sobota, 28 stycznia 2023

Łzy diabła: Afganistan pod marnym płaszczykiem fantastyki



Dżahan to odległa planeta, na której wytwarzany jest czars, narkotyk kupowany przez Ziemian za wojskową technologię. To napędza wojnę na pustynnej planecie. Młody następca tronu Izzat Szamar prowadzi kampanię. W tym czasie, po drugiej stronie barykady, wieśniak Znajda przypadkiem trafia do armii buntowników.

Łzy diabła
Magdalena Kozak
wyd. Insignis, 2015


Moją przygodę z twórczością Magdaleny Kozak zaczęłam w 2017 roku od „Nocarza”. Ten nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia (książka wydawała mi się ogólnie dość pusta i nijaka), więc nie brnęłam w to dalej. Jednak skoro „Łzy diabła”, chyba jedna z lepiej ocenianych książek autorki, trafiła mi w ręce w dobrej cenie, to postanowiłam spróbować. Efekt? Mniej więcej w połowie uznałam, że nie widzę sensu jej kończyć.

Nie dlatego, że jest jakoś wybitnie zła: to po prostu absolutnie nie jest lektura dla mnie. To powieść, którą odbieram jako udawaną fantastykę, która w praktyce jest realistyczną książką wojenną, która skupia się mocno na tym, co dzieje się na polu bitwy w sposób, który właściwie wcale mnie nie interesuje. Ale po kolei.

Zacznijmy od świata, w którym rozgrywa się akcja. W teorii to odrębna planeta. Świat przyszłości, ludzkość kupuje narkotyk z pustynnej planety, na której istnieje rozwinięta cywilizacja, ale brakuje sprzętu wojskowego. Mieszkańcy Dżahnu nazywają Ziemian Obcymi, co sugeruje, że oni sami nie pochodzą z naszej rodzimej planety. 

Ale poza tym wszystko wygląda jak „u nas”. Nic w opisie wyglądu Dżahnu nie wskazuje na inne pochodzenie, jeżdżą na zwykłych koniach i wypasają zwykłe owce. Ich bronie nie różnią się w opisie od naszych, realistycznych, co nie ma sensu z dwóch powodów. Po pierwsze, w świecie przyszłości raczej uległyby jakiejś modyfikacji. Po drugie, to zakłada, że na planecie grawitacja czy gęstość powietrza jest identyczna, jak na Ziemi. A w tyle prawdopodobieństw trudno uwierzyć. Przy okazji plany wojenne na spotkaniach są prezentowane w PowerPoincie. Serio!

To wszystko wygląda tak, jakby Kozak napisała książkę o Afganistanie (w którym faktycznie była), ale wydawnictwo nie chciało opublikować powieści realistycznej, więc dorzuciła obce nazwy, jakieś proste motywacje i gotowe!

Jednak nawet jeśli potraktuję tę powieść jako coś realistycznego, to dalej nie jest to tytuł dla mnie. Nie interesują mnie zbytnio opisy strategii, czy broni. Autorka co prawda dobrze oddaje część mechanizmów wojennych, zachowań wojska, czy fanatyków, ale mam wrażenie, że nie do końca wychodzi poza tu i teraz. Nie wchodzi w głąb bohatera, nie skupia się na przyczynach, czy skutkach wojny. Ta powieść jest być może (bo nie znam się, by w pełni ocenić) dobrą książką o tym, jak wygląda wojna od wewnątrz, ale nie widziałam żadnej szerszej perspektywy. A to mogłoby sprawić, że byłabym treścią zainteresowana. Tego typu treść dla mnie jest po prostu dość nużąca. 

Właściwie moje odczucia po połowie „Łez diabła” są nieco podobne, jak do „Nocarza”. W obydwu książkach brakuje mi bohatera i mocniej zarysowanego świata, czy ogólnej sytuacji. I mam wrażenie, że w tym 2017 roku dobrze zrobiłam, nie grzebiąc dalej w twórczości Kozak: to po prostu nie jest autorka dla mnie.

Gdyby ta książka była krótsza, pewnie dałabym radę przeczytać całość, ale obecnie na te ponad 700 stron szkoda mi czasu. Byłam na tyle znudzona, że nie do końca śledziłam sytuację, nie miałam ochoty sięgać po książkę, odkładałam czytanie w czasie… I to chyba mija się z celem. Być może jest to książka dla tych, którzy fascynują się militariami… ale nie dla mnie.


 

wtorek, 24 stycznia 2023

Fate/Zero #1: czy książkowa adaptacja anime ma sens?

Rozpoczyna się wojna o Świętego Graala. Wielcy magowie przywołują bohaterów, którzy mają pomóc im w wygraniu starcia i zdobycia ich największego pragnienia.



Nie oszukujmy się – nie kupiłam tej książki dlatego, że spodziewałam się dobrej lektury. Po prostu lubię anime „Fate/Zero”, od lat mam do niego słabość i chciałam mieć tę książkę na swojej półce przez wzgląd na okładkę. I jako obiekt kolekcjonerski sprawdza się nie najgorzej, bo choć niewielka, ma nawet wewnątrz kilka ilustracji. Niemniej, jak się spodziewałam, nie jest to zbyt dobra literatura.

Fater/Zero #1
Gen Urobuchi
wyd. Kotori, 2017
Cykl Fate/Zero LN, t. 1

Właściwie ta light novelka to spisany odcinek anime. Być może kilka rzeczy dopowiada, ale w gruncie rzeczy takie detale mogły mi po prostu umknąć w trakcie oglądania. Poza tym wiele elementów po prostu spłaszcza. W wersji animowanej niektóre sceny są dłuższe, albo po prostu pokazują więcej w sposób zdecydowanie bardziej subtelny.

Książkowa wersja zaś wygląda jak coś dla dzieci, stworzonego w wersji skrótowej, by po prostu młody człowiek nie znudził się opowieścią. Miałam w swoich rękach trochę tego typu dzieł, np. streszczających bajki Disneya i ta książeczka nie odbiega zbytnio jakością. Jedynie samo znaczenie treści jest wyraźnie kierowane do dojrzalszego czytelnika. 

Dlatego też nie widzę sensu w tym, by tę książkę polecać osobom, które nie znają wersji animowanej. Dla mnie to stricte kolekcjonerski dodatek, z czego kolejnych tomów nie mam zamiaru zbierać, chyba że trafią się po szczególnie dobrej cenie. Ktoś, kto jest zainteresowany franczyzą, powinien zaś w pierwszej kolejności obejrzeć animację, książki traktując co najwyżej jako dodatek, bo przynajmniej ta, przez swoje ogólne tempo, ogólnikowość i nie oszukujmy się, prostackość stylu, może po prostu zniszczyć rozrywkę, jaką daje oryginalna animacja.

Chyba nie ma tu w gruncie rzeczy nic więcej do dodania. To krótka, mająca 200 stron książeczka z dużą czcionką, która naprawdę nadaje się właściwie wyłącznie jako przedmiot kolekcjonerski.



piątek, 20 stycznia 2023

Męstwo: jest lepiej o 5%, a powinno być o 250%...


W kraju rozpętała się wojna. Corban został rozdzielony z siostrą. On musi wypełnić swoje przeznaczenie, ona przeżyć na terenach zajętych przez wroga. Nie spodziewają się, że najgorsze jeszcze nie nadeszło.


Mam wrażenie, że dla mnie najgorszymi książkami wcale nie są książki złe. Najgorsze to te, które nie zostawiają po sobie nic. Żadnej refleksji czy emocji, nawet jeśli jest to emocja negatywna, np. irytacja na słabo poprowadzoną fabułę czy zmarnowany pomysł. I niestety, ale drugi tom z cyklu „Wierni i upadli”, czyli „Męstwo”, jest właściwie kolejną z kolei książką Gwynne, która dała mi odczucie pustki i zmarnowanego czasu.

Męstwo
John Gwynne
wyd. Mag, 2018
Cykl Wierni i upadli, t. 2

Co prawda jest nieco lepiej, niż w tomie pierwszym. Przynajmniej teraz coś się dzieje: jest jakaś podróż, wyprawa, walka o swoje, zamiast bezustannych zapowiedzi tego typu przyszłych wydarzeń. Jednak ja nie czytając tej książki, widziałabym, o czym jest. Nie zaskoczyła mnie niczym, nic mi nie wniosła do życia, a ponieważ jest dosyć długa, to przy okazji mam wrażenie, że w tym samym czasie mogłabym przeczytać 2-3 inne powieści. Krótsze, ale ciekawsze, po które miałabym ochotę sięgać. Do czytania „Męstwa” musiałam się po prostu zmuszać.

Jedyna rzecz, która mi się nasunęła i na którą być może warto zwrócić uwagę to fakt, że Gwynne sam sobie utrudnił życie w trakcie pisania tego cyklu. Tak jak w poprzedniej części tak i tutaj mamy ogrom bohaterów, z których wielu ma swoje własne rozdziały (przy okazji ponownie są tak niemrawi, że trudno ich rozróżnić). Z tego powodu nawet jeśli bohater X martwi się o porwanie czy śmierć bohatera Y w czytelniku nie ma to jak wzbudzić żadnej emocji, bo my i tak wiemy, że z bohaterem Y nic się nie stało z jego własnej narracji. I to naprawdę przeszkadza w budowaniu jakiegokolwiek napięcia. 

Rozumiem, że taka literatura ma prawo się podobać. Zwłaszcza tym, którzy po prostu nie mają wielu podobnych historii na koncie. Albo tym, którzy lubią proste historie drogi w klimatach fantasy i już. Niemniej, we mnie ten cykl wywołuje wyłącznie nudę. I pomyśleć, że na półce czeka na mnie jeszcze jedna taka książka… Cóż, muszę trzymać kciuki, aby tym razem wzrost jakości wyniósł jakieś 250%, a nie 5%...



poniedziałek, 16 stycznia 2023

Głową w mur: solidna rozrywka z drobną wadą

 


W podziemiach świata, w którym Maszynowy Bóg wyznacza zasady, żyją ci dziwni, których często trudno nawet nazwać ludźmi. Jeden z nich, człowiek z rogiem na czole, dostaje ważne zadanie.


Świat Rafała W. Orkana poznałam przez opowiadanie, które znalazłam w antologii „Kochali się, że strach”. Było najlepszym tekstem z całkiem solidnego zbioru, toteż dość szybko pojawia się u mnie jego powieść „Głową w mur”. To pod względem konstrukcyjnym jest zbiór opowiadań, który stopniowo zmienia się w powieść, a przynajmniej ja tak określiłabym to, co autor nam zaserwował. Dzięki temu poznajemy trochę świat przedstawiony, ale stopniowo coraz bardziej cała akcja skupia się na jednym bohaterze.

Głową w mur
Rafał W. Orkan
wyd. Fabryka Słów, 2009
Cykl Paramythia Vakkerby, t. 
1

Niestety, całokształt nie pobił samego opowiadania ze wspomnianej antologii. Ten tekst również można znaleźć w tej książce, ale mam wrażenie, że to najciekawszy i najlepszy fragment. Nie zmienia to jednak faktu, że „Głową w mur” to solidna rozrywkowa pozycja, osadzona w ciekawym świecie. Rafał Orkan ma wyobraźnie i warsztat, dlatego tę książkę po prostu dobrze się czyta.

Przyznam jednak, że jest to trochę „męska” literatura. Autor wrzuca nas do brudnego świata, w którym każdy zły bogacz/mafiozo ma wijącą się u jego stóp dziewkę, a fabuła w gruncie rzeczy polega na szukaniu tych, którym należy „obić modrę”. Na mój osobisty gust jest tu tego nieco za dużo, a szkoda, bo mam wrażenie, że Orkan błyszczy w opisach relacji między bohaterami i skupiając się na tym, mógłby stworzyć po prostu lepszą książkę.

Warto też chyba dodać, że samo uniwersum jak na polskie warunki jest dosyć unikatowe. Bo choć jak najbardziej jest to fantasy, to fantasy z dodatkiem różnorodnych technikaliów. To magia, ale magia, która rozpoczęła wiele procesów technologicznych. Pod pewnymi względami kojarzy mi się z popularnym obecnie „Arcane”. I tu, i tu mamy zniszczone podziemie, i tu, i tu mamy fantasy, które gdzieś tam miesza się ze steampunkiem, choć właściwie wyłącznie pod względem wizualnym.

Tom drugi już na mnie czeka i jestem przekonana, że po niego wkrótce sięgnę. Szkoda, że Rafał Orkan jak na razie wypuścił spod swojego pióra tak małą ilość historii. Ten człowiek potrafi pisać i jest znacznie lepszy od wielu popularniejszych rozrywkowych polskich (i nie tylko) twórców. Niestety, chyba po prostu jego książki miały pecha, bo sama nie słyszałam o nich, dopóki nie zabrałam się za wspomnianą na początku antologię.



czwartek, 12 stycznia 2023

Przyszłość ludzkości: wracam do Kaku po latach


Michio Kaku tworzy doskonałe książki dla fanów fantastyki naukowej, którzy jednocześnie nie mają zbyt dużej wiedzy na tematy związane z fizyką, astronomią i innymi ścisłymi dziedzinami. Jego „Przyszłość ludzkości” nie jest wyjątkiem. 

To moje drugie spotkanie z twórczością tego autora i drugie raczej udane. Autor w książce bierze na tapet albo najbliższe plany związane z kolonizacją kosmosu, albo teorie pochodzące z różnorodnych dzieł popkultury, które rozkłada na części pierwsze. Całość książki jest dobrze posegregowana: od tego, co jest nam czasowo najbliższe, do tego, co może czekać nas później. Dzięki temu prowadzi czytelnika przez naszą potencjalną przyszłość w logiczny sposób, który nie pozwala się w lekturze zgubić.

Przyszłość ludzkości
Michio Kaku
wyd. Prószyński i s-ka, 2018

Kaku ma dar do pisania o rzeczach trudnych w prosty sposób. Dzięki temu nawet ja, mając naprawdę niewielką wiedzę w poruszanych przez niego dziedzinach, byłam w stanie podążać za przedstawianymi pomysłami. Jednak to też sprawia, że nie jestem w stanie merytorycznie ocenić samych treści jako takich. Wydaje mi się jednak, że taki styl opowiadania może prowadzić do wielu uproszczeń, dlatego raczej nie traktuje tej pozycji jako zbiór scricte naukowych faktów. To dla mnie raczej ciekawostki przedstawiające, jakby coś potencjalnie mogło działać, a jeśli kiedykolwiek będę potrzebowała rozwinąć któryś z poruszanych przez niego tematów, sięgnę po coś bardziej skupionego na aspektach naukowych.

Niemniej, mimo tej (potencjalnej) wady to moim zdaniem w dalszym ciągu naprawdę solidna, przyjemna w przyswojeniu lektura. Sprawdzi się dobrze szczególnie w przypadku tych czytelników, którzy nie mają (jak ja) zbyt dużej wiedzy tematycznej, ale jednocześnie zastanawiają się, czy wizje przedstawione w ich ulubionych światach fantastycznych faktycznie mogą się ziścić. Tego typu książki są też dla mnie doskonałe jako źródło inspiracji, czy po prostu kotwica dla tych, którzy chcieliby napisać coś fantastycznonaukowego, a nie wiedzą, o jaki koncept i w jaki sposób warto się zaczepić.

Sama pewnie prędko do Kaku nie wrócę. Przeczytałam ten tytuł głównie dlatego, że trochę z przypadku trafił na moją półkę i raczej szybko taka okazja się nie powtórzy. Ale jeśli kiedyś znów przypadkiem wpadnie mi w ręce, z przyjemnością sprawdzę inne przedstawione przez niego teorie.


niedziela, 8 stycznia 2023

Opowieści niesamowite: dlaczego nie lubię klasycznych opowiadań grozy?


W końcu wpadł mi w ręce zbiór opowiadań Edgara Allana Poe. „Opowieści niesamowite” w wydaniu Zielonej Sowy wyglądają jak niewielka książeczka dla uczniów, choć zawierają klasyczne dzieła literatury grozy. I właśnie ta pozycja pomogła mi dobitnie zrozumieć, na czym polega mój problem ze starszymi opowiadaniami tego typu. 

Schemat każdego z tych tekstów wygląda właściwie tak samo. Na początku dostajemy gęsty opis lokacji i ludzi, którzy ją zamieszkują. Niestety, w przypadku twórczości Poe nie wzbudza on we mnie poczucia grozy, ale raczej poczucie znudzenia: wygląda na to, że po prostu styl tego pisarza nie jest dla mnie. Następnie w narracje wkradają się drobne sugestie, że dzieje się coś złego, np. ruszające się kotary. Na samym końcu dostajemy mroczny plot twist (narrator zabił/ktoś wstał z martwych/ktoś umiera/itd.) i koniec. Bez większego rozwinięcia.

Opowieści niesamowite
Edgar Allan Poe
wyd. Zielona Sowa, 2002

Teksty są też raczej krótkie, na dosłownie kilka, czy kilkanaście stron, prawdopodobnie (bo tego nie weryfikowałam) przez to, że były pisane po prostu do gazet i musiały się zmieścić na limicie stron. 

Ten schemat i kwestia długości tekstów jest typowa nie tylko dla  Poe, ale w jego wydaniu szczególnie mnie te elementy męczyły. Jestem w stanie przeczytać jeden taki tekst na raz, ale gdy dostaje cały zbiorek kilku podobnych, to po prostu szybko zaczynam czuć się znudzona. Dodajmy do tego to, o czym wspomniałam wcześniej: mi styl tego pisarza po prostu nie odpowiada na osobistym poziomie i okazuje się, że choć książeczka ma 160 stron, ja po nieco ponad 100 postanowiłam ją odłożyć.

Wydaje mi się też, że być może wybór tych tekstów po prostu nie jest najlepszy. Niemniej, twórczości Poe nie znam na tyle, by to ocenić, a po tych opowiadaniach raczej szybko do niego nie wrócę. Niemniej, takie klasyki warto poznawać, choćby po to, by się rozczarować: w końcu to na nich wyrosła współczesna literatura.



środa, 4 stycznia 2023

Zgromadzenie cieni: przyjemna rozrywka, ale...


Lila rozstaje się w Kellem i tak trafia na statek dowodzony przez charyzmatycznego kapitana, Alucarda. W tym czasie jej przyjaciel wraz z bratem szykują się do magicznego turnieju, który rozegra się w stolicy ich królestwa.



Po „Zgromadzenie cieni” Schwab sięgnęłam zaraz po zbiorze opowiadań „Światy Dantego” Anny Kańtoch. Początkowo czułam, jakbym wpadła w przepaść. Chwilę wcześniej czytałam coś tak dobrze napisanego, że kilka słów wystarczało, abym miała ciarki, a tu nagle dostaje książkę napisaną prostym (jeśli nie prostackim) językiem, która wchodzi jak czytadło bez najmniejszych emocji, która sięga po najbardziej typowe schematy i ogółem ma wiele problemów typowych dla literatury młodzieżowej, którą się obecnie wydaje.

Zgromadzenie cieni
V. E. Schwab
wyd. Zysk i S-ka
Cykl Odcienie magii, t. 2

Ostatecznie jednak udało mi się wciągnąć i koniec końców, była to całkiem przyjemna przygoda, niemniej w dalszym ciągu traktowana raczej jak czytadło, niż fantastyka wyższych lotów. V. E. Schwab ma parę dobrych pomysłów, ale mimo wszystko daleko jej do tej najlepszej fantastyki. Niestety.

Zacznijmy więc może od problemów tej książki, aby zakończyć na bardziej pozytywnej nucie. Po pierwsze Lila. Jak w tomie pierwszym nieszczególnie mnie drażniła, tak w tej części jej wady jakoś bardziej mnie kuły. To jest ta bohaterka, która MUSI się bić, pokazywać, że jest bardziej męska od mężczyzn, która musi się wplątywać w kłopoty, nawet jeśli to jest zupełnie irracjonalne. I tego po prostu jest zbyt dużo. Nie wierzę do końca w nią jako w charakter, bo po prostu jest zbyt przerysowana. Pomijam, że jej niechęć do gorsetów i kobiecych ubrań jest już po prostu nudnym i również nierealistycznym tropem.

Po drugie główna linia fabularna związana z prestiżowym turniejem. Oczywiście, że w powieści młodzieżowej musiała pojawić się tego typu rywalizacja i oczywiście, że jest nie od końca wiarygodna, a jeśli dodamy do tego [SPOILER?] Lilę, która w gruncie rzeczy bezkarnie przejmuje tożsamość jednego z magów, aby do owego turnieju dołączyć… no cóż, nie jestem w stanie w to uwierzyć. [KONIEC] Zresztą, całe opisy polityki u Schwab są dość naiwne i wyraźnie świadczą o targecie tej książki: ona po prostu jest napisana dla młodzieży i już. 

Nie wiem czemu, ale nie przepadam również za relacją Kella z jego bratem. Coś mi w tym nie pasuje, wydaje się nienaturalne, jakoś tak mnie kuje w oczy. Acz nie znalazłam konkretnego powodu. Po prostu tak mam i to akurat może być wyłącznie moja preferencja.

Ale mimo wszystko ostatecznie się w tę opowieść wciągnęłam. Dlaczego? Może właśnie przez jej prostotę. Ostatnio czytałam, mimo wszystko, trochę trudniejszych książek, więc coś takiego było jak znalazł na rozluźnienie się. Poza tym zawsze bardzo kusi mnie wątek dwóch postaci, które krążą wokół siebie, choć z jakichś powodów nie do końca chcą/mogą się spotkać, a taki motyw się tu również pojawia. Coś jest też po prostu w tych relacjach stworzonych przez Schwab (poza Kellem i Rhysem), że w pewnym momencie po prostu przyłapałam się na tym, że chce je dalej śledzić. A mimo wszystko jestem czytelnikiem, który woli relacje od innych elementów powieści. Co ciekawe, mimo chęci obserwowania samych relacji, dalej nie jestem fanką większości charakterów. Ot, są. Te postacie nie ruszają mnie same w sobie. Emocje pojawiają się, dopiero gdy myślę o nich w kontekście wzajemnych interakcji.

Mam wrażenie, że ten tom był mniej kreatywny, niż pierwszy. Ale jednocześnie trochę czuję, że właśnie takiej powieści potrzebowałam, choć nie narzekałabym, gdyby Schwab bardziej swoje dzieło dopracowała, robiąc po prostu lepszy risercz i mniej bazując na znanych schematach i stereotypach.


Nie dawajcie szczeniakom książek do czytania, to kończy się źle


Nomida zaczarowane-szablony