piątek, 30 grudnia 2016

Atlas Zbuntowany: Świat dążący do antyutopii

Pewnie niewielu z Was pamięta, jak w czerwcu 2015 roku na Drewnianym Moście pojawiła się recenzja Cnoty Egoizmu Ayn Rand. Ten zbiór esejów opisujący filozofię obiektywizmu zrobił na mnie spore wrażenie i już wtedy pisałam Wam, że na pewno sięgnę po kolejne pozycje tej autorki. I tak się stało, choć po dłuższym czasie: potrzebowałam go, by mieć możliwość trzymania w ręce papierowej wersji jakiegoś jej dzieła. I cóż, dobrze zrobiłam, że poczekałam na papier: jakoś nie wyobrażam sobie teraz, bym przez te ponad 1100 stron mogła przebrnąć, czytając Atlas Zbuntowany na monitorze komputera :D
To najprawdopodobniej ostatni post na blogu w tym roku i szczerze przyznam, ciesze się, że właśnie ta książka trafiła na koniec.
Wpis miał planowo pojawić się jutro, ale... co mi tam, macie go już dzisiaj, a ja idę dalej czytać Simmonsa. 

Tytuł: Atlas Zbuntowany
Autor: Ayn Rand
Liczba stron: 1176
Gatunek: literatura współczesna / powieść filozoficzna

Wielcy przemysłowcy znikają, przemysł stopniowo upada, Nowy Jork, jak i całe Stany Zjednoczone popadają w ruinę. Cały naród zaś widząc co się dzieje trwoży się i pyta: kim jest John Galt?
Dagny to kobieta sukcesu: wysoko postawiona, nieugięta i silna próbuje wznieść na szczyt dziedzictwo swoich przodków – olbrzymią linię kolejową – wraz z twórcą pewnego niezwykłego metalu. Świat jednak zdaje się robić wszystko, by jej zaszkodzić. Jej brat stawia przed nią wszelkie możliwe przeszkody, współpracownicy znikają, a zasoby konieczne do tworzenia czegokolwiek powoli znikają z rynku. Co stoi za motywami ludzi, którzy ją otaczają? Czemu przemysł zdaje się zatrzymywać, a świat chyli się ku upadkowi?

Tysiąc sto stron o torach kolejowych. Gdy uświadomiłam sobie za co się zabrałam omal nie załamałam rąk.  Ale Atlas Zbuntowany miałam zamiar przeczytać od dawna, od deski do deski – nie mogłam więc się poddać, prawda? I przeczytałam go. W całości. Choć nie powiem, by przeprawa była łatwa i szybka. Nie żałuje jednak ani jednej chwili spędzonej nad tą książką i już za chwilę wyjaśnię Wam dlaczego.
Ayn Rand oddała w ręce czytelnika pozycję nie byle jaką. Dostajemy historię niezwykle przemyślaną i dopracowaną, której przyświeca jeden cel – pokazanie nam filozofii obiektywizmu w praktyce. Czy to jednak oznacza przynudzanie? Nie, zdecydowanie nie!
Świat przedstawiony bazuje na naszym, realnym, jednak nie jest to ta rzeczywistość, która nas otacza. Choć początkowo wydaje się identyczna historia sprawia, że ze zwykłego świata powoli, na naszych oczach, tworzy się antyutopia. I obserwowanie jej jest tak samo fascynujące, jak i bolesne.
Czemu bolesne? Bo choć część z przedstawionych zdarzeń może wydawać się nierealistyczna to przy tym jest... cholernie prawdziwa. Wielokrotnie w czasie czytania myślałam: Ej, moment, przecież on tak nie może myśleć/mówić/robić, by chwilę później uświadomić sobie, że przecież wielokrotnie byłam świadkiem niemal identycznego zachowania w rzeczywistości...
Ayn Rand doskonale obserwowała nasz świat. Była osobą o ciętym języku, szczerze i dobitnie mówiącą o tym, co widzi i co myśli. I dokładnie taki sam jest Atlas. To nie jest leciutka i przyjemna historyjka, a coś, co może odmienić spojrzenie człowieka na rzeczywistość.
Piszę i piszę... a nic nie mówię o bohaterach! No jak to tak, skoro postacie Rand są nadzwyczaj wyraźne i konkretne? Cóż, nie mogłam od nich zacząć: bo one są tylko pretekstem do przedstawienia nam historii, ni mniej, nic więcej. Aczkolwiek jeśli ktoś sięga po powieść tylko dla dobrych bohaterów to Atlasu obawiać się nie musi. Nie znajdzie tu wprawdzie przesłodzonych pań i panów, a pewne siebie osoby, które wiedzą czego chcą i dążą do celu ponad wszystko. Trudno o lepiej skonstruowanych bohaterów. Wprawdzie postać głównej bohaterki Dagny w pewnym momencie zirytowała mnie swoim zachowaniem, jednak była to sprawa na tyle błaha, ale jednocześnie na tyle dobrze uzasadniona, że nie mam zamiaru tego powieści wytykać.
Atlas Zbuntowany to bardzo dobra, mocna historia nie tylko dlatego, że przedstawia niezwykle ciekawą filozofię. Mimo to zdecydowanie nie jest to lektura dla każdego: potrzeba sporej determinacji i siły woli, by przez nią przebrnąć. Sama jej objętość potrafi wystraszyć, a co dopiero treść, która wcale do najlżejszych nie należy. Polecam ją jednak całym sercem – bo warto do niej zajrzeć i przekonać się na własnej skórze, kim jest John Galt.


* * *

– [...] Wy, uczciwi ludzie, jesteście strasznie kłopotliwi. Ale wiedzieliśmy, że prędzej czy później powinie się panu noga [...]
– Wydaje się pan z tego zadowolony.
– Czyż nie mam powodu?
– Przecież złamałem jedno z waszych praw. 
– A jak pan sądzi, po co one istnieją? [...] Nie ma sposobu na rządzenie niewinnymi. Jedyna władza, jaką posiada każdy rząd, to władza nad przestępcami. Kiedy zatem nie ma ich wielu, trzeba ich stworzyć. Obwołuje się przestępstwami tyle rzeczy, że przestrzeganie prawa staje się niemożliwe. Komu potrzebny jest naród praworządnych obywateli? Nikt na tym nic nie zyska. Ale wystarczy wprowadzić prawa, których nie da się ani przestrzegać, ani egzekwować, ani obiektywnie interpretować – a wtedy stwarza się naród przestępców i można się karmić ich winą.
Fragment książki Atlas Zbuntowany Ayn Rand





środa, 28 grudnia 2016

Przenajświętsza Rzeczpospolita: Inaczej o przyszłośći


Do Jacka Piekary mam niemały sentyment. Niestety, po dwóch częściach jego Szubienicznika (o którym poczytacie TUTAJ i TUTAJ) poczułam się dość mocno rozczarowana. Ale to w końcu powieść historyczna, z fantastyką niemająca wiele wspólnego... a to w tym gatunku przecież siedzę, nie? W moje ręce (spokojnie, przypadkowo – nie kupowałam jej) wpadła więc Przenajświętsza – antyutopia, która z moim ukochanym gatunkiem ma zdecydowanie więcej wspólnych punktów. Ciekawi co o niej sądzę? Zapraszam do dalszej części wpisu!
A tak na marginesie, co sądzicie o nowym wyglądzie bloga? Poprzedni po prostu mi się znudził i uznałam, że czas na jakąś zmianę. Obecny pochodzi z Zaczarowanych Szablonów :)

Tytuł: Przenajświętsza Rzeczpospolita
Autor: Jacek Piekara
Liczba stron: 440
Gatunek: anyutopia

PRL? III Rzeczpospolita? To już przeszłość – teraz czas na Przenajświętszą! Z Bogiem więc módlmy się o przetrwanie kraju. Kraju, w którym moralność upadła, a dobro chyba przestało istnieć mimo, że i o jednym, i o drugim mówi się bezustannie...
Czy Polsk jest krajem skazanym na upadek? Czy może komuś uda się ją uratować...?

Jacek Piekara to człowiek o ogromnej wiedzy zarówno historycznej, jak i politycznej. Nic dziwnego więc, że wziął się za antyutopię, która wymaga od autora obycia w tych właśnie tematach. Mimo to Przenajświętsza zdecydowanie różni się od innych powieści z tego gatunku które dane mi było przeczytać. Rok 1984 skupiał się na systemie, zaś sama fabuła była tylko tłem, które miało wyjaśnić, jak on działa. Futu.re było bardzo rozbudowane, zarówno pod względem świata jak i historii, przy tym będąc przyjemną książką, utrzymującą się w granicach pewnych norm. Mocną, ale... nie za mocną. A Przenajświętsza Rzeczpospolita to powieść niezwykle brudna; roi się w niej od przemocy i seksu. Przy tym ma dość dużo postaci i wątków, które nie są ze sobą w bliski sposób powiązane, przez co historii w tym nadmiernie dużo nie ma. Opis świata niby jest, ale gdy myśli bohaterów dotyczące nieczystych rzeczy zajmują po kilka stron w rozdziale to i on jakoś gdzieś tam zanika... i przez takie połączenie powstało coś zupełnie innego od tego, co dotychczas miałam w swoich rączkach.
Jak juz napisałam w tej powieści Jacka Piekary wręcz roi się od seksu i przemocy, przez co zdecydowanie nie jest to pozycja dla każdego. Owszem, dobrze wiem już z poprzednich jego książek, które miałam w rączkach, że pan autor bardzo lubi tego typu nawiązania i wątki, aczkolwiek tego jest tu naprawdę ogrom. Nie ma rozdziału w którym bohater nie pomyślałby o kobiecie, lub nie krwawił, a to wszystko odziane jest w tak brzydkie słowa, że... chwilami aż brakuje słów. By nie było: to zabieg całkowicie pasujący do świata przedstawionego i jak najbardziej rozumiem go, ale nawet mnie potrafiło to chwilami męczyć... gdzie moja tolerancja na takie rzeczy (jak na kobietę :D) jest chyba dość duża.  Dlatego zdecydowanie nie polecam Przenajświętszej osobom o słabych nerwach, które nie mogą takich rzeczy czytać. To zdecydowanie męska literatura ;)
Świat przedstawiony? Jest obleśny, obrzydliwy i powiedziałabym, że dość nierealny do zrealizowania, aczkolwiek: dobrze skonstruowany. To bardzo gorzka historia o Polsce: o kraju, który się stoczył tak bardzo, że już niżej spaść nie może. Który próbuje zachować pozory bycia rajem, a tak naprawdę jest piekłem na Ziemi. Takie przedstawienie świata owszem, jest ciekawe, ale raczej nie napawa optymizmem, ani nie poprawia nastroju.
Bohaterów jak na tak krótką historię mamy naprawdę wielu. Poseł Lepki, Konrad Piotr, czy Amlryk Dymała to tylko część z nich. Niektóre z nich zasługują na pogardę, innym nie da się nie współczuć: ale nie ma tu bohaterów krystalicznie czystych i dobrych. Wszyscy mają swoje za pazuchą. Sprawia to, że z jednej strony trudno ich uwielbiać, z drugiej... gdyby ktoś chciał przeprowadzić na temat Rzeczypospolitej dyskusje w większym gronie to naprawdę miałby o czym rozmawiać. Bo czy się to czytelnikom podoba, czy nie to właśnie takie postacie zmuszają do zastanowienia się nad lekturą.
Mimo brudnego świata, języka i postaci styl Piekary jest bardzo lekki: książkę czyta się bardzo szybko i bezproblemowo. Przy okazji jeśli człowiek uważnie zagłębi się w słowa używane przez autora to pewnie znajdzie wiele smaczków, które sprawią, że gorzko się uśmiechnie. Książka nie jest dziełem sztuki, ale zdecydowanie jest napisana poprawnie i... dobrze.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że raczej żaden Polak, ba! Żaden człowiek nie chciałby znaleźć się w świecie przedstawionym przez Jacka Piekarę. Ale sama pozycja... jest całkiem dobra. Myślę, że fani antyutopii zdecydowanie powinni po nią sięgnąć. A inni? Cóż... jeśli się jej nie boicie: proszę bardzo, sięgajcie. Tylko pamiętajcie, że to (bardzo) brudna fikcja (którą łatwo się zrazić, jeśli nie tolerujecie niemoralnych scenek), a nie wygląd naszego kraju za 50 lat.

* * *

To nie wojna, żyjemy w XXI wieku, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Boże mój, jesteśmy w samiuteńkim środku Europy, w tej kolebce rzymskiej, śródziemnomorskiej kultury. Ale to przecież ta sama kultura, gdzie narodzili się Savonarola, Torquemada, Loyola. (...) To stąd przyszły Żelazna dziewica, garota i stosy, to stąd wyruszyły statki Pizarra i Corteza, to tu zrodziły się chrześcijaństwo, komunizm, faszyzm oraz to właśnie stąd trzy brodate potwory, a potem dwóch wąsatych psychopatów trzęsło światem i połykało ludzkie istnienia niczym nastolatka chipsy.
To tu wreszcie działy się te wszystkie straszne rzeczy. Tu i na wschód od nas... Tu palono i gotowano ludzi żywcem, tu obcinano im kończyny i wypruwano flaki, tu wbijano ich na pale i piłowano drewnianymi piłami, tu obdzierano ze skóry, rozcinano brzuchy ciężarnym kobietom, obcinano genitalia mężczyznom. To wszystko robili nasi pradziadowie i prapradziadowie. Czy tak istotnie zmieniliśmy się od tamtych czasów? Czy aż tak bardzo różnimy się od oprawców z szeregów francuskiej żakerii lub ukraińskiej czerni? Ile w każdym z nas jest z esesmana i enkawudzisty?
Jakie więc mamy prawo mówić o europejskiej cywilizacji, europejskiej kulturze i europejskich wartościach?
Fragment Przenajświętszej Rzeczypospolitej Jacka Piekary

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Strażnicy błyskawicy: Gdy to nie ork jest tym złym

Wiecie co? Nigdy nie spodziewałam się, że będę czytać powieść o orkach, w której ta rasa nie tylko będzie definiować głównych bohaterów, ale przy okazji nie będą oni przedstawiani zupełnie negatywnie... No, może poza pozycjami ze świata Warcrafta, ale nie znam za dobrze tego uniwersum i jakoś nie mam większej ochoty sięgać po książki. O poniższej pewnie mało kto z Was słyszał i raczej jest trudno dostępna, ale może akurat wygrzebiecie ją kiedyś w antykwariacie, albo bibliotece :D W końcu książka nie traci daty ważności miesiąc po premierze, prawda? 

Tytuł: Strażnicy błyskawicy
Tytuł serii:  Orkowie
Numer tomu: 1
Autor: Stan Nicholls
Liczba stron: 214
Gatunek: high fantasy
  
Ludzie walczą zarówno ze sobą nawzajem jak i z licznymi innymi rasami, zamieszkującymi świat: tu nie ma pokoju. Przynajmniej nie odkąd przybyli. Grupa orków – oddział Rosomaków – pod rozkazem złej królowej Jennesty rusza na poszukiwanie istotnego dla niej przedmiotu. Od tego, czy ich misja się powiedzie zależy życie całej drużyny.

Szukacie niewymagającego fantasy, które być może będzie nieco tanie i naiwne, ale nie będziecie przy tym płakać z bólu i cierpienia? Jeśli tak, to Strażnicy Błyskawicy doskonale sprawdzą się jako książka dla Was. To krótka pozycja z masą błędów, która mimo wszystko potrafi dać czytelnikowi nieco radości, o ile oczywiście potraktuje ją z przymrużeniem oka.
Pozycja dzieli się na dwie perspektywy. Najczęściej obserwujemy świat oczami Rosomaków. Jest to grupa orków oraz jednego krasnoluda, na której czele stoi Stryk: pewny siebie, być może brutalny, ale troszczący się o swoich ludzi dowódca. Nie mogę jednak powiedzieć, by był cudownie wykreowaną postacią: obserwowałam Rosomaki jako jedną grupę, jeden wielki organizm, który tak naprawdę trudno rozdzielić. Wprawdzie niby większość postaci ma przypisaną co najmniej jedną cechę charakteru, ale i tak chwilami trudno było mi zapamiętać kto jest kim i co tu robi. Nic dziwnego: to krótka historia, w której na to nie ma po prostu miejsca. Niemniej, same przygody oddziału obserwuje się z pewną dawką sympatii, a od lekkiego fantasy nie mogę wymagać chyba więcej, prawda?
Poza Rosomakami możemy obserwować złą królową Jenestę, której głównymi cechami jest bycie diaboliczną i zboczoną. Naprawdę, to jeden z tych przerysowanych czarnych charakterów, który nie ma żadnej głębi i którego działania mają bardzo liche motywy. Ona jest po prostu zła, chce władzy i idealnego posłuszeństwa – ni mniej, ni więcej. Chwilami takie rozwiązanie wybrane przez autora było co najmniej irytujące, aczkolwiek muszę przyznać, że taki stan rzeczy doprowadził do kilku nieco zabawnych rozwiązań. W końcu jak można przejść obojętnie obok dilda z rogu jednorożca?
Świat przedstawiony jest w miarę ciekawy, pokazany z nieco innej perspektywy niż zazwyczaj: to nie orkowie, a ludzie są tu tymi złymi. To oni najechali ziemię, to oni roszczą sobie do niej prawo. Takie rozwiązanie zdecydowanie zasługuje na pochwałę.
Sama narracja i styl autora jest dość chaotyczny, a przy tym – banalnie prosty do zrozumienia. Całość czyta się więc bardzo szybko, mimo, że nie da się nie zauważyć tony problemów z samą historią, a czasami wręcz należy się zirytować na niezbyt sensowny opis bitwy, czy ucieczki.

To naprawdę nie jest literatura wyższego lotu. Ma bardzo dużo błędów, nie jest poważną fantastyką w powszechnym tego słowa znaczeniu. Jeśli jednak macie ochotę na coś lekkiego, a jednocześnie niecodziennego to ta książeczka może okazać się dobrym wyborem. Nie mogę do niej jakoś gorąco zachęcać, ale wydaje mi się, że jako czytadło na rozluźnienie i zajęcie myśli sprawdza się całkiem dobrze.
* * *

– To mała fortuna. Pomyślcie, jak bardzo wzbogacą się kufry naszej pani.
– Właśnie – dodał gorliwie Jup. – Spójrzcie na to z jej punktu widzenia. Nasza misja zakończyła się sukcesem, zwyciężyliśmy na polu bitwy i w dodatku mamy kryształowy blask. Królowa pewnie cię awansuje!
– Zastanów się, kapitanie – odezwał się Haskeer, – Kiedy krystalin znajdzie się w rękach królowej, czy kiedykolwiek ujrzymy go na oczy? Płynie w niej dość ludzkiej krwi, żeby odpowiedź na to pytanie miała być dla mnie zagadką.
To zakończyło sprawę.
Stryk otrzepał ręce.
– Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – oznajmił. – A godzina czy dwie opóźnienia nie zrobią aż takiej różnicy. A kiedy Jennesta zobaczy, co dla niej mamy, nawet ona będzie zadowolona.  
Fragment ze Strażników Błyskawicy Stana Nichollasa


sobota, 24 grudnia 2016

Czas przebaczeń


Wigilia. Piękny czas spędzany z rodziną. Bliskość innych, ciepło bijące z każdego zakamarka świata, z wielkimi centrami handlowymi w roli głównej. Ciekawe, ile ciepła w sumie dawałyby te neony, gdyby zliczyć je wszystkie?
Mogłabym życzyć Wam wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku – tylko po co? :) W końcu te puste słowa powtarzane są teraz niemal wszędzie, a nie sądzę, by grupowe życzenia kierowane w eter miały jakiś większy sens. Za to mam dziś do Was małe przemyślenie spowodowane jakby nie było właśnie aktualnym czasem.
Podobno Wigilia to czas by się godzić i przepraszać. I jasne, jeśli ktoś nie potrafi przyznać się do błędu przez cały rok, a ten jeden dzień jest dla niego motywacją, by to zrobić to nie mam nic przeciwko. Lepiej późno niż wcale. Niemniej, choć to właśnie o przepraszaniu ma być ten post to jednak o nieco innym rodzaju przeprosin. Bo te szczere i głębokie za błędy, które popełniliśmy często są jak najbardziej potrzebne dla odratowania, czy poprawy wspólnych relacji z bliskimi. O jaki typ przeprosin mi chodzi? Już przechodzę do sedna.
Taki typ przeprosin występuje zwykle w przypadku ludzi, których dopiero co poznałam. Których znam z imienia, może wiem o kilku rzeczach z ich życia, niemniej nie łączy nas nic więcej. I pojawia się nadzwyczaj często. Kiedy? A no wtedy, gdy muszę coś z tą osobą zrobić, lub ta osoba potrzebuje jakiejś pomocy z mojej strony. Dodatkowo praktycznie zawsze dotyczy to osób o niskiej samoocenie.
Przykładowo, ktoś pyta mnie o zadanie na ćwiczenia. Odpowiadam mu i zamiast słyszeć po prostu ok, dzięki to słyszę dziękuję, przepraszam, że przeszkodziłem/am.
Mamy zrobić coś w grupie. Odwalam swoją robotę – bo po prostu musimy to zrobić i tyle. I znów dostaje za to podziękowanie w którym wyraźnie czuć lęk i chęć przeprosin, bo OMG, Ty się tak napracowałaś!
Boże, ludzie błagam! Wiecie, jak irytujące jest takie zachowanie?
Jeśli zaliczacie się do grupy ludzi, którzy tak robią to daje wam dobrą, bożonarodzeniową radę – natychmiast przestańcie.
To, że ktoś Wam odpisze na Facebooku na proste pytanie, albo pomoże Wam w czymś drobnym nie oznacza, że macie od razu czuć się winni i przepraszać owego człowieka. Wystarczy zwykłe, szczere podziękowanie, ni mniej, ni więcej. Jeśli ten ktoś uzna, że Wasze pytanie lub prośba przerasta jego możliwości, albo nie ma czasu, lub ochoty na kontakt z Wami po prostu Wam to powie, lub Was zmyje i tyle. Skoro pomógł to zrobił to z własnej i nieprzymuszonej woli. W końcu prośbę zawsze można odrzucić, a na pytanie nie odpowiedzieć.
A co z ludźmi, którzy nam pomagają tylko dlatego, że głupio im powiedzieć nie? Może właśnie należy przepraszać przez takie osoby?
W żadnym razie.
Jeśli ktoś uważa, że przeszkadza mu rozmówca, ale nie potrafi mu tego powiedzieć, bo przecież trzeba być miłym i pomagać innym to wybaczcie – sam sobie robi pod górkę. To jego wolna wola, że spędza z Wami czas w jakiejkolwiek formie i to nie Wasza wina, że się na to godzi. W takiej sytuacji to on jest problemem dla samego siebie, a nie Wy dla niego.

Także Moi Drodzy – pewności siebie w relacjach międzyludzkich. Naprawdę, przepraszanie za wszystko to okropny nawyk. Oduczcie się tego, a będzie po prostu żyło się Wam lepiej.

czwartek, 22 grudnia 2016

Po królewsku na plaży

Uwielbiam królewny, wiecie? Morze też jest niczego sobie. Nigdy jednak, nie przyszłoby mi do głowy, że w grudniu uda mi się wyciągnąć na zdjęcia przedstawicielkę królewskiego rodu  na plażę, w czasie której poza staniem na plaży odbyłoby się i moczenie nóg, i czołganie się w błocie. A jednak... stało się.
Tym razem pozowała mi Marta w stroju  Asseylum Vers Allusi, czyli postaci z anime Aldoah.Zero. Szczerze przyznam, że choć mam tę bajkę w planach to nie miałam z nią bliższej styczności i nie mam pojęcia o czym w gruncie rzeczy jest. Na całe szczęście do focenia cosplay’ów taka wiedza nie jest niezbędna.
Sesja była... co najmniej ciekawa. Wprawdzie w czasie jej trwania nie było zbyt zimno, co pozwoliło nam przetrwać ten czas, ale hej, słona woda oraz błoto to zdecydowanie nie jest rzecz, w której chciałoby się bawić w chwili, gdy z nieba niemal cały czas coś kropi, a większość ludzi chodzi w kurtkach. Na szczęście cosplayer wyzwań się nie boi, a włożenie kaloszy pod suknię też przecież nie jest niewiarygodnie dużym wyzwaniem.
Cóż mam powiedzieć? Jestem dość zadowolona z efektów: w delikatnych, kobiecych klimatach czuję się naprawdę dobrze, a tak wielkiej sukni jeszcze w swoim portfolio do tej pory nie miałam :D
Oczywiście, zapraszam na strony: modelki oraz moją:
·         Magic’s Stuff ·       Whispering Rift











wtorek, 20 grudnia 2016

Fakty i mity w ekonomii: Ekonomiczno-książkowy pogromca mitów

Biorąc pod uwagę co mam na półce... chyba przyjdzie mi się załamać. Większość pozycji na niej to książki dość ciężkie, albo naukowe, a ja jak to ja muszę przeczytać w końcu wszystkie. Dlatego wybaczcie, choć jest grudzień, święta za rogiem i chciałoby się od tego wszystkiego odpocząć to... ja muszę Wam tym razem powiedzieć o czymś nieco mądrzejszym, niż standardowa powieść :D
A na powyższym zdjęciu widzicie autora książki, którą dziś Wam przedstawię. 

Tytuł: Fakty i mity w ekonomii
Autor: Thomas Sowell
Liczba stron: 320
Gatunek: literatura naukowa

Co jest prawdą? A co tylko mitem? Co tylko wydaje się być logiczne, a co naprawdę jest w ekonomii uzasadnione? Na te pytania spróbuje odpowiedzieć Thomas Sowell, poruszając tematy związane z płcią, studiami, czy rasami ludzkimi.

Gdy bierze się tego typu książkę do ręki pierwsza myśl, jaka przychodzi nam do głowy jest często wybitnie prosta – co takie coś, wyglądające jak siedem boleści w ogóle robi na naszej półce? Nie muszę chyba mówić, jak okropna jest ta okładka... i naprawdę, choć chce, nie mam bladego pojęcia do czego ta grafika nawiązuje. Gniazdo, z okiem/jajkiem w środku...? Pewnie nie mam wytaczającej wiedzy by to zrozumieć, ale... naprawdę, nie podoba mi się ona pod względem wizualnym. Ale to przecież pozycja, która ma nas czegoś nauczyć, prawda? Jej szczególnie nie powinno oceniać się po okładce.
Nie będę nikogo okłamywać. To nie powieść, którą czyta się i uwielbia się pisarza za to, co stworzył. Owszem, styl Sowella nie należy do najcięższych, poza tym autor nie zagłębia się w temat aż tak bardzo, by laik do nie zrozumiał, ale i tak i tak to pozycja, do której trzeba przysiąść ze świeżym umysłem. Inaczej człowiek czytając ją po prostu się wyłączy i nie będzie nic z lektury pamiętał. Jeśli jednak interesuje Was ekonomia, albo po prostu szukacie czegoś, co pozwoli Wam rozwinąć horyzonty to... wydaje mi się, że to dość dobra pozycja.
Wprawdzie sięgając po tę książkę wypadałoby już coś o tej ekonomii wiedzieć, aczkolwiek osoby myślące w miarę logicznie nie powinny mieć większych problemów ze zrozumieniem jej, zwłaszcza że – jak już pisałam – autor nie zagłębia się w problem bardzo szczegółowo. Przy tym często porusza dość ciekawe tematy... a przecież kto z nas nie lubi obalania mitów?  Nie wątpię, że wielu z Was z zainteresowaniem oglądało filmy to pokazujące, dlaczego więc nie mielibyście chcieć o czymś takim poczytać? I to potraktowane przez specjalistę w dziedzinie, a nie jakąś losową osobę w sieci, czy telewizji.
Nie mam wrażenia, by Fakty i mity w ekonomii nauczyły mnie czegoś w jakiś szczególny sposób, ale na pewno dały mi do rękawa kilka ciekawych argumentów, które będę mogła w przyszłości wykorzystać. Muszę jednak przyznać, że czasami przykłady autora niekoniecznie będą trafione dla Polaka – w większości przypadków są wzięte z życia mieszkańców USA co niekoniecznie przekłada się na naszą sytuacje. Na przykład gdy Sowell opisuje system studiów w swoim kraju to my, Polacy, niestety nie jesteśmy w stanie tego w pełni przenieść na naszą płaszczyznę. I choć owszem, to tylko przykłady, pokazujące bardziej ogólną regułę, ale przez to mogą nie być dla nas do końca zrozumiałe.
Jeśli macie chęci i cierpliwość myślę, że po Fakty i mity w ekonomii warto sięgnąć. To dobrze opracowana książka, choć dla znawców tematu może być ciut za płytka. Nie ma co jednak czytać jej na siłę, bo jak to z literaturą tego typu bywa bez udziału własnej woli w poznawaniu jej możecie przysnąć w połowie i zupełnie nic z niej nie zrozumieć.


niedziela, 18 grudnia 2016

Wikingowie. Sezony 1-2: W mroźnej krainie



Święta – a więc więcej wolnego – nadejdą już za moment. Dlatego też mam zamiar pomóc Wam nieco ten nadmiar czasu w jakiś sensowny sposób zająć :D Oj, nie możecie się za bardzo lenić! Dzisiejsza propozycja na jakieś zajęcie kierowana jest do tych, którzy Wikingów jeszcze nie widzieli, bo to o nich dziś mam zamiar Wam pisać. Może i nie ma w nich za dużo klimatu świąt, ale zima i mróz owszem.
Wikingowie to historyczny serial. Niech to Was jednak nie odstrasza! Czemu jak i dlaczego? O tym już za chwilę.




Do tej pory dane było mi obejrzeć dwa sezony serialu i obydwa wciągnęły mnie niesamowicie. Historia opowiada o Ragnarze Lothbroku (Travis Fimmel) oraz jego rodzinie. Na co dzień parają się rolnictwem – mają niewielką farmę i wiodą dość spokojne życie. Dość bo nasz główny bohater to zdecydowanie nie osoba, która spoczywa na laurach. Ragnar głęboko wierzy w istnienie innego, bogatego lądu. Robi wszystko, aby przekonać swojego jarla to wyprawy przez nieprzebyte dotąd morze, ciekawy tego, co może za nim znaleźć.
Wikingowie, sezon 1-2,
(Vikings),
serial historyczny
Naprawdę, trudno sprawić, by jakiś serial mnie wciągnął. Zwykle po prostu szybko się nudzę, a odcinki bardzo mi się dłużą. Jednak to zdecydowanie nie dotyczy Wikingów! Wkręciłam się w tę historię, ten świat, tych bohaterów i wielką satysfakcje sprawiło mi obserwowanie ich.
Sam obraz wygląda dość ładnie. Utrzymany raczej w chłodnej kolorystyce dobrze oddaje klimat otaczającego bohaterów świata. Przy okazji nie ma tu szczególnego przepychu. Rekwizytów jest wystarczająco, są dobrze dobrane, jednak wszystko wydaje się być surowe i niekoniecznie przyjazne, dokładnie tak jak kraina, w której się znajdujemy. Podobają mi się również stroje, zwłaszcza kobiece – nie są one tak bogate jak w Grze o tron, ale mają swój klimat i urok.
To niby serial historyczny... i owszem, sporo o wikingach oraz ich kulturze możemy się z niego dowiedzieć. Nie jest to jednak nudna telenowela opowiadająca o którymśtam wieku! Historia jest wyraźnie przemyślana, poza tym cały czas gdzieś za bohaterami kryje się pewna tajemnica. Czasami bohaterowie widzą coś – zjawy, cienie, słyszą dźwięki. Trudno powiedzieć, czy to ich wyobraźnia, czy naprawdę coś się dzieje, co dodaje Wikingom specyficznego klimatu.
Wszyscy wiemy, że ten nordycki lud uwielbiał siekać i zabijać. Niemniej, choć walk tu nie brakuje paradoksalnie nie jest to zbyt krwawy obraz.  Wszelkie zabójstwa, odcinanie głów, czy rąk ukazane jest poza kadrem, przez co krew nie leje się na widza i sprawia, że serial nie idzie w ogóle w stronę gore. I dobrze, bo sama za tym nieszczególnie przepadam.
Ragnar to niewątpliwie ciekawa postać. Jest inny niż pozostali z jego ludu. Chce czegoś więcej niż inni. Cały czas szuka i nie spoczywa na laurach. Przy tym jest człowiekiem, który szczerze kocha swoich bliskich: zarówno brata, żonę, jak i swoje dzieci. Gdybym jednak miała wybierać swoją ulubioną postać nie postawiłabym na niego, a na... Lagerthę Lothbrok (Katheryn Winnick), jego ukochaną. Jak zwykle wole męskie postacie, tak ta pani pobija wszystkie inne charaktery :) Jest naprawdę ładna, nie da sobie w kaszę dmuchać, potrafi walczyć – ale przy tym jest kobietą i jak najbardziej, nie wstydzi się tego w żaden sposób. Gdy trzeba, ugotuje obiad i zajmie się dziećmi, ale hej, jest wyprawa? To ona też chce jechać, jeśli tylko istnieje taka możliwość. To bardzo dobrze napisana i zagrana postać.

Nawet, jeśli nie lubicie historii ten serial warto obejrzeć. Tu nie ma dat do zapamiętania, tu nie ma suchych faktów – to dobra historia, tyle, że osadzona w realiach innych czasów. Jest prawdziwa, szczera i emocjonująca, a przy tym nieco tajemnicza i zawierająca nutkę fantastyki. Szczerze polecam każdemu zainteresowanemu.

czwartek, 15 grudnia 2016

Rok 1984: Dobitny obraz komunizmu

Wiedziałam, że prędzej, czy później sięgnę po Orwella. A że na mojej półce pojawiły się ostatnio książki antyutopijne i dystopijne, w tym Futu.re o którym już pisałam na blogu oraz Przenajświętsza Rzeczpospolita Piekary, która pewnie za jakiś czas się tu pojawi to oczywiste było, że po Rok 1984 musiałam sięgnąć. Czytałam już Folwark Zwierzęcy tegoż autora, jednak było to na tyle dawno, że postanowiłam dać Orwellowi czystą kartę (nie, by mi się nie podobał) i ocenić go od nowa, przez pryzmat tej właśnie powieści. Jak więc wypadł?

Tytuł: Rok 1984
Autor: George Orwell
Liczba stron: 288
Gatunek: antyutopia

            Oceanią włada komunizm. To, co powie Wielki Brat jest jedyną prawdą. W tym świecie kontrole i znikający ludzie to codzienność, zaś do popełnienia zbrodni wystarczy sama myśl. Praca nad Nowomową, która ma zmniejszyć ilość słów do minimum trwa. Winston Smith, członek Zewnętrznej Partii zajmuje się poprawianiem błędów rzeczowych w starych gazetach. Jest przykładnym obywatelem do czasu, w którym popełnia karygodną zbrodnie: kupuje dziennik i zaczyna w nim pisać. Prędko uświadamia sobie co zrobił i czeka na nieuchronne: Policja Myśli niewątpliwie już jest na jego tropie.

Orwell jest klasykiem, a klasyków jak wiadomo, ocenia się najtrudniej. Jego Rok 1984 to powieść powszechnie szanowana i uznawana za dobrą, a ja w żadnym razie nie mam zamiaru podważać tych opinii. To dobrze napisana i ciekawa powieść, którą każdy, zwłaszcza zainteresowany antyutopią, powinien przeczytać.
Chociaż Rok 1984 to książka fabularna to sama poprowadzona przez autora historia jest tylko wymówką do przedstawienia ewentualnej wizji świata w przyszłości autora (została wydana po raz pierwszy w 1949 roku). Pokazuje ustrój komunistyczny, który zaszedł zdecydowanie zbyt daleko – w którym kontrolowane jest dosłownie wszystko i nikt nie jest bezpieczny. By zrozumieć więc tą pozycje trzeba choć trochę znać kontekst jej powstania. Jeśli nie wiesz nic o tym ustroju prawdopodobnie prędko uznasz tę historię za jedną wielką, abstrakcyjną bzdurę. Jeśli jednak masz choć szczątkową wiedzę raczej odnajdziesz się w realiach tej historii. Możliwe jest jednak, że i tak i tak będziesz pukał się w głowę zastanawiając się, jak bardzo nielogiczne, a przy tym sensowne dla tamtej rzeczywistości jest wszystko co autor stworzył. Świat Orwella jest abstrakcyjny i genialny zarazem.
Bohaterzy są tylko sylwetkami w rękach pisarza, który mają pokazać nam to, co ich otacza. Właściwie pierwsza połowa powieści to same opisy systemu, przeplatane tylko krótkimi scenkami opisującymi poczynania Winstona Smitha: czterdziestolatka, który choć chce być wzorowym obywatelem to ma nieco zbyt szeroką myśl i powoli, powolutku próbuje zrozumieć otaczający go świat. Postać stworzona jest poprawnie, jednak nie powiem, abym specjalnie się z nią zżyła. Z resztą, taki chyba był zamysł autora.
Gdy akcja zaczyna nieco przyśpieszać poznajemy Julię – rudowłosą, młodą i energiczną dziewczynę, która zdaje się być uzupełnieniem Smitha. Tam, gdzie on ma wiedzę, tam ona ma energię. Wydaje mi się, że jest przy tym nieco bardziej wyrazista i szczerze mówiąc, gdybym miała wybierać z tych dwóch bohaterów raczej wybrałabym ją: ma w sobie pewną niewinność i urok, co przy tak przykrym tekście jakim jest Rok 1984 daje czytelnikowi chwilę wytchnienia.
Oj tak, to nie jest leciutka powieść. Klimat historii Orwella jest bardzo ciężki, nieprzyjemny, odstraszający. Odbiera wszelką nadzieję: na wiarę w ludzi, idee, lepsze jutro. Zdecydowanie to nie jest historia, która nada się na przyjemny wieczór z fajną książką. Czemu? Bo to książka bardzo dobra, wybitna; ale zdecydowanie nie fajna. Choć potrafi do pewnego stopnia wciągnąć nie pozostawia po sobie żadnej pozytywnej, przyjemnej aluzji. Ale nie, nie uważam tego za wadę! Przeciwnie, to atut tej pozycji. Zwłaszcza, że wokół mamy sporo książek, które chcą być smutne i poważne, a to jakoś im nie wychodzi...

Rok 1984 to pozycja, którą przeczytać trzeba, co do tego nie mam wątpliwości. Warto jednak pamiętać, by sięgnąć po nią ze świeżym umysłem i odpowiednim nastawieniem: po ciężkim, irytującym dniu pracy może tylko pogorszyć sytuacje, a nie przynieść komukolwiek radość z czytania. W końcu nie taki jest jej zamysł.


 * * *

Wiedzieć i nie wiedzieć; mieć poczucie absolutnej prawdomówności, a jednocześnie wygłaszać umiejętnie skonstruowane kłamstwa; wyznawać równocześnie dwa zupełnie sprzeczne poglądy na dany temat, i mimo świadomości, że się wzajemnie wykluczają, wierzyć w oba; używać logiki przeciwko logice;(...)zapominać wszystko, czego nie należy wiedzieć, po czym przypominać sobie, kiedy staje się potrzebne, a następnie znów szybko wymazywać z pamięci.
Fragment książki Rok 1984 George’a Orwella



wtorek, 13 grudnia 2016

Może reportaż radiowy nie jest taki zły?

Jestem wzrokowcem, który łatwo się rozprasza, przez co słuchanie audiobooków to dla mnie droga przez mękę. Lubię muzykę, ale radio nigdy kompletnie mnie nie interesowało. Mogło sobie lecieć w tle, ale czy kiedykolwiek pomyślałabym, że będę miała z nim jakąś bliższą styczność? W życiu! Przynajmniej nie do czasu, w którym postanowiłam studiować dziennikarstwo...
Już na początku moich studiów – czyli w październiku – zostałam zmuszona być na konferencji dotyczącej radia studenckiego. Poza wykładami i prezentacjami, które kompletnie mnie nie interesowały i po prostu nudziły mogłam wybrać także jedne z trzech warsztatów. Wybrałam reportaż artystyczny. Dlaczego? Bo miało słowo artystyczny w nazwie, ot cały powód.
Jedną z prowadzących warsztaty była pani Hanna Wilczyńska-Toczko, która zajęcia poprowadziła poprzez pokazanie nam jednego ze swoich reportaży, a później, na jego bazie mówiła o tym jak taki reportaż się tworzy i jak wyglądało to od podszewki. I wiecie co...? O dziwo, zainteresowała mnie historia, którą stworzyła, co z resztą doprowadziło do powstania tegoż właśnie postu :)
Reportaż, z którym miałam okazje się zapoznać nosi tytuł Malajka i nie jest jakąś nowością - historia, o której opowiada miała miejsce w 2006 roku. Można go odsłuchać w sieci, także jeśli wolicie najpierw coś poznać, a potem dopiero o tym słuchać kliknijcie w link poniżej. Reportaż ma niecałe trzydzieści minut, także to dobry czas by przy nim napić się herbaty, albo coś po prostu zjeść.


Malajka, czyli anioł - tak nazywano Kingę Choszcz, polską podróżniczkę, która razem z Radosławem „Chopinem” Siudą wyruszyła w pięcioletnią podróż dookoła świata. Po powrocie postanowiła sama wyruszyć w podróż dookoła Afryki. Skoro już macie reportaż za sobą, wiecie, że jej historia nie kończy się zbyt radośnie – Malajka umiera w Ganie przez malarię.
Nie mam zamiaru streszczać tu życiorysu tej postaci, bo nie o to w tym poście mi chodzi. Sama w sobie Kinga nie jest typem osoby, który by mnie w jakiś szczególny sposób fascynował. Podobnych historii jest wiele, a jak część z Was dobrze wie nie należę do osób, które by się nad czymś takim rozczulały. Ale...
... ale to, w jaki sposób wypowiadał się o niej Chopin w reportażu już jest czymś, co poruszyć mnie może.
W reportażu mamy dwie, właściwie trzy narracje. Główną – tą Chopina, mamy wstawkę z nagrania rozmowy z Kingą oraz aktorkę, która czyta jej dziennik. Bądź co bądź początkowo uznawałam właśnie ją za najsłabsze ogniwo, bo wyraźnie widać różnice między tym, jak ona czyta dziennik, a tym, jak wypowiadał się narrator. Ostatecznie jednak jakoś do tego przywykłam.
Podejrzewam, że zwróciliście uwagę na to, jak podobnym słownictwem operuje Kinga oraz Chopin. Idealnie się dopełniają i przeplatają, tworząc całość. Tyle, że... tu nie było scenariusza. Nagranie rozmowy z narratorem odbyło się w dniu pogrzebu Kingi, na jednej z Gdańskich ulic. Z tego co mi wiadomo nie miał on pojęcia o istnieniu nagrania z początku reportażu, a już po nim można stwierdzić jak idealnie ta dwójka ludzi się dopełniała. Przy okazji spokój tego człowieka, to, jak jasno się wypowiada mimo śmierci, z którą dopiero co miał do czynienia jest naprawdę niezwykły.

Nie, nie czuje się zakochana w reportażu radiowym. Jestem wzrokowcem i to się nie zmieni. Ale akurat tego dzieła wysłuchałam i sprawiło mi niejaką przyjemność, dlatego postanowiłam się tym z Wami podzielić. Ot, tak po prostu, spontanicznie. Co Wy sądzicie o tym reportażu i o reportażu filmowym ogólnie? Słyszeliście wcześniej o Kindze? A może czytaliście jakąś jej książkę?


niedziela, 11 grudnia 2016

JAK a nie JAKĄ – czyli poradnik kupowania książkowego prezentu

Książka to wręcz doskonały prezent.  Łatwo ją kupić i zapakować, a nawet, jeśli komuś nie przypadnie do gustu to może ładnie wyglądać na półce. Doskonale wiem, że z racji świąt na blogach pojawia się masa postów polecających konkretne tytuły pod choinkę, ja jednak postanowiłam wziąć sprawę z niego innego punktu widzenia. Na rynku jest masa książek – jak więc wyselekcjonować spośród nich taką, która przypadnie do gustu osobie, której ją wręczymy? Na jakie pozycje zwracać większą, a na jakie – mniejszą uwagę?
Uprzedzam, że większość propozycji w tym poście dotyczy osób, które czytać lubią: w końcu po co wręczać książkę komuś, kto nawet do niej nie zajrzy? ;) I choć temat wpadł mi do głowy z powodu świąt to pamiętajcie, że poniższe punkty sprawdzą się w każdej sytuacji, w której chcecie kupić książkowy prezent.

Kup obdarowywanej osobie jej wymarzoną książkę

Punkt pierwszy, najważniejszy i najprostszy ;) Jeśli osoba, której chcesz kupić książkę ma bardzo konkretny gust, albo po prostu wiesz, co chciałaby przeczytać po prostu nie kombinuj i kup właśnie to. Często zdarza się jednak, że w przypadku klasowych mikołajek, albo innych przypadków, w którym mamy obdarować osobę którą słabo znamy wiemy, że dana osoba lubi czytać... ale nie wiemy co. Ale spokojnie, i takiej osobie możesz kupić książkę idealną. O ile oczywiście będziesz mieć nieco szczęścia oraz nieco się w to zaangażujesz.
W takiej sytuacji dobrze jest albo wysłać kogoś na zwiady, albo samemu podpytać osoby, dla której chcemy kupić książkę. Wdaj się z tą osobą w dyskusje na temat literatury. Na przykład usiądź (niby przypadkiem) obok niej z książką, udaj, że czytasz, a po chwili spróbuj zagadać, komentując trzymaną przez siebie pozycje: żaden mól książkowy nie przegapi okazji, by wypowiedzieć się o swoim guście (oczywiście, pod warunkiem, że nie jest zajęty czymś innym).
Możesz także spróbować zacząć rozmowę o... Lubimy Czytać. Jeśli okaże się, że druga osoba też ma konto, a Ty je poznasz to sprawę także masz załatwioną ;) Wystarczy pogrzebać i sprawdzić, co dana osoba czytała, co chce w prezencie, a co posiada i czego na pewno dostać by nie chciała.

Ładny nie znaczy zły!

Chcesz uniknąć wtopy, jaką byłoby podarowanie osoby książki, którą posiada, albo literatury, która nie jest dla niego? Postaw na pozycje, która będzie przede wszystkim ładna.
Obecnie na rynku mamy ogrom książek, które są biografiami, poradnikami, czy atlasami jakiś krain fantastycznych krain geograficznych i w których główną rolę odgrywają grafiki. Tego typu wydania są zwykle duże i choć swoje kosztują to prezentują się wręcz genialnie, będąc przy tym dobrym prezentem nawet dla osoby, która książek nie lubi.
Sama znam kilka przypadków, gdzie obdarowywana osoba nie lubiła książek, ale dostała prezent tego typu i nagle okazało się, że była nim zachwycona. Bo kto nie lubi porządnie wydrukowanych ładnych zdjęć, albo grafik? A naprawdę na rynku takich pozycji mamy tyle, że łatwo kupić coś związanego z zainteresowaniem drugiej osoby.
Dla mola książkowego to też cudowny prezent. Czemu? Widzicie, wiem to po sobie: jeśli nawet jakaś książka mi się wizualnie podoba, to jeśli ma więcej obrazków, niż tekstu po prostu szkoda mi na nią funduszy. Nie znaczy to, że nie ucieszyłabym się z niej: po prostu lubię czytać tak bardzo, że jeśli książka nie jest zalana treścią to przeczytam ją i odstawię na półkę bardzo szybko. Przy tym takie książki – jak już wspominałam – swoje kosztują. Dlatego choć sama jej nie kupię to z radością na półce bym ją przywitała: osobiście uważam, że jedne z najlepszych prezentów to takie, na które osobie obdarowywanej szkoda pieniędzy, a z drugiej strony sprawią jej przyjemność.



A może jednak klasyk?

Masz obok siebie osobę, która dopiero zaczęła uwielbiać książki, albo wiesz, że po prostu mało co ma na półce? Postaw na klasykę literatury z gatunku, który ta osoba lubi.
Tego typu literatura często wydana jest w bardzo ładny sposób, łatwo znaleźć ją w księgarniach, a przy tym nawet, jeśli danej osobie książka do gustu nie przypadnie, to jest spora szansa, że uzna, iż warto ją mieć. Klasyka literatury to bardzo bezpieczny prezent pod tym względem. Jeśli jednak chcesz taką pozycje kupić naprawdę upewnij się, że dana osoba nie ma jej u siebie.

Czasem więcej znaczy lepiej

Masz do wydania +/- 40zł i chcesz, lub musisz komuś wręczyć prezent. Wiesz, że dana osoba lubi książki, ale nie masz pojęcia jakie. Przy tym chciałbyś tę osobę nieco zaskoczyć i sprawić, by była z prezentu zadowolona... Mam dla Ciebie bardzo dobre wyjście!
Wiele księgarni internetowych (i nie tylko) ma w swojej ofercie książki do 10zł, które po prostu wcześniej z jakiegoś powodu się nie sprzedały. Wśród nich większość to po prostu lektury, na które nawet nie warto spojrzeć, ale z doświadczenia wiem, że jeśli się pogrzebie, można wśród nich znaleźć sporo ciekawych tytułów. Przykładowo, Rok 1984 oraz Misja na czterech łapach to pozycje, które kupiłam do tej kwoty i które uznałam za albo dobrą, albo miłą literaturę.

Już wiesz, co masz zrobić? Pogrzeb wśród takich książek i spróbuj wyłowić z nich sensowne pozycje (a tych trochę tam mimo wszystko jest), które wręczysz danej osobie robiąc efekt wow. W końcu dajesz jej kilka książek, a nie jedną, a na dodatek sporo z nich jest już prawdopodobnie trudno dostępne. Oczywiście, zapewne nie wszystkie przypadną jej do gustu, ale na pewno taka osoba doceni Twoje starania.

Nomida zaczarowane-szablony