czwartek, 30 sierpnia 2018

5 książek z mojego dzieciństwa


 
Dzieciaki często mają swoje ulubione przedmioty i ja nie byłam wyjątkiem. Miałam pluszaka-koguta o imieniu Kogucik, białego misia bez imienia, który jest ze mną do dziś, czy nawet ulubione figurki, z których jedna była popiersiem Tutenchamona (jakby ktoś nie wiedział – to jedna z moich dziecięcych miłości. Tak, kochałam faraona zmarłego kilka tysięcy lat temu, zamiast gwiazdkę popu.). Wśród tych rzeczy nie zabrakło też oczywiście książek, do których nagminnie wracałam. Jakie to pozycje? Już Wam je pokazuje! Muszę przyznać, że niekoniecznie są to bardzo oczywiste książki, jeśli ktoś nie zna mnie najlepiej.


Harry Potter
O tym już pisałam nie raz, ale… nie mogło tu tej serii zabraknąć. Ja naprawdę katowałam tę serię: czytałam te pozycje w kółko i w kółko. „Zakon Feniksa” i „Książę półkrwi” najgorzej zniosły moją manię (z obydwu wypadają kartki), chociaż chyba z któregoś z pierwszych tomów też wypadają już kartki. Doszło nawet do tego, że próbowałam się uczyć pierwszego tomu na pamięć… Na całe szczęście po pierwszej kartce znudziło mi się. Dziś o serii najlepszego zdania nie mam, ale o tym możecie już znaleźć wpisy, nie będę się powtarzać.

Baśnie
Na zdjęciu są baśnie Andersena, ale posiadam też wersję braci Grimm. Ta niestety została zdewastowana przez psy i wolę jej nie pokazywać. Ta książka, a właściwie książki były najbardziej „realistycznymi” baśniami, jakie posiadałam: miały małe literki i stosunkowo dużo treści oraz czarno-białe okładki. Wracałam do nich bardzo często, chyba głównie po to, by „poczuć się lepszą” na tle rówieśników: w końcu ja znałam PRAWDZIWE wersje baśni, a nie te z bajek Disney’a! Ten egzemplarz jednak dość dobrze zniósł próbę czasu.

Piękno konia
Jeśli pamięć mnie nie myli – ten egzemplarz był gwiazdowym prezentem. To właściwie nie zwykła książka „do czytania”, a album z fotografiami koni i niedługim komentarzem. Co tu dużo mówić: do dziś uważam, że to piękna pozycja, z cudownymi zdjęciami, która przy okazji nieźle zniosła próbę czasu. Lata temu miałam w zwyczaju regularnie ją otwierać i czytać w kółko tą samą treść, zwłaszcza dotyczącą moich ulubionych wtedy ras koni. No cóż… ładna jest, więc szczerze mówiąc, nie dziwię się sobie.

Konie
Tak, miałam obsesję. W pewnym sensie dalej mam. Choć „Konie” nigdy do końca mi się nie podobały (te ilustracje nie są najpiękniejsze) to były najdokładniejszym spisem końskich ras, jaką posiadałam, więc bardzo regularnie do niej zaglądałam. Co z resztą po niej widać: okładka trzyma się tylko dzięki wsparciu taśmy klejącej.

Encyklopedyczny atlas zwierząt
Jeśli jest tu ktokolwiek z mojej szkoły podstawowej, kto zastanawiał się, czemu na przyrodzie tak często wypowiadałam konkretne informacje na temat zwierzątek… ta książka jest odpowiedzią. Podobnie jak poprzednie dwie pozycje i tą katowałam, wręcz ucząc się na pamięć opisu niektórych gatunków. Nie mam pojęcia czemu, ale najzwyczajniej w świecie przyjemność sprawiało mi wtedy czytanie w kółko tego samego.

Jak możecie zauważyć, te najukochańsze i najbardziej katowane książki mojego dzieciństwa to jednak w sporej mierze „encyklopedie” dla dzieci i nie tylko. Nie mam pojęcia, skąd wzięło mi się takie zamiłowanie: być może przez to, że w klasach podstawówki 1-3 miałam w posiadaniu tylko papugę, a marzył mi się koń, lub pies? W każdym razie choć zawsze czytałam beletrystykę to pamiętam, że to nie do niej (z wyłączeniem „Pottera” i „Eragona”), a do takich spisów informacyjnych wracałam najczęściej. W końcu wtedy Wikipedia istniała tylko w zalążku, a ja nie miałam bezustannego dostępu do sieci.
A Wy jakie pozycje katowaliście w dzieciństwie? Może, poza książkami, pamiętacie też inne swoje ulubione rzeczy?

wtorek, 28 sierpnia 2018

Super laska: Zmień sposób myślenia o odchudzaniu



Restrykcyjne diety nie pomagają – mimo usilnych starań nie potrafisz utrzymać swojej idealnej wagi. Wydaje Ci się, że nie masz silnej woli? Bzdura! Po prostu musisz zmienić swój sposób myślenia o odchudzaniu.

Tytuł: Super laska. Skończ z dietetyczną recydywą!
Autor: Anna Gruszczyńska
Liczba stron: 226
Gatunek: poradnik
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Ponieważ mam w rodzinie osobę studiującą dietetykę w moje ręce wpadła dość nietypowa – jak na mnie – pozycja. „Super laska. Skończ z dietetyczną recydywą!” to poradnik autorstwa Anny Gruszczyńskiej, blogerki po przejściach, która stara się pomagać kobietom zdrowo odżywiać i myśleć o sobie w zdrowy sposób. Wprawdzie słyszałam o niej już przed sięgnięciem po tę różową książkę, ale nigdy nie zagłębiałam się w jej poglądy. I choć sama tematyka nie była dla mnie szczególnie interesująca to muszę przyznać, że „Super laska” to całkiem niezły, choć niepozbawiony wad poradnik.
To, co zaskoczyło mnie po otwarciu książki to jego forma. „Super laska” jest połączeniem zwykłego poradnika z bardzo uroczymi ilustracjami z książką pokroju „Zniszcz ten dziennik”, która proponuje czytelnikowi różnego typu zadania.
I tu właśnie zaczyna się mój pierwszy problem z tym tytułem. Choć po otwarciu wygląda naprawdę ładnie to osobiście uważam, że niektóre z elementów do wypełniania są po prostu zbędne. Jak najbardziej rozumiem, po co wewnątrz znajdują się miejsca do wypełniania, dzienniki i tak dalej, ale poza tym wewnątrz znajdziemy co najmniej kilkanaście stron z dopiskiem „Zapisz, aby nie zapomnieć”, a po jednej z sekcji za każdym razem dostajemy dwa mandale do pokolorowania i jakąś „łamigłówkę”, która niekoniecznie związana jest z jedzeniem (np. labirynt). Mam wrażenie, że te elementy zostały wsadzone tu trochę na siłę, byle wypełnić wydane: autorka w żaden sposób nie argumentuje, dlaczego mamy to wypełniać i kolorować, dlatego nijak ma się to do treści książki.
Sam tekst Gruszczyńskiej jest bardzo lekki, przystępny i sympatyczny. Ponadto choć nie jestem dietetykiem mam wrażenie, że jej rady są bardzo bezpieczne, a przy tym logiczne i konkretne, przez co naprawdę mogą pomóc osobom niepotrafiącym zrzucić zbędnych kilogramów. Autorka przykłada dużą wagę nie tyle, co do samego jedzenia, a do zmiany sposobu myślenia o nim i o swoim ciele.  Jednocześnie poradnik jest napisany dość konkretnie: choć zawiera dużo informacji, tekstu wewnątrz nie ma aż tak wiele, bo większą część miejsca zajmują ilustracje.
Poza zwykłą treścią w „Super lasce” znajdują się zielone strony z dość łatwymi, zdrowymi przepisami – to bardzo przyjemny dodatek i szczerze mówiąc, sama mam ochotę coś z przedstawionych posiłków przygotować. Szczególnie, że w większości nie są szczególnie wymyślne i nawet jeśli danego składnika nie mamy w domu to bez problemu możemy go zakupić.
„Super laska” to przyjemny poradnik, który powinien spodobać się przede wszystkim nastolatkom i młodym kobietom: jego przystępna forma sprawia, że raczej nie zrazi, a może faktycznie pomóc w zmianie nastawienia. Oczywiście, dojrzałe osoby również mogą tu coś dla siebie znaleźć (same w sobie rady Gruszyńskiej są bardzo uniwersalne, niezależne od płci, czy wieku), ale mam wrażenie, że stosunkowo naiwne ilustracje i to, w jaki sposób autorka zwraca się do czytelniczki niekoniecznie wzbudzi sympatię osoby nieprzyzwyczajonej do dość „blogowej” formy treści.


* * *

Szczupła osoba, owszem, poczęstuje się ciastem, pójdzie na pizzę, pominie trening, ale to nie jest jej norma! Normą dla niej jest racjonalne odżywianie i ruch. Jej świat nie jest czarno-biały: albo robię wszystko na 100% albo nie robią tego WCALE!
Fragment „Super laska. Skończ z dieteczyną recydywą!” Anna Gruszczyńska



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

niedziela, 26 sierpnia 2018

Bogini niewiary: Bohaterka jako źródło nieszczęść w romansie


Yara od lat ucieka. Nigdzie nie zaznaje miejsca na dłużej. Tylko jeden element jej życia pozostaje stały: praca za barem. Pewnego dnia wpada na początkującego muzyka, Davida. Młody mężczyzna od razu mówi jej, że kiedyś za niego wyjdzie. Wkrótce między nimi rodzi się uczucie.

Tytuł: Bogini niewiary. Ateiści, którzy klęczą i się modlą
Autor: Tarryn Fisher
Tłumaczenie: Agnieszka Brodzik
Liczba stron: 352
Gatunek: romans
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Istnieje grupa autorów, po których książki nigdy nie sięgnęłabym „sama z siebie”, ale których dzieła bezustannie widzę w blogsferze. Chcąc nie chcąc czasem któreś nazwisko zapadnie mi w pamięć i zaczyna we mnie kiełkować pragnienie zapoznania się z twórczością takiej osoby. Właśnie to przytrafiło się Tarryn Fisher, dlatego gdy miałam okazję położyć swoje ręce na egzemplarzu recenzenckim „Bogini niewiary” nie odmówiłam sobie tej przyjemności. Dopiero jednak gdy zaczęły ukazywać się niekoniecznie bardzo pozytywne recenzje tego tytułu zaczęłam odnosić wrażenie, że chyba źle zrobiłam.
Będąc już po lekturze muszę poprzeć tę teorię. „Bogini niewiary” to wprawdzie nie jest zły romans, ale jednak w dalszym ciągu nim jest. Na dodatek, zdecydowanie nie zdobędzie miana mojego „ideału” w tym gatunku i mam wrażenie, że autorkę faktycznie stać na więcej.
Jaka jest więc „Bogini niewiary”? Zaraz po lekturze nasunęło mi się kilka określeń: z całkiem ciekawym pomysłem, pretensjonalna i z główną bohaterką, której absolutnie nie lubię.
To powieść z ciekawą ideą, bo Tarryn Fisher, chyba świadoma tworzonego przez siebie gatunku, chciała wziąć kilka schematów „pod włos”, przerobić je na swój sposób. Nie jest wprawdzie najbardziej odkrywcza: w dalszym ciągu to romans szarej myszki z super chłopakiem. Tyle tylko, że tym razem to nie on jest źródłem problemów, nawet, jeśli nie jest ideałem i popełnia błędy.
„Bogini niewiary” to książka, której treść snuje się stosunkowo powoli. Autorka często skupia się na opisach i różnorakich rozważaniach bohaterki, co jest z jednej strony może być miłą odskocznią od wyjątkowo płytkich i płaskich romansów, a z drugiej może być źródłem pretensjonalności. Bo dwudziestokilkuletnia dziewczyna o nienajlepszym wykształceniu raczej nie myśli w ten sposób. Nie analizuje rzeczywistości w ten sposób. A to z perspektywy głównej bohaterki obserwujemy przedstawioną historią przez większą część powieści.
I tak dochodzimy do mojej trzeciej myśli. Jak najbardziej rozumiem zamysł Fisher, aby to bohaterka była źródłem nieszczęść w związku, a nie ten cudowny artysta po którym byśmy się tego spodziewali. Problem polega na tym, że Yara nie wzbudziła we mnie ani krztyny ciepła. Nie dość, że to uciekająca przed problemami zazdrośnica to na dodatek jej zachowania często wydają się absolutnie nienaturalne; tak, jakby robiła coś dlatego, że bóg-pisarka tak chciała, a nie przez to, że została obdarzona takim charakterem. A w chwili, gdy mamy do czynienia z romansem, a nie dramatem, czy książką psychologiczną wolałabym jednak żywić do bohaterów choćby cień sympatii.
Na całe szczęście David wypada nieco lepiej. Wprawdzie i jego zachowania potrafią być karykaturalne, ale poza nimi wydaje się być po prostu „fajnym gościem”. Takim, z którym można porozmawiać, takim, który naprawdę się troszczy i który się stara. Człowiekiem z bagażem, radzącym sobie z nim jak tylko potrafi. Szkoda tylko, że musiał wpaść akurat na tak niefortunną drugą połówkę.
Mimo wszystko to naprawdę nie jest zła powieść. Fisher mimo patetyczności całkiem zgrabnie posługuje się językiem, a sam pomysł na „Boginię niewiary” nie był wcale zły. Tyle tylko, że chyba podeszła do pisania tego tytułu zbyt ambitnie, z jednej strony chcąc tworzyć romans, a z drugiej dodać coś od siebie, aby na półkach księgarni nie pojawiła się kolejna „pusta” powieść tego typu. Niestety, moim zdaniem nie do końca wyszła jej próba połączenia tych dwóch elementów.
Muszę też dodać, że sam tytuł (i polski, i oryginalny) naprawdę skłania do myślenia i zastanowienia się, jak Fisher wplotła go w fabułę. Okazuje się jednak, że w tym przypadku ocenianie książki tylko po nim to nie jest najlepszy pomysł. Owa „bogini niewiary” w gruncie rzeczy nie ma aż tak zaskakującego znaczenia, a tematyka ateizmu właściwie nie jest w tej książce poruszana.
„Bogini niewiary” pewnie spodoba się osobom, które w jakiś sposób utożsamią się z główną bohaterką. Poza tym ponieważ nie jest typowym „laniem wody”, a wewnątrz można znaleźć sporą ilość treści pewnie przypadnie do gustu także fanom romansów, którzy obecnie szukają drobnej odmiany w tym gatunku, czegoś niekoniecznie wyjątkowo lekkiego. Ja zaś mam tylko nadzieję, że uda mi się za jakiś czas sięgnąć po powieść autorki, która nie jest romansem i sprawdzić, jak Fisher radzi sobie z innymi tematami. Kto wie, może kolejne spotkanie będzie szczęśliwsze?

* * *

– Na początku każdego związku wszystko jest ekscytujące. Seks jest nowy, dotyk jest nowy. Uzależniasz się od tej drugiej osoby ,bo wszystko, co się z nią łączy, jest świeże i nieskażone. Potem pojawia się monotonia, kłótnie o każdą pierdołę, a wtedy to, co kiedyś było ekscytujące, staje się...irytujące. Nudne.
– Gówno prawda. Kiedy się kogoś kocha, wszystko jest ciągle nowe.
Fragment „Bogini niewiary” Tarryn Fisher





Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!


Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

piątek, 24 sierpnia 2018

Zmiana: ...występuje tylko w tytule, nie w treści.




Jack i Cassie są znów razem. Ich związek nie jest jednak tak bajkowy, jak mogłoby się im wydawać. Cassie musi się zmierzyć z błędami Jacka i nauczyć się żyć w roli ukochanej gwiazdy sportu

Tytuł: Zmiana
Tytuł serii: The Perfect Game
Numer tomu: 2
Autor: J. Sterling
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Liczba stron: 320
Gatunek: romans
Wydanie: SQN, Kraków 2018
W posłowiu autorki do „Zmiany”, drugiego tomu „The Perfect Game” czytamy, że J. Sterling nie miała zamiaru kontynuować historii Jacka i Cassie. Zrobiła to jednak przez wpływ fanów, którzy domagali się kontynuacji. Niestety, jest to bardzo mocno widoczne, zarówno w zakończeniu tomu pierwszego, jak i w jego kontynuacji. Nie muszę chyba dodawać, że „Zmiana” jest książką równie kiepską, co „Rozgrywka”, jeśli nie jeszcze gorszą.
Jak każda książka z serii Sterling, „Zmiana” nie jest powieścią długa. Ma nieco ponad trzysta stron z dość dużą czcionką oraz przewagą dialogów. W skład treści wchodzi zaś około osiemdziesięciu stron opowieści Jacka o jego życiu z dala od Cassie, w której w pewnym momencie czytamy niezwykle nudne i zbędne opisy scenek, które „opisywała” nam już główna bohaterka. Pozostała część to zaś niezwykle „dramatyczne” fragmenty dotyczące życia Cassie w cieniu gwiazdy sportu, którą się stał Jack. Teoretycznie z tego wątku dałoby się stworzyć coś naprawdę interesującego. Niestety, J. Sterling nie jest zbyt dobrą pisarką, dlatego w jej wydaniu nie wypada to najlepiej.
Przede wszystkim tak jak w tomie poprzednim, tak i w tym nie dostajemy żadnego „motywu przewodniego”. Bohaterzy nie mają do rozwiązania absolutnie żadnego problemu i mniej więcej do ¾ powieści obserwujemy, jak co chwilę sobie słodzą, czy śpią ze sobą. Wprawdzie w tle pojawiają się „problemy”, takie jak negatywna opinia w prasie, jednak non stop są zmiatane pod dywan. Oczywiście, tak jak i w części poprzedniej, tak i tu, pod koniec autorka zdaje sobie sprawę, że ta treść jest chyba zbyt cukierkowa, dlatego dodaje szybko dramatyczną sytuację, która zajmuje może kilkanaście stron powieści (i właściwie sama się rozwiązuje), tylko po to, by bohaterowie znów mogli się przepraszać i przytulać. Ups, zaspoilerowałam? Wybaczcie – ale ta „książka” ma tak mało treści, że naprawdę trudno tego nie zrobić.
Co jeszcze pani Sterling nie wyszło? Właściwie wszystko, tak samo jak przy „Rozgrywce”. Wprawdzie bohaterowie są może niech bardziej stabilni pod względem charakterów, ale to, jak się zachowują i tak nie wzbudza szczególnej sympatii. Gdy się nie całują, albo nie przepraszają sobie nawzajem możemy dostrzec, że Jack to zaborczy koleś, który niekoniecznie liczy się ze zdaniem ukochanej, a Cassie jest tym tak przytłoczona, że zaczyna nie być w stosunku do niego fair. Jednocześnie obydwoje nie uznają czegoś takiego jak szczera rozmowa w związku dopóki ten nie zacznie się sypać. Być może wynika to z ich braku jakichkolwiek wspólnych zainteresowań poza chęcią wspólnego sypiania? Cóż, kto to wie.
Styl autorki także nie uległ zmianie. „Zmiana” to przede wszystkim bardzo płytkie dialogi polegające na mówieniu bohaterów o tym, jak bardzo się nawzajem kochają i uwielbiają. Naprawdę: nie da się tej książki przekartkować i nie wyłapać kilkanaście razy słowa „kiciu”. Nawet, jeśli para przeżywa jakiś dramat, który w rzeczywistości spowodowałby dość duży konflikt, to po kilku zdaniach przechodzi do uwielbiania się nawzajem, tak, jakby jedno słowo „przepraszam” naprawiało sprawę. Opisy Sterling ogranicza do absolutnego minimum, przez co treść „Zmiany” nie ma żadnego głębszego podłoża.
Nie zmieniam zdania w stosunku do twórczości Sterling. Tak jak w przypadku „Rozgrywki”, tak i teraz uważam, że jedyne osoby, które mogą z tej treści coś wynieść to niedoświadczone literacko i bardzo mało wymagające jednostki*, którym wystarczy, że tekst szybko się czyta, a główni bohaterowie bezustannie mówią, jak bardzo się uwielbiają.


*By nie było wątpliwości: nie mam zamiaru tymi słowami nikogo urazić. Czytanie nie jest niczyim obowiązkiem; to przede wszystkim rozgrywka, a tą każdy czerpie z czegoś innego. Ponadto, przyswajanie książek nie jest rzeczą najprostszą na świecie – tego trzeba się nauczyć. A by to zrobić po prostu należy sięgać na początku po bardzo lekkie pozycje (seria „The Perfect Game” może nie być dobra, ale jednak – przez to, że szybko się ją czyta może się w tym przypadku sprawdzić).

* * *

Jeśli będziesz walczyć, spotkasz się jeszcze z większymi atakami (...). Nie dawaj im dodatkowej amunicji. Tacy ludzie z niecierpliwością wyczekują twojej reakcji. Kiedy więc nie dostaną tego, czego chcą, w końcu dadzą ci spokój.
Fragment „Zmiany” J. Steling


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

środa, 22 sierpnia 2018

Naznaczeni błękitem: Magowie z niepełnosprawnością



Kamyk od dnia narodzin wyróżnia się wśród swoich rówieśników. Jest magiem: urodził się z talentem tkacza iluzji. Niestety, umiejętność oznacza też cenę, którą należy zapłacić: chłopak jest także głuchoniemy, przez co nie może w pełni rozwinąć swojego daru. Wyrusza więc w podróż, szukając leku na swoją niepełnosprawność.

Tytuł: Naznaczeni błękitem
Tytuł serii: Kroniki Drugiego Kręgu
Numer tomu: 1
Autor: Ewa Białołęcka
Liczba stron: 382
Gatunek: high fantasy
Wydanie: Jaguar, Warszawa 2018
Nie łatwo jest znaleźć powieść młodzieżową, która byłaby po prostu naprawdę dobra jako książka sama w sobie, nie tylko w kategorii młodzieżowej. Na całe szczęście wśród naszych polskich pisarzy mamy tak zdolne osoby, jak Ewa Białołęcka. „Naznaczeni błękitem”, czyli jej pierwszy tom cyklu „Kroniki Drugiego Kręgu” to dość nietypowa książka. Nie dość, że powstała na bazie opowiadań, połączonych w jedną opowieść, to na dodatek jest opowieścią tak ciepłą i błyskotliwą, że aż nie chce się jej zamykać.
„Naznaczeni błękitem” zaczynają się od dwóch opowiadań. „Twierdza na Kozim Wzgórzu” opowiada o tkaczu iluzji, który przez niepełnosprawne nogi nie jest zbyt poważaną osobą w rodzinnym domu. Następny tekst, „Gwiazda i róża” opowiada o młodym stworzycielu, który przez swoją umiejętność jest porośnięty włosiem niczym zwierzę, przez co do szóstego roku życia przebywał w cyrku. Tam był bity i poniżany, co mocno wpłynęło na jego psychikę. Nie będę oszukiwać: te dwa krótsze teksty to moje absolutnie ulubione części tej książki. Przedstawiają początek drogi młodych bohaterów, ucinając się w idealnym momencie, pozwalając na dopowiedzenie sobie reszty historii. Na dodatek, choć są teksami wyraźnie młodzieżowymi to świat otaczający bohaterów nie ma w sobie niczego naiwnego. To po prostu dobre historie o młodych chłopcach, w których odnajdzie się zarówno dziecko, jak i osoba dorosła, bo poruszają tematy istotne niezależnie od wieku czytelnika.
Sama powieść Białołęckiej także wypada naprawdę dobrze, jednak jest po prostu dłuższa, przez co zawiera nieco więcej typowo młodzieżowych elementów. O ile sam świat przedstawiony jest cały czas bardzo dobry, o tyle czasami jednak skupiamy się nieco bardziej na żartach i typowych dla literatury młodzieżowej schematach, co sprawia, że historia nie wypada aż tak dojrzale. Nie jest to jednak wada „Naznaczonych błękitem”: w końcu to jest przede wszystkim powieść dla nieco młodszej młodzieży i takie elementy są w takiej literaturze wręcz obowiązkowe.
Nie zmienia to faktu, że styl Białołęckiej jest naprawdę ładny: z jednej strony jest niezwykle ciepły, z drugiej jest dość elegancki, poetycki. To sprawia, że czytanie „Naznaczonych błękitem” jest najzwyczajniej w świecie niezwykle przyjemne. Często w powieściach dla młodzieży uderza mnie fakt, że chociaż są autorstwa Polaków to wyglądają jak tłumaczenie, ale na całe szczęście to nie dotyczy tej opowieści.
Jak wspominałam, świat przedstawiony jest naprawdę dobrze wykreowany. Jeśli autorka chciałaby napisać powieść dla dorosłych w tym samym uniwersum naprawdę nie powinna mieć z tym problemu: tu wszystko ma sens, całość jest dobrze przemyślana. Ponadto sam pomysł dotyczący osób władających magią i jednocześnie mających jakąś niepełnosprawność jest bardzo oryginalny i naprawdę potrafi czytelnika zaskoczyć.
Tak jak i sam tekst, jak i bohaterowie Białołęckiej to postacie niezwykle ciepłe: zarówno Kamyka, jego opiekuna, czy smoczego przyjaciela obserwuje się bardzo przyjemnie. Przy tym wszystkim niewymuszony humor oraz drobne zwroty akcji sprawiają, że tę książkę po prostu chce się czytać.
„Naznaczeni błękitem” to naprawdę dobra powieść dla młodzieży i nie tylko; to historia poruszająca istotne tematy w lekki sposób, na dodatek przedstawiająca może nie wyjątkowy, ale na pewno ciekawy świat przedstawiony.


* * *

„A ten nastroszony cały czas się na mnie gapi”.
„Też byś się gapił, jakby cię smok oblizał”.
„Nie jak smok, tobym się nie gapił. Ale jak człowiek by mnie polizał, to możliwe”.
Fragment „Naznaczeni błękitem” Ewy Białołęckiej



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Piraci. Sezon 2: Kontynuacja dobrej przygody



Kapitan Flint (Toby Stephens) w końcu namierzył statek, który przewozi niewyobrażalną ilość złota. Aby jednak je zdobyć, musi wrócić do New Providence. Tam jednak przez działanie kapitana Vane’a (Zach McGovan) siły mocno się odwróciły.



Zwykle gdy pierwszy sezon serialu jest naprawdę przyjemny, drugi wypada trochę gorzej. „Piraci” jednak są tu wyjątkiem: w tym przypadku rozpoczęcie było naprawdę niezłe, z jedynie kilkoma drobnymi problemami, ale dopiero w kolejnej części pirackich przygód historia nabrała prawdziwego rozpędu.
Piraci”, sezon 2
serial historyczno-przygodowy
To, co jednak w przypadku kontynuacji historii najbardziej rzuciło mi się w oczy to brak aż tak głupich wątków kobiecych. W sezonie pierwszym każda z bohaterek zachowywała się po prostu głupio, niszcząc wszystko, co zbudowali mężczyźni i tylko tworząc kłopoty. Tutaj, na całe szczęście, takich zachowań jest po prostu zdecydowanie mniej. Jasne, pojawiają się – bo charakterów postaci zmienić się tak łatwo nie da – ale już nie w aż takiej ilości. W końcu panie uczą się myśleć! To naprawdę zdecydowana zaleta drugiego sezonu.
Poza tym mamy w drugim sezonie po prostu bardziej skonkretyzowany problem i akcje. W pierwszym sezonie twórcy serialu po prostu przedstawili nam świat i bohaterów, zaś w drugim zaczynają się po prostu pewnymi wątkami bawić. Tym razem nie boją się odważniejszych decyzji, które mocno wpływają na świat przedstawiony, choć jednocześnie muszę przyznać, że to sezon trzeci zapowiada się „zupełnie inaczej”. W przypadku tego jednak po prostu ciągnięte są wątki z sezonu pierwszego.
Cały czas bardzo lubię Kapitana Flinta – mam wrażenie, że grający go Toby Stephens ma w sobie po prostu ogrom charyzmy i obserwowanie tej postaci jest po porostu bardzo przyjemne. Nawet, jeśli dzieją się z nim nieco nieprawdopodobne rzeczy. Niemniej, tak czy siak moim ulubieńcem zostaje Rackham, grany przez Toby’ego Schmitza. To tak inteligentny i bystry bohater,  że po prostu nie potrafię mu nie kibicować.
Muszę jednak dodać, że przynajmniej jedna postać została dodana... trochę na siłę. Nie będę zdradzała tutaj, który to z bohaterów, jednak... po prostu to bohater, który prędko znika z ekranu i był potrzebny tylko po to, by inna postać była w stanie pewną rzecz osiągnąć. Osobiście takich wyjść po prostu nie lubię, ale cóż, nie wpływa to szczególnie mocno na moją ocenę całego serialu.
Dodać muszę też coś, co umknęło mi w trakcie oglądania sezonu pierwszego: cała historia to mieszanka prawdziwych bohaterów z postaciami z powieści „Wyspa skarbów” Stevensona. Jest to więc luźna wariacja na temat zarówno historycznych, jak i wymyślonych przez kogoś wątków, co wypada samo w sobie naprawdę zgrabnie.
Nie będę oszukiwać – lubię „Piratów”. Nie jest to może serial do którego pałam olbrzymią miłością, ale... po prostu to historia, która mnie „kupiła” i którą z zainteresowaniem obserwuje.

sobota, 18 sierpnia 2018

Rozgrywka: Wakacyjny eksperyment z młodzieżowym romansem


Cassie idzie do college’u, gdzie prędko poznaje Jacka – nieziemsko przystojnego playboy’a grającego w uniwersyteckiej drużynie bejsbolowej. Mimo początkowych oporów studentka szybko mu ulega.

Moje wakacyjne eksperymenty z lekką literaturą sprawiły, że sięgnęłam po książkę, która nijak ma się do moich zainteresowań. „Rozgrywka” J. Sterling to powieść, którą właściwie z góry mogłabym skazać na porażkę: zarówno opis z tyłu okładki, jak i jej target oraz gatunek sugerują nie najlepszej jakości lekturę. Na nieszczęście, przeczytanie jej właściwie tylko potwierdziło moją pierwotną tezę. Początek serii „The Perfect Game” jest dokładnie tym, co sugeruje opis – kiepskiej jakości romansem, który z literaturą piękną ma niewiele wspólnego.
Tytuł: Rozgrywka
Tytuł serii: The Perfect Game
Numer tomu: 1
Autor: J. Sterling
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Liczba stron: 304
Gatunek: romans
Wydanie: SQN, Kraków 2017
            Styl, w jakim została napisana „Rozgrywka” jest zdecydowanie gorszy, niż zwykle w książkach tego typu. Sterling nawet nie próbuje opisywać sytuacji: na tę powieść składają się niemal same dialogi. Gdyby jednak te wnosiły cokolwiek do tej historii! Większa część z nich to powtarzanie tego, jak bardzo główni bohaterowie się kochają i jak bardzo są ze sobą szczęśliwi. Taki „zabieg” ma właściwie tylko jedną zaletę – „Rozgrywkę” czyta się wprost błyskawicznie.
            Skoro autorka uznała, że opisy zredukuje do minimum to i konkretnej fabuły po prostu musiało w tej powieści zabraknąć. To znaczy, teoretycznie w okolicy połowy książki Sterling zaczęły pojawiać się „dramatyczne” sytuacje, ale są one tak absurdalne i często tak niezgodne z i tak ledwo zarysowanymi cechami naszych charakterów, że właściwie całość nie ma absolutnie żadnego znaczenia.
[SPOILER] Jakie na przykład absurdy serwuje Sterling? Jesteś młodym chłopakiem. Masz dziewczynę, ale na imprezie przez alkohol i emocje nie dotrzymujesz wierności. Twoja „wpadka” wkrótce mówi ci, że jest w ciąży. A ty nawet nie sprawdzisz żadnych dokumentów z tym związanych, tylko dwa tygodnie bierzesz ślub, raniąc siebie i wszystkich wokół. Niezły poziom dramatyzmu, prawda? [KONIEC SPOILERA]
Jak już wspominałam w przypadku tej książki trudno też mówić o konkretnych charakterach postaci. Teoretycznie mają przypisane jakieś cechy, jednak w gruncie rzeczy dotyczą co najwyżej zainteresowań postaci. Cassie lubi robić zdjęcia i studiuje coś związanego z prasą, a Jack kocha sport i jest przystojny – to najbardziej pewne rzeczy (czy wręcz jedyne pewne), dotyczące bohaterów.
Mimo wszystko wierzę, że „Rozgrywka” znajdzie pewne grono czytelników, które nie będzie narzekać na lekturę. Być może młode dziewczyny, które nigdy wcześniej nie czytały absolutnie niczego będą mogły zacząć z nią przygodę z literaturą: w końcu gdy książkę czyta się błyskawicznie i gdy historia jest prosta niczym budowa cepa czytelnik nie ma wrażenia, że powieść się dłuży, a to często jest największy zarzut takich osób. Ponadto być może osoba, która nie ma wysokich wymagań i chce po prostu poczytać cokolwiek, wyłączyć myślenie i tylko rozkoszować się wizją przystojniaka podrywającego niekoniecznie popularną dziewczynę też znajdzie w niej coś dla siebie.
To nie zmienia jednak faktu, że „Rozgrywka” po prostu nie jest dobrą książką. Nie posiada ani jednej cechy, dzięki której mogłaby do takowej aspirować. Podejrzewam, że przez posiadanie dwóch kolejnych tomów na półce sięgnę i po nie (w końcu czytanie tej pozycji zajęło mi może dwie godziny, nie zmarnuje wiele czasu), ale absolutnie nie spodziewam się wzrostu poziomu warsztatu Sterling.


* * *

Zwróciłeś kiedyś uwagę na to, jak piękne bywają słowa? Jak łatwo jest mówić coś, co się wie, że ktoś chce usłyszeć? Jak kilkoma marnymi zdaniami można wpłynąć na czyjeś całe życie? Ale kiedy w ślad za nimi nie idą czyny, słowa są zupełnie bezużyteczne. To tylko dźwięki i sylaby. Nieznaczące zupełnie nic.
 Fragment „Rozgrywki” J. Sterling


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl


czwartek, 16 sierpnia 2018

Banda niematerialnych szaleńców: Duchy w młodzieżowej konwencji

Danny ma czternaście lat, kocha czekoladę i nienawidzi swoich guwernantek. Gdy pozbywa się kolejnej z rzędu, jego rodzice wysyłają go do rodziny mieszkającej w Warszawie. Chłopiec mieszkający wraz z ciotką, wujkiem oraz piątką kuzynek szybko odkrywa, że potrafi kontaktować się z duchami.

Maria Krasowska to osoba o wielu zainteresowaniach i talentach: prowadzi dwa kanały na youtube, studiuje, tańczy, a także – jak się okazuje – pisze. „Banda niematerialnych szaleńców” to jej druga powieść i pierwsza, z którą miałam okazję się zapoznać. Muszę jednak przyznać, że choć to bardzo sympatyczna książka to do miana naprawdę dobrej jednak wiele jej brakuje.
Tytuł: Banda niematerialnych szaleńców
Autor: Maria Krasowska
Liczba stron: 384
Gatunek: urban fantasy
Wydanie: SQN, Kraków 2018
Zacznijmy może jednak od samego wydania. Osobiście uwielbiam grafikę na okładce: jest bardzo przyjemna dla oka. Wewnątrz możemy znaleźć też drobne ozdobniki przy pierwszych stronach rozdziałów, przez co książka prezentuje się naprawdę nieźle, mimo braku twardej oprawy. Z resztą, nie ma się co dziwić – SQN pod tym względem naprawdę dba o swoje tytuły.
Gdy jednak zagłębimy się w treść okaże się, że niedostajemy niczego szczególnego. „Banda niematerialnych szaleńców” to przede wszystkim książka oparta na znanym wszystkim schematach, w której wprawdzie widać masę pozytywnej energii autorki, jednak poza tym po prostu niczym nie zaskakuje.
Krasowska stworzyła powieść bardzo mocno przerysowaną, co z jednej strony jest dość typowe, jeśli mówimy o książkach dla tej młodszej młodzieży, ale z drugiej sprawia, że dorosły czytelnik niekoniecznie będzie czerpał taką samą radość z czytania, co osoba młodsza, albo mniej „doświadczona” literacko. Wystarczy wziąć na tapet głównego bohatera. Danny to postać, która lubi czekoladę ponad życie, podobnie jak granie w Monopoly, za to absolutnie nienawidzi guwernantek. To „cechy”, które bezustannie przewijają się przez tekst, są cały czas powtarzane, jednocześnie przysłaniając konkretne cechy charakteru chłopaka.
Ponadto sama fabuła powieści jest najzwyczajniej w świecie mocno naiwna, niekoniecznie logiczna i równie przerysowana. Na przykład dowiadujemy się, że duchy, które chodzą po Ziemi to zwykle pozostałości po osobach złych do szpiku kości. Z tym, że każdy z nich jest absolutnie sympatyczny… W przeciwieństwie – rzecz jasna – do antagonisty, który nie może poszczycić się praktycznie żadną pozytywną cechą.
W historii Danny’ego możemy dostrzec pewne mieszanie konwencji. Z jednej strony przez obecność duchów dostajemy książkę z gatunku fantasy. W trakcie lektury na jaw wychodzi jednak na tyle dużo technicznych elementów (oczywiście podanych w bardzo lekki i niekoniecznie sensowny sposób), że osobiście pokusiłabym się o stwierdzenie, że chwilami „Banda nieśmiertelnych szaleńców” zmierza nieco w stronę science fantasy. I choć tego typu fragmenty nie wypadają najlepiej to myślę, że mogą pokazać młodemu czytelnikowi, że fantastyka wcale nie musi być taka prosta i oczywista. Bo choć często osoby niezagłębione w ten gatunek nie mają takiej świadomości to naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, by w tekście łączyć magię z wynalazkami.
Powieść jest utrzymana w komediowej konwencji. Krasowska pisze stylem lekkim i prostym, a w jej tekście nie zauważyłam jakiś szkodliwych treści. To nie jest książka, która traktuje siebie samą „na poważnie”. Mimo wszystko widać, że autorka musiała dość dobrze bawić się w trakcie pisania „Bandy niematerialnych szaleńców”. To wszystko sprawia, że książkę bardzo szybko się czyta, dzięki czemu myślę, że jako lektura dla młodszych czytelników naprawdę świetnie się sprawdzi.
„Banda niematerialnych szaleńców” jest powieścią, którą na pewno będę polecać młodzieży; na pewno wypada o wiele lepiej, niż na przykład niedawno czytana przeze mnie trylogia Ruddena pt. „Rycerze pożyczonego mroku”. Nie jest to jednak uniwersalna fantastyka, którą śmiem polecać absolutnie każdemu. Najzwyczajniej w świecie jest na to zbyt naiwną pozycją.


* * *

Trzy rzeczy, które kocham: gorzka czekolada, gra w „Monopoly” i ciemność. (Z tą ciemnością to bez przesady: muszę widzieć, gdzie stawiam hotele oraz gdzie sięgać po czekoladę).
Trzy rzeczy, których nienawidzę: guwernantki, nuda i jeszcze raz guwernantki. Jeśli sądzicie, że bywają fajne guwernantki to znaczy, że jeszcze żadnej nie mieliście.
Fragment „Banda niematerialnych szaleńców” Maria Krasowska



Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl!
Czytam i recenzuję na CzytamPierwszy.pl




Nomida zaczarowane-szablony