pozycje i ładnie wyglądające serie cieszą moje oko w biblioteczce przy łóżku, a w moim magiczny kufrze wciąż leży część książek.

Mam nadzieję, że tymczasowo panujący tu zastój sprawi, że po powrocie będę miała więcej ochoty na pisanie. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

wtorek, 19 czerwca 2018

Człowiek z Wysokiego Zamku: Gdyby państwa Osi wygrały wojnę



Co by było, gdyby historia potoczyła się inaczej? Gdyby to Niemcy i Japonia wygrały II Wojnę Światową, a Żydzi i Słowianie zostali poddani niemal całkowitej eksterminacji?

„Człowiek z Wysokiego Zamku” to już moje trzecie spotkanie z twórczością Philipa K. Dicka. Tym razem dostajemy powieść, która jest alternatywną historią, pewną analizą rzeczywistości, przez człowieka, który II Wojnę Światową dość dobrze pamiętał. Wydana w 1962 roku, z akcją również osadzoną mniej więcej w tych czasach, tylko w świecie, którego losy wróciły się o 180*... To samo w sobie brzmi interesująco, choć muszę przyznać, że... nie do końca wiem, jak tę powieść traktować.
Tytuł: Człowiek z Wysokiego Zamku
Autor: Philip K. Dick
Tłumaczenie: Lech Jęczmyk
Liczba stron: 336
Gatunek: science-fiction, weird fiction
Wydanie:  Rebis, Poznań 2011
Nie ulega wątpliwości, że to dzieło jest czymś absolutnie wyjątkowym. Jednocześnie jednak daleko jej to powieści łatwej. Po pierwsze, ja sama mam dylemat, jak traktować autora: czy to nieco szalony geniusz-filozof, czy może najzwyklejszy w świecie ćpun z dobrym piórem i wyobraźnią? Bo jeśli to pierwsze to forma i treść „Człowieka z Wysokiego Zamku” wręcz musi zmusić nas do analizy i przemyśleń. Jeśli zaś to drugie to... jednak możemy tę powieść traktować po prostu jako literacką rozrywkę z bardzo dziwną formą.
Jest to jednak lektura, która zdobyła Nagrodę Hugo, więc – nie chcąc wyjść na ignoranta – jednak sugerowałabym wybranie opcji pierwszej. Jednak w tym przypadku mam wrażenie, że nie do końca jestem w stanie poddać tę książkę głębszej analizie, bo po prostu brakuje mi do tego odpowiedniej wiedzy.
W przypadku tej powieści sam świat przedstawiony jest o wiele istotniejszy od samej historii. Ta zaś to wątki kilku bohaterów, które wzajemnie się zazębiają i w pewnej mierze są ciekawe, jednak zdecydowanie nie jest to typowa powieść akcji, czy sensacja. Mamy tu wprawdzie i podrabianie antyków, i zmianę władzy w nazistowskich Niemczech, i problem związany z ukrywającymi się Żydami. Nie brakuje też wątku związanego z pisarstwem, który jest tu z resztą spoiwem i głównym motywem. Mimo tego jednak naprawdę to nie są rzeczy w tej powieści  najistotniejsze, zwłaszcza, że sama przyłapałam się na gubieniu w treści: to dość chaotyczna historia, w której tylko świat przedstawiony konkretnie trzyma się całości.
Muszę też przyznać, że przez ten ogrom mistyki i filozofii, które jednak wychodzą tu na pierwszy plan, samo czytanie sprawiało mi zdecydowanie mniej radości samej w sobie w porównaniu z „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, która w porównaniu z tą książką wpada bardzo... normalnie i zwyczajnie. Tam jednak mamy zwykłą linię fabularną – tu niekoniecznie. Mam jednak wrażenie, że jestem czytelnikiem dość twardo stojącym na Ziemi, który woli mieć wszystko w miarę jasno wyłożone: nie mam absolutnie nic przeciwko analizie rzeczywistości i rozważaniach filozoficznych, ale jednak w nieco bardziej konkretnej formie. A Dick jednak lubi „odpływać” i mieszać tak, że sama czasem gubię się w tym, co czytam.
„Człowiek z Wysokiego Zamku” to niewątpliwie powieść istotna, ciekawa, intrygująca. Ma w sobie coś ponadczasowego i niezwykłego, ale jednocześnie nie jest książką dla każdego. Sięgając po nią należy uzbroić się w sporą dawkę cierpliwości, bo choć nie jest książką długą, może zająć dłuższą chwilę, zwłaszcza w przypadku osób, które tak jak ja nie potrafią się w takie wyjścia w pełni w nią wczuć.

* * *

Rozejrzał się dokoła. Nieostrość ustąpiła, jak się wydaje. Po tym można docenić celne słowa świętego Pawła... „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno”. To nie przenośnia, lecz trafne powołanie się na odkształcenie optyczne. My rzeczywiście widzimy astygmatycznie w fundamentalnym sensie: nasza przestrzeń i czas są wytworami naszej własnej psychiki i mogą ulegać chwilowym zniekształceniom, jak przy ostrym zaburzeniu błędnika. Chwiejemy się wówczas ekscentrycznie, tracąc wszelkie poczucie równowagi.
Fragment „Człowieka z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka



niedziela, 17 czerwca 2018

Iverson. Życie to nie gra: Sława ze slumsów


Zaczynał w slumsach. Miał jednak trochę szczęścia: jego talent do sportu został zauważony przez odpowiednich ludzi. I tak oto Allen Iverson, z biedaka, zmienił się koszykarza z milionami na koncie. Przeszłość jednak nigdy tak naprawdę go nie opuściła.

Czasem książki trafiają do mnie przypadkiem: „Iverson. Życie to nie gra” to biografia, która właśnie tak się u mnie pojawiła. Gdyby nie to, prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po pozycje o koszykarzu NBA. Po pierwsze, nie lubię gier zespołowych. Po drugie, nie interesuje się sportem w ogóle. Po trzecie, nie miałam pojęcia, kim jest Iverson przed lekturą tej książki. Ale z ciekawości po prostu postanowiłam sprawdzić z czym mam do czynienia i raczej nie żałuję, choć jednocześnie nie będę ukrywać: nie jestem zakochana w tematyce, więc automatycznie i sama książka jest dla mnie raczej obojętna.
Tytuł: Iverson. Życie to nie gra
Autor: Ian Tregillis
Tłumaczenie: Michał Rutkowski
Liczba stron: 336
Gatunek: biografia
Wydanie: SQN, Kraków 2016
Zacznijmy od tego, że ta książka to kawał dobrej, reporterskiej roboty. Autor zebrał wiele faktów i zgrabnie je ze sobą połączył. „Iverson. Życie to nie gra” ma dobrą konstrukcje: Babb postanowił przeplatać początki kariery koszykarza z opisem jego rozwodu, dzięki czemu całość jest ciekawsza i dynamiczna.          Na dodatek wszystko jest wyraźnie udokumentowane: dostajemy konkretne nazwiska, ogromną ilość cytatów oraz informacje na temat miejsc, w których dane wydarzenia miały miejsce. Po prostu trudno w tę historię nie uwierzyć.
Na dodatek sam styl Babba jest całkiem przyjemny. Oczywiście, jest bardziej surowy i mniej plastyczny niż w powieściach, ale jednak narracja autora jest po prostu dobra i przystępna dla czytelnika. Tu naprawdę nie da się pogubić.
Żałuję jedynie, że autorowi nie udało się porozmawiać z samym Iversonem, bo wywiad z nim, wpleciony elegancko w całość, byłby bardzo dobrym dopełnieniem. Niestety, nie zawsze da się zrobić wszystko, a i tak uważam, że Babb zrobił kawał dobrej roboty.
Mój problem z tą książką jest zupełnie osobisty: ja najzwyczajniej w świecie nie przepadam za Iversonem, jako postacią wykreowaną w tej biografii. To człowiek, który wyszedł z biedy za sprawą swojego talentu i ludzi, którzy o niego walczyli, a potem jednocześnie urósł w piórka, zatopił się w alkoholu i nie potrafił zajmować się własnym majątkiem. Allen Iverson w tej biografii zdecydowanie nie jest postacią w pełni pozytywną: choć Babb zauważa jego dobre cechy to również mocno piętnuje je złe, a ich nie brakowało.
Przez to, jakim człowiekiem jest Iverson, nie da się czytać tej książki jako czegoś, co da nam mocnego, pozytywnego kopniaka. Niestety, to nie jest opowieść o człowieku, który przez ciężką pracę dorobił się i stał się „kimś” – on miał talent i szczęście do ludzi wokół, zaś do treningów motywacji zdecydowanie mu brakowało. Wydaje mi się, że przez to „Iverson. Życie to nie gra” jest biografią skierowaną właściwie tylko do osób zainteresowanych tematem NBA, Iversonem, czy po prostu tym gatunkiem literackim samym w sobie.
Wszystkim fanom takiej tematyki zdecydowanie polecam. Powtórzę raz jeszcze: „Iverson. Życie to nie gra” to kawał dobrej roboty. I tyle. A to, że aby uwielbiać tę historię trzeba po prostu lubić taką tematykę to już inna para kaloszy.

* * *

– Pierdol się! – usłyszeli, jak Iverson wrzeszczy na Croce’a i dyrektora zarządzającego, Billy’ego Kinga, który wziął na siebie rolę mediatora. Zdawało się, że to koniec. Do mężczyzn znajdujących się po drugiej stronie ściany zaczęło docierać, że najbardziej utalentowana drużyna Filadelfii od lat właśnie się rozpada. Jak zawsze w przypadku Iversona i Browna prawda objawiła się w ponurych, choć jednocześnie całkiem zabawnych okolicznościach.
– Nie – odpowiedział Brown; jego zawodnicy jeszcze nigdy nie słyszeli, by tak podniósł głos. – To ty się pierdol!
Fragment „Iverson. Życie to nie gra” Kenta Babba
Nomida zaczarowane-szablony