poniedziałek, 25 września 2023

Mniejszy cud: świadomość gatunku nie wystarczyła

Robert i Mark żyją w zupełnie innych światach, choć jednak blisko siebie. Ten pierwszy jest lekarzem oraz naukowcem, drugi policjantem. W świecie, w którym ludzkość opanowała zdarzenia losowe, musi dojść do ich przypadkowego spotkania. Pewnego dnia niczego nieświadomy Robert dostaje wezwanie na policje.

Mniejszy cud
Magdalena Salik
wyd. Akurat, 2015


„Płomień” Magdaleny Salik był naprawdę dobrą powieścią, dlatego postanowiłam, że dam szansę innej książce tej autorki. Tak trafił do mnie „Mniejszy cud” – kryminalna fantastyka socjologiczna wydana kilka lat wcześniej, która jednak przeszła zupełnie bez echa. I niestety, trochę rozumiem dlaczego.

Jestem absolutnie przekonana, że Salik trochę fantastyki socjologicznej trochę czytała i że odwołuje się do niej zupełnie świadomie, wiedząc, z czym je się tę odmianę fantastyki naukowej również na rynku polskim. Zdecydowanie podpowiada mi to już sam klimat powieści, który jest raczej smutno-przytłaczający, nawet mimo tego, że świat przedstawiony jak na dystopię nie jest aż tak toksyczny względem swoich obywateli, jak to w takich uniwersach bywa, a przy okazji mam wrażenie, że autorka odwołuje się do dość współczesnego problemu. Mianowicie, do zakazywania i regulowania produktów/sytuacji, które zdają się trochę irracjonalne. W końcu w jej książce ludzkość próbuje opanować chaos, zmniejszając przy tym np. ryzyko wystąpienia różnorodnych chorób. 

Ponadto to, co jest typowe dla fantastyki socjologicznej (zwłaszcza polskiej) to zawieszenie świata gdzieś tam, w niebycie. To jakiś świat, jakieś miejsca, ale jednocześnie żadne konkretne. To mogłaby być równie dobrze Polska, czy USA. Umiejscowienie nie ma po prostu dla tej historii większego znaczenia.

Taka świadomość pisarza to baza na historię, która naprawdę mogłaby wyjść. Z tym że moim zdaniem coś poszło tu nie tak w trakcie tworzenia. Ta powieść jest po prostu dość chaotyczna i zdaje się w sumie prowadzić trochę donikąd. Choć opis sugeruje wspaniały kryminał, to ja wcale go tu nie czułam. Salik skupia się na przeszłości bohaterów, najpierw przedstawiając krok po kroku ich dzieciństwo i dorastanie, a potem skacząc pomiędzy tym, co dzieje się obecnie, a tym, co działo się w ich przeszłości, często nie informując o tym jasno czytelnika, co przynajmniej mnie wybijało z czytelniczego rytmu. 

Autorka przez wątek kryminalny chyba stara się pokazać krok po kroku świat przedstawiony, ale przez to ta część nie przyniosła mi żadnej satysfakcji, żadnego ciekawego rozwiązania, co w połączeniu z chaotycznością książki i jej raczej przytłaczającym klimatem sprawiło, że dość szybko straciłam ochotę na dalsze czytanie książki, mimo że pojedyncze sceny były często nie najgorzej napisane, zaś bohaterowie zostali zbudowani naprawdę nieźle. 

Nie czuje się przekonana do tej powieści i o ile pewnie sięgnę po kolejne powieści Salik (bo „Płomień” naprawdę sugeruje mi mocny rozwój w ciągu tych kilku lat) to za jeszcze wcześniejszą trylogię raczej się nie zabiorę, przynajmniej na razie. Zaś sam „Mniejszy cud” może byłby ciekawą lekturą dla tych, którzy lubią przytłaczający klimat, czy fantastykę socjologiczną, ale ja jednak nie pałam do takich historii szczególną miłością.



czwartek, 21 września 2023

Wieża koronna: średniawe fantasy z lepszym drugoplanowym wątkiem

Hadrian chce tylko dotrzeć do celu swojej podróży, jednak nie jest mu to dane. Razem ze znienawidzonym Royce’em musi najpierw włamać się do strzeżonej wieży koronnej. W tym samym czasie prostytutka Gwen próbuje zbudować lepsze życie dla siebie i swoich towarzyszek.


Wieża koronna
Michael J. Sullivan
wyd. Mag, 2018
cykl Kroniki Riyrii, t. 1


Skąd wiadomo, że główna fabuła książki to absolutna sztampa? A no na przykład można to rozpoznać po tym, że wątek drugoplanowy okazuje się ciekawszy od tego, co jest na planie pierwszym. „Wieża koronna” Sullivana to moje pierwsze spotkanie z autorem i cóż, spodziewałam się tego, co dostałam, ale jednak miałam nadzieję, że będzie odrobinę lepiej.

Ta książka w moim odczuciu jest takim wyrobniczym, masowo pisanym fantasy ze sztampowym wszystkim, która ma się po prostu sprzedać. To nie jest zła powieść, ale mam poczucie, że brakuje jej lekkości, unikatowego pomysłu i po prostu – czegoś więcej.

To książka otwierająca cykl, w którym każda kolejna powieść ma być odrębną powieścią, a nie jedną historią podzieloną na części. Jednak to w dalszym ciągu historia otwierająca, więc w gruncie rzeczy nie dzieje się tutaj nazbyt dużo. Opis z tyłu okładki sugeruje heist, ale po prawdzie ⅔ historii to sam wstęp z przedstawieniem bohaterów. A że nie jest to zbyt długa historia (350 stron) to na prawdę czasu na tę główną i wyczekaną akcję aż tak dużo nie ma.

Ponadto opis z tyłu okładki sugeruje połączenie sił dwóch nienawidzących siebie mężczyzn. I to niby prawda, ale… [SPOILER?] Hadrian i Royce poznają się dopiero w tym tomie, w trakcie muszą się znienawidzić, a następnie jeszcze pogodzić, by można było pisać kolejne ich przygody. W związku z tym w moim odczuciu w tej relacji jest raczej uprzedzenie i uraz, a nie prawdziwa nienawiść. Z kolei dialogi tego duetu przypominają mi przekomarzanki nastolatków, które trudno traktować na poważnie.

Dlatego też ich wątek po prostu mnie nie chwycił i nie zainteresował. Nie dlatego, że był absolutnie zły, a dlatego, że był nudnawy i sztampowy. Ciekawszy zaś wydał mi się wątek Gwen. Jest to w tej powieści sporo (chyba tylko troszeczkę mniej, niż wątku Hadrina) i wypada naprawdę sympatycznie. To historia grupy kobiet, które chcą decydować o sobie. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale moim zdaniem to i tak lepsza opowieść.

Sam styl Sullivana nie jest dla mnie zachwycający. Poprawny, ale lekko toporny, widzę w nim szkołę takiego starego à la RPGowego fantasy. Rozumiem, jeśli to komuś w pełni odpowiada, ja jednak chciałabym czegoś trochę więcej.

Jako że na półce czekają na mnie kolejne tomy z cyklu, mam nadzieję, że w kolejnych częściach będzie widoczna poprawa. Podsumowując, tę historię można i da się czytać, ale jeśli kogoś nie kuszą specjalnie zapowiedziane przez opis wydawcy motywy, to nie zachęcałabym do tego szczególnie gorąco.


niedziela, 17 września 2023

Miecz i cytadela: Wolfe naprawdę nie pisze dla mnie


Severian objął stanowisko likora i dobrze wypełnia swoje obowiązki. Wkrótce jednak zostaje zmuszony do opuszczenia miasta Thrax i rusza na północ.


Miecz i cytadela
Gene Wofe
wyd. Mag, 2020
cykl Księga Nowego Słońca, t. 3-4

Choć przy lekturze pierwszego i drugiego tomu cyklu nie byłam tego jeszcze pewna, tak teraz jak najbardziej już jestem. Gene Wolfe, przynajmniej jeśli chodzi o tę historię, nie jest autorem dla mnie. „,Miecz i Cytadela” to kolejny omnibus, który tym razem zawiera trzeci i czwarty tom z serii „Księga Nowgo Słońca”. I niestety, ponownie po prostu na tej historii się wynudziłam.

Początek poprzedniej książki naprawdę mi się podobał. Gene Wolfe potrafi ładnie układać po sobie słowa, a opisy tortur, które Gildia Katów serwowała swoim klientom były naprawdę bardzo dobrze rozpisane. Nie znam chyba innej historii, która robiłaby to aż tak dobrze i mocno. Trochę podobnie było z „Mieczem i cytadelą”. Po przerwie z prozą Wolfe’a naprawdę zauroczyłam się jego stylem, a sama historia po prostu mnie wciągnęła. Nawet mimo tych kilku cringe’owych momentów, w których Severian chciał spać z każdą napotkana kobietą i porównywał je do siebie nawzajem w myślach.

Natomiast później było tylko nudniej. Bo ta książka poza światem przedstawionym właściwie nie oferuje za bardzo nic, a ja nie jestem z tych, którym uniwersum wystarczaj. Severian to samotny wilk. Podróżuje, regularnie zmieniając towarzyszy. Nie dostajemy więc szansy, aby się do nich jakoś szczególnie przywiązać, a oni sami też nie są na tyle ciekawi, by samo poznawanie ich „robiło robotę”.

Być może więc cel podróży jest interesujący? No nie do końca, bo ten się płynnie zmienia. Protagonista podróżuje i dostosowuje podróż do tego, co się akurat w trakcie dzieje. Więc chociaż to niby ma jakiś finał to mnie osobiście nijak on satysfakcjonował.

Szczerze mówiąc, nie rozumiem zachwytów, jakie o tym autorze słyszałam. Bo choć naprawdę widzę, że ma dobry styl, to nic innego mi w niej nie odpowiada i trudno mi w tym momencie określić, na ile jest to kwestia mojego indywidualnego gustu, na ile tego, że historia się trochę już zdążyła zestarzeć, a na ile tego, że po prostu nigdy nie była wystarczająco dobra… Dlatego bezpiecznie stwierdzam na ten moment, że Gene Wolfe po prostu nie pisze dla mnie. Co nie zmienia faktu, że w przypływie impulsu kupiłam koleny tom z cyklu, bo „Artefakty” ładnie wyglądają na półce.



środa, 13 września 2023

Gdzie dawniej śpiewał ptak: o idei klonowania ludzi



Katastrofa ekologiczna niemal doprowadziła do wyginięcia ludzkiej rasy. Grupa naukowców postanawia ratować swój gatunek poprzez klonowanie. Eksperyment szybko jednak zbacza na tory, których specjaliści się nie spodziewali.

Gdzie dawniej śpiewał ptak
Kate Wilhelm
wyd. Dom Wydawniczy Rebis, 2020


Wśród starszej fantastyki naukowej pojawiają się książki, których celem nie jest opowiedzenie historii, a przedstawienie pewnej idei, konceptu na przyszłość. I tak jest z „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm. To niedługa powieść, która zdobyła i Hugo, i Locusa, i Jupitera, w latach 70. XX wieku robiąc najwyraźniej prawdziwą furorę. To postapokaliptyczna dystopia, która idealnie wpisuje się w nurt fikcji klimatycznej.

Wilhelm przedstawia świat w trakcie oraz po katastrofie, ale jej celem nie jest wcale wyjaśnienie, jak do tego doszło. To nie jest istotne dla tej historii. Autorka skupia się raczej na swoim pomyśle, czyli na przedstawieniu tego, jak potencjalnie może skończyć się klonowanie ludzi. Wydaje mi się, że dziś jasne jest, że raczej nie poszłoby to w tym kierunku, jaki przedstawiła, ale bez wątpienia jej wizja jest naprawdę całkiem ciekawa i warta poznania.

Jednocześnie widzę w tej książce nawiązanie do społeczeństwa masowego, pozbawionego indywidualności. Nie jestem pewna, czy był to świadomy zabieg, ale w latach 70. z tego co wiem sporo mówiło się o mass mediach, w związku z czym wcale by mnie to nie zdziwiło. To więc opowieść również o sile ludzkiej indywidualności i o tym, jak ważne są nasze wyjątkowe, osobiste cechy. 

Jednocześnie, jak już pisałam na samym początku, ta powieść to przede wszystkim właśnie przedstawienie pewnego pomysłu. Tu nie ma jednego, konkretnego bohatera, który musi coś zrobić lub coś zmienić. Powieść podzielona jest na trzy części i każda ma innego protagonistę, ale to nie o nich, a o społeczeństwie w ogóle jest historia Wilhelm. I o ile rozumiem takie podejście do pisania SF, nie po raz pierwszy się z nim zresztą przecież spotkałam, to jednak osobiście wolę jednak skupienie się na bohaterze, które pozwala mi lepiej wczuć się emocjonalnie w sytuacje. Nie jest to jednak obiektywnie wada książki, raczej typowa dla gatunku cecha. 

„Gdzie dawniej śpiewał ptak” jest przy tym książką, która w moim odczuciu mimo mijających lat wciąż „dobrze wchodzi”. Oczywiście choćby przez samą konstrukcję czuć, że nie jest to najnowsza fantastyka naukowa, jednak styl autorki jest stosunkowo prosty w przyswojeniu, a sama powieść nie jest długa, dlatego nie powinna zająć zbyt dużo czasu. Być może lepiej byłoby, gdyby wydanie z 2020 zostało ponownie przetłumaczone (aktualne tłumaczenie jest bodaj z 1981 i nie wiem, czy było poprawiane), ale w dalszym ciągu, to przyswaja się naprawdę stosunkowo dobrze.

Nie powiem, że tę książkę warto przeczytać stricte z powodów rozrywkowych. Znam sporo fantastyki, która sprawiła, że po prostu bawiłam się lepiej. Ale nie w każdej powieści przecież o to chodzi, a „Gdzie dawniej śpiewał ptak” to naprawdę kawał dobrego SF, które warto poznać. Zwłaszcza w przypadku osób zainteresowanych dystopią czy tematami środowiskowymi.



sobota, 9 września 2023

Wojna makowa: niby jest dobrze

 


Rin, uboga sierota, robi wszystko, aby dostać się do najbardziej prestiżowej szkoły w kraju, która zajmuje się szkoleniem przyszłych dowódców wojskowych. Udaje jej się to i już wkrótce wyrusza w podróż, która na zawsze ma odmienić jej życie. Nad krajem wisi zaś widmo wojny.



„Wojna makowa” to dla mnie książka zaskakująco trudna do oceniania z trzech powodów. Z jednej strony to powieść młodzieżowa i ma trochę problemów dla powieści młodzieżowych typowych. Z drugiej strony jest jak na takową zaskakująco dobra i wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie, że niekoniecznie jako takową trzeba ją traktować (co tworzy pewną sprzeczność). Na dodatek ja sama nie przepadam do końca za militariami, których tu jest sporo, więc nie jest to na pewno powieść mojego życia.

Wojna makowa
Rebecca F. Kuang
wyd. Fabryka Słów, 2020
cykl Trylogia makowa

Historia zaczyna się wręcz naiwnie. W quasi-Chińskim settingu biednej sierocie udaje się namówić nauczyciela, aby przygotował ją do wybitnie trudnego egzaminu. Rin kompletnie nie zachowuje się jak dziecko swoich czasów, a jak współczesna nastolatka i przyznaję, nie jest to zbyt dobry start. 

Pierwsza połowa książki to z resztą bardzo typowa powieść młodzieżowa z akcją osadzoną w szkole, bez żadnych dodatkowych wątków. W trakcie tej części historii obserwujemy naukę Rin krok po kroku, zapoznajemy się z jej towarzyszami oraz nauczycielami, którzy później będą mieli większe lub mniejsze znaczenie w trakcie fabuły. I z jednej strony doceniam to, że bohaterka faktycznie nabywa wiedzę, jednocześnie w dość naturalny sposób przedstawiając świat czytelnikowi, ale z drugiej… To po prostu było przydługie i nieprzetykane niczym innym, więc dla mnie, osoby niezainteresowanej za bardzo szkolnymi perypetiami, nudnawe. Zwłaszcza że Rin momentami zachowuje się, jak na nastolatkę przystało. 

Druga połowa to setting wojenny. Ponownie, dość męczący przez wzgląd na brak innych narracji i na dodatek fabularnie jednak dość prosty, ale, jednak o ile w pierwszej części pojawiały się jakieś opisy okrucieństw, tak tutaj Kuang przestaje się hamować. Na mnie, osobie, która niejedno już czytała, nie zrobiło to jakiegoś wyjątkowego wrażenia pod kątem „ilości trupów” (zwłaszcza że narracyjnie było to zapowiadane już wcześniej), ale jak najbardziej rozumiem, że osoby, które po takie rzeczy nie sięgają, może to nagłe przejście do wojennych klimatów zszokować.

Moim zdaniem to, co czyni tę historię w jakiś sposób unikatowy to właśnie setting w trakcie wojny, w trakcie którego autorka nie unika opisywania brutalnych scen. Poza tym fabularnej to w gruncie rzeczy historia jakich wiele. Mamy wyjątkowe dziecko, które musi nauczyć się walczyć, aby osiągnąć moc, ma mistrza rodem z „Karate Kid”, a po drodze popełnia masę prostych błędów, polegających głównie na niesłuchaniu się starszych i bardziej doświadczonych, co sprawia, że ręce momentami opadają, przyznaję. Jednocześnie jednak jest w tej książce właśnie to jedno coś, ten „klimat”, zazwyczaj nie pojawiający się w książkach dla młodzieży, które („Wojna makowa” nie jest tu wyjątkiem) mają bardzo lekki styl, a więc i bez problemu „wchodzą”.

Warto tu dodać, że ta powieść to debiut bardzo młodej pisarki. Prawa do wydania zostały zakupione w dwudzieste urodziny Kuang, co jak najbardziej może moje odczucia wyjaśniać. Z jednej strony bez wątpienia autorka to osoba o dużej wiedzy na temat chińskiej kultury, z ciekawym podejściem do niej, ale z drugiej wciąż była bardzo młodą osobą, której do bohaterek takich jak Rin było bliżej, niż do starszych, dojrzałych protagonistów. A kilka wątków naraz mogło być po prostu dla niej na tym etapie nie do udźwignięcia na poziomie warsztatowym. 

No więc tak. Zaskoczyłam się pozytywnie i na pewno ta książka zasługuje na uwagę, jeśli ktoś szuka lektury w młodzieżowym klimacie. Z drugiej strony szczerze liczyłam, że ta powieść będzie albo gorsza (bo kto nie lubi sobie konkretnie ponarzekać, a nie snuć takie nie-wiadomo-co), albo lepsza (bym mogła dopisać ją do ulubionych). Ale cóż, mamy to, co mamy, a ja po prostu muszę chyba sprawdzić kolejne tomy.


wtorek, 5 września 2023

Smocze ziarno: japońska inwazja oczami prostaczków


Ling Tan oraz jego rodzina wiodą spokojne życie na odciętej od świata wsi. Gdy do kraju dociera wojna, muszą zweryfikować swoje priorytety.


Nie łatwo się ani pisze, ani czyta o wojnie. Zwłaszcza gdy nie jest to wojna przerysowana w popkulturowy sposób, a historia faktycznie próbuje wejść w realny świat i pokazać, jak tak straszny czas wygląda z perspektywy zwykłych ludzi. I chyba dlatego „Smocze ziarno” było dla mnie jedną z trudniejszych w przyswojeniu powieści Pearl S. Buck.

Smocze ziarno
Pearl S. Buck
wyd. Muza, 2008

To autorka, która często poruszała tematykę zmian kulturowych w krajach Azjatyckich, zwłaszcza w Chinach, które pojawiały się na przełomie XIX i XX wieku oraz w pierwszej połowie XX wieku. Ta historia nie jest wyjątkiem. Jej tematyką jest w końcu japońska inwazja na Chiny, która zmieniła życie wielu mieszkańców tego kraju. 

Autorka, ponownie jak to zwykle miała w zwyczaju, ustanowiła bohaterów z prostego, raczej tradycyjnego domu. Rodzina Ling Tana to prości wieśniacy, których rytm życia jest wyznaczany przez zbiory. 

Jest to więc z jednej strony powieść dość typowa dla twórczości Pearl S. Buck, ale jednak w porównaniu do wielu innych jej książek – otwarcie poruszająca naprawdę trudne, wojenne tematy. I choć jej tekst nigdy nie epatuje dokładnymi opisami okrucieństw wojny, zamyka je raczej w dość ogólnikowych słowach, to jednak sam klimat wojny jest w moim odczuciu przedstawiony naprawdę dobrze.

I właśnie dlatego nie czytało mi się tej historii zbyt dobrze. Przyznaję, sięgając po kolejną książkę Peal Buck miałam nadzieję na kolejną ładną, interesującą, ale jednocześnie dość lekką dla mnie powieść. A jednak trudno mówić o lekkości, gdy ktoś opowiada o wojnie. Ponadto często autorka skupia się na jednym bohaterze. „Smocze ziarno” jest zaś historią o całej rodzinie i trochę zabrakło mi skupienia się na jednej postaci.

Na pewno ta historia jest warta uwagi i poznania, nie odstaje przy tym jakościowo od innych powieści Buck, które do tej pory poznałam. Piękny styl, postawienie się nieco z boku bohaterów, przedstawienie chińskiej kultury w sposób zrozumiały dla świata zachodniego to bez wątpienia typowe cechy dla jej twórczości, których nie brakuje i w tej części. Ale jednak to nie do końca była powieść dla mnie w tym konkretnym czasie, w którym się za nią zabrałam.



piątek, 1 września 2023

Władca dżinnów: ciekawy setting, ale...


Gdy ginie istotna w Kairze osoba, Fatma rozpoczyna śledztwo. W tym czasie zostaje jej przypisana nowa partnerka, z którą młoda kobieta musi dojść do porozumienia.

Władca dżinnów
P. Djèlí Clark
wyd. Mag, 2022
cykl Dead Djinn Universe, t. 1


Biorąc pod uwagę styl i jakość opowiadań P. Djèlí Clarka spodziewałam się po „Władcy dżinnów” raczej generycznego urban fantasy, ale miałam nadzieję, że, tak czy siak, będę się przy tej historii dobrze bawić. Niestety, przede wszystkim ta przygoda była dla mnie po prostu naprawdę nudna. 

Nawet nie umiem do końca określić, gdzie pojawił się problem. Może to było coś w stylu autora, może coś w samym śledztwie. Po prostu nie złapałam bakcyla, nudziła mnie ta historia i nie zachęcała do poznawania jej dalej. 

Nie pomógł chyba też przerysowany feminizm. W tej historii główne role grają wyłącznie kobiety. Takie, które są silne, wyzwolone i nawzajem muszą się spierać o to, która jest silniejsza i bardziej wyzwolona. I to nie tak, że nie lubię silnych, kobiecych postaci. Po prostu w wykonaniu Clarka to po prostu sprawiało, że czułam dyskomfort i brak naturalności całej sytuacji. Ponadto autor próbuje tu budować między swoimi heroinami ciekawe relacje, ale ponownie, to wydaje się budowane na siłę. Zabrakło mi w wymianach zdań chemii, nie interesowały mnie ich spory, nie zainteresował mnie też przedstawiony romans.

Świat przedstawiony zdecydowanie ma w sobie potencjał. Setting w Kairze, w dwudziestoleciu międzywojennym, w alternatywnej wersji historii, gdzie dżinny dołączyły do ludzkiego świata to zdecydowanie zaleta tej historii. Ale kiedy wszystko inne mnie nie interesuje to i same te motywy również… Niestety, ale by historia grała, wszystkie elementy muszą być przynajmniej na jakimś poziomie.

Źle się czuję, oceniając tę historię, bo najzwyczajniej w świecie czuje zniechęcenie i znużenie, a nie jakąś głębszą chęć do analizy, co poszło tu nie tak. Ot, wynudziłam się na przeciętnej, rozrywkowej książce, która nie dała mi tego, czego od niej chciałam. Z drugiej strony jak najbardziej rozumiem, że „Władca dżinnów” może znaleźć swojego czytelnika. Tylko najwyraźniej nie jestem nim ja.


poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Słowa Światłości: wodolejstwo Brandona Sandersona

Kaladin z mostowego i niewolnika awansował na prywatnego strażnika arcyksięcia Dalinara, na którego życie czyhają skrytobójcy. W tym czasie w ich stronę zmierza Shallan wraz ze swoją nauczycielką. Ich statek zostaje jednak zaatakowany, a dziewczyna cudem uchodzi z życiem.

Słowa światłości
Brandon Sanderson
wyd. Mag, 2014
Cykl Archiwum Burzowego Światła, t. 2


Gdyby Brandon Sanderson dał sobie siana z laniem wody, to może byłby z niego naprawdę bardzo dobry pisarz. Ale niestety, on najwyraźniej po prostu nie może sobie pozwolić na usuwanie z książek niepotrzebnych słów i później trafiają się takie „Słowa światłości” – powieść, która ma naprawdę sporo zalet, ale zdecydowanie powinna być o jakąś połowę krótsza.

Oczywiście nie było to dla mnie żadne zaskoczenie. To w końcu już drugi tom z cyklu „Archiwum Burzowego Światła” i pierwszy, „Droga królów”, miał podobny problem. Tu naprawdę wiele rzeczy bardzo dobrze gra, tylko tym powieściom po prostu przydałoby się porządne cięcie.

Jak na tysiąc stron nie dzieje się tu w końcu szczególnie dużo. Więcej jest tu codzienności bohaterów, niż akcji jako takiej. Rozumiem jak najbardziej, jeśli komuś w wydaniu Sandersona to się po prostu podoba, bo autor pisze lekko, potrafi przy tym przełamywać pewne schematy i zdarzają mu się dobre dialogi, ale uważam, że za dużo jest tu pisania o niczym, połączonego ze stricte komercyjnym stylem i to oceniam jako błąd warsztatowy. Który też przy okazji doprowadził do tego, że osobiście dość często w trakcie lektury czułam znużenie.

Nie uważam też, aby światotworzenie w przypadku tego cyklu było na kompletnie najwyższym poziomie. W moim odczuciu jest po prostu poprawne. To zaś w teorii właśnie z tego słynie Sanderson, ale o ile czułam to w „Z mgły zrodzonym” to świat z tego cyklu jest dla mnie dość zwyczajny jak na powieści fantasy. Albo może ja po prostu go nie do końca czuje. Tak też może być.

To, co Sandersonowi jednak wychodzi na pewno to pisanie „momentów”. Konkretnych kluczowych scen, zwrotów akcji, wymian zdań bohaterów. Wtedy ta dość lekka i rozwleczona historia na moment potrafi przybrać dobry rytm, chociaż uważam, że przy tomie pierwszym bawiłam się lepiej. W moim odczuciu był znacznie bardziej soczysty i więcej wątków mnie złapało. Tutaj wszystkie do pewnego stopnia mnie interesowały (gdzie w tomie pierwszym Dalinar i jego syn mnie zupełnie nudzili), ale żaden konkretny moment raczej nie zapadnie mi w pamięć.

Generalnie dla mnie ta powieść jest na poziomie takiej porządnie napisanej, komercyjnej powieści fantasy, która może bawić, nie obrażając przy tym języka ani inteligencji czytelnika, ale nie jest niczym szczególnie więcej. Najbardziej chyba boli mnie to, że właśnie mogłaby być… Gdyby tylko Sanderson ograniczył swoje wodolejstwo.



czwartek, 24 sierpnia 2023

Słowo i miecz: subtelny i baśniowy romans fantasy


Lark straciła swoją matkę, bo ta władała magią. Trauma sprawiła również, że dziewczynka przestała mówić. Mając dwadzieścia jeden lat, spotyka młodego króla, który zabiera ją w swoje progi jako zakładnika politycznego. Pomiędzy nią a władcą powoli rodzi się relacja, a dziewczyna zaczyna odkrywać tajemnice królestwa.

Słowo i miecz
Amy Harmon
wyd. Editio, 2018
Cykl Słowo i miecz, t. 1


Przygodę z twórczością Amy Harmon zaczęłam jeszcze w liceum i wtedy to przeczytałam jej „Prawo Mojżesza”, romans, który wówczas naprawdę mi się spodobał. Dlatego jej „Słowo i miecz” kusiło mnie od dawna, ale dopiero teraz udało mi się wcisnąć je w czytelniczy kalendarz. Jak wypadło? Całkiem sympatycznie, choć w moim odczuciu nie bez wad.

Zacznijmy od tego, że to powieść stworzona w ramach bardzo baśniowej konwencji. Magia jest raczej dość miękka, a polityka często naiwna. Król zaś jak na króla ma zaskakująco dużo czasu wolnego. Zamek, w którym Lark zaczyna mieszkać wygląda właśnie jak zamek z bajki Disneya, a nie jak twierdza z jakiejś „Pieśni lodu i ognia”. I to jest jak najbardziej w porządku, nie każde fantasy musi być realistyczną, polityczną rozgrywką. 

Amy Harmon ma przy tym dość ładny, lekki, baśniowy język, chociaż zdarzają się w nim drobne zgrzyty. Poza tym autorka ani przez chwilę nie próbuje udawać, że to nie ma być romans, więc co jakiś czas dostajemy opisy tego, jak wyuzdanie wygląda król z bryczesami luźno opierającymi się na biodrach. Nie ma tego jednak jakoś nadmiernie dużo.

Główną wadą jest dla mnie jednak sama relacja pomiędzy bohaterami, z takim zastrzeżeniem, że może być to wyłącznie mój osobisty odbiór sytuacji. Mianowicie, moim zdaniem pomiędzy tymi postaciami nie ma partnerstwa. Miałam wrażenie, że Lark bezustannie się rozkazuje, odbiera możliwość jakiegokolwiek wyboru, że wszystkie decyzje są podejmowane ponad nią, a ona nie ma na nic wpływu. I choć momentami próbuje się przed tym buntować, to koniec końców za każdym razem przegrywa. Czasem w końcu się z tym wszystkim zgadzając, a czasem wyłącznie się godząc. Z jednej strony jak najbardziej pasuje to do konwencji, ale z drugiej… no nie podobają mi się tego typu relacje, cóż ja mogę poradzić.

Czy jest tu coś więcej poza baśniowym romansem osadzonym w świecie fantasy? Moim zdaniem nie bardzo. Tło fabularnie, jak na tego typu historie, jest przedstawione całkiem nieźle, ale nie ma w tym nic szczególnego. W końcu źle traktowanych ludzi z magicznymi umiejętnościami widzimy w bardzo wielu historiach tego typu. Kilka tajemnic królestwa, które Lark odkrywa w trakcie swojej historii, dodaje odrobiny smaczku, ale to byłoby chyba na tyle.

Tu warto dodać, że książka nie ma ani mocno rozpisanych scen erotycznych (są całkiem ładnie „urywane”, gdy coś się zaczyna dziać), ani jakiś szczególnie brutalnych opisów, więc osoby, które chcą tego w książkach unikać, mogą zwrócić na nią szczególną uwagę.

Koniec końców jestem z lektury w miarę zadowolona, dostrzegam umiejętności Amy Harmon, ale nie była to zdecydowanie książka mojego życia, do której będę wracać. Ot, czytadło fantasy, które mogę polecić, jeśli ktoś szuka czegoś lekkiego.


niedziela, 20 sierpnia 2023

For sure not you: naiwna baśń o trudnych tematach


Natalie chodzi do prywatnej, prestiżowej szkoły i od zawsze jest numerem jeden. Nikt wokół niej nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jej pozornie idealne życie ma również ciemną stronę.


„For sure not you” to teen drama, która po prostu nijak do mnie przemawia i uważam, że mimo poruszania poważnych tematów, nie jest książką dobrą.

Zacznijmy od tego, że na pewno nie jest to książka napisana szczególnie dobrze. Styl Wreoniki Ancerowicz określiłabym jako bardzo prosty i rzemieślniczy, acz po tej słabszej stronie spektrum. Dlatego moim zdaniem nie ma tu ani dobrej chemii pomiędzy postaciami w dialogach, ani jakoś szczególnie ciekawie opisanych sytuacji, czy czegokolwiek podobnego. Tę książkę czyta się jak amatorskie opowiadanie po redakcji. 

For sure not you
Weronika Ancerowicz
wyd. Niezwykłe, 2023
cykl Westwood Academy, t. 1

Ma to oczywiście pewne zalety, np. dzięki temu powieść jest naprawdę wybitnie prosta w odbiorze, łatwo „wchodzi”, więc osoby, które szukają właśnie tego być może odnajdą w stylu Ancerowicz coś dla siebie.

Trudno mi w ogóle określić fabułę tej książki bez żadnych spoilerów, więc może trochę bardziej ją w tym momencie przybliżę. Nasza protagonistka. Natalia, jest już w ostatniej klasie. Wiedzie księżniczkowe życie, ale szybko dowiadujemy się, że jej rodzice traktują ją bardzo przedmiotowo, że między nią a przyjacielem ojca jest jakaś dziwna relacja oraz że ma w szkole jednego „wroga”: chłopca, który po prostu robi jej na złość. I splot przypadków sprawia, że owy chłopiec prosi ją o korki. Dla mnie bardzo jasnym było od samego początku, że jego zachowanie to próba hmmm… podrywu na wrednego chłopca, tak to nazwijmy, a ich relacja ma sporo niezdrowych tropów, ale cóż, może młodszego czytelnika to zachowanie będzie zaskakiwać.

No i właśnie ja poznając tę historię, odczuwałam dysonans, trochę podobnie jak w przypadku „It ends with us” Hoover. Z jednej strony mamy tu poważne problemy rodzinne głównej bohaterki: tam naprawdę dzieją się bardzo nieprzyjemne rzeczy. Z drugiej strony narracja jest tak naiwna, a fabuła tak pretekstowa, że ja po prostu nie umiem tej historii traktować na poważnie. Niby wiem, że Ancerowicz chciała poruszyć trudne tematy i być może one nie są wcale poruszone aż tak źle (toksyczne tropy w relacjach nie są wybielane jako coś wspaniałego, narracja wyraźnie je krytykuje), ale o trudnych rzeczach trzeba umieć pisać. A mam wrażenie, że autorce na to zabrakło warsztatu.

Poza tym warto dodać, że choć jest to jak najbardziej literatura młodzieżowa to raczej dla młodzieży 16+. Nie ma tu być może wielu bardzo pikantnych scen, ale jednak pojawiają się tutaj i to także w kontekście wykorzystywania seksualnego, dlatego czytelnik powinien być już trochę bardziej dojrzały. 

Mam wrażenie, że coś się podziało w literaturze obyczajowo-romansowej. Nie czytam jej szczególnie dużo, ale odnoszę wrażenie, że dość często obecnie pojawiają się historie, w których autorzy nieudolnie próbują łączyć baśniowy, idealny światek z problemami społecznymi czy rodzinnymi. I w tym nie ma nic złego, zresztą nie jest to nowy trop, ale jednocześnie, żeby zrobić go poprawnie, trzeba umieć to dobrze wyważyć i po prostu mieć pewne zaplecze, jeśli chodzi o umiejętności. Tutaj moim zdaniem tego trochę zabrakło.


środa, 16 sierpnia 2023

Wyczarowanie światła: niestety, rozczarowanie


Potężny wróg powraca. Lila i Kell, wraz z przyjaciółmi i władcami Czerwonego Londynu, muszą znaleźć sposób, aby sobie z nim poradzić. To jednak nie będzie wcale takie proste…



Naprawdę nie sądziłam, że ta książka aż tak mnie wymęczy. Ten cykl nie zaczynał się być może jak wybitna fantastyka, ale dwie pierwsze części do jakiegoś stopnia mnie bawiły. I choć „Wyczarowanie światła”, trzeci tom, nie jest może najgorszą książką świata, to ja po prostu się przy niej nie potrafiłam dobrze bawić.

Wyczarowanie światła
V. E. Schwab
wyd. Zysk i s-ka, 2018
Cykl Odcienie magii, t. 3

Mam wrażenie, że jej głównym problemem jest zbyt duża skala. Tom pierwszy i drugi, choć zapowiadały, że w finale coś tam więcej będzie się działo, miały jednak mniejszą wagę. Były po prostu dość lekką fantastyką przygodową, w której ot, coś się działo, czasem było miło, czasem mniej, ale jednak. Zaś w „Wyczarowaniu światła” dostajemy nagły, potężny dramat, który jest wręcz karykaturalnie przerysowany. Czułam się tak, jakbym czytała o słabszej wersji zarazy z „Warcrafta III”. I to wcale nie było miłe.

Bohaterowie zaś, polityka w świecie przedstawionym, czy styl autorki nie są zaś kompletnie pod to zbudowani. Kell i Lila to bohaterowie lekkiej, dość młodzieżowej książki. Brakuje tu powagi bądź epickości, która mogłaby mi taką sytuację fabularną „sprzedać”. To zaś sprawiło, że tę książkę najzwyczajniej w świecie „męczyłam” przez prawie dwa tygodnie.

Drugi tom może niekoniecznie podobał mi się fabularnie, ale podobały mi się interakcje pomiędzy bohaterami. Tu jednak, mimo tego, że niby nic się nie zmienia, nie czułam pomiędzy Kellem i Lilą czy Alucardem i Rhysem żadnej chemii. Zresztą, mam wrażenie, że najciekawiej wypada w tym tomie połączenie Lili i Alucarda.

Nie czuje się zadowolona z lektury. Mam wrażenie, że autorka bez potrzeby podbiła nagle tak mocno stawkę. Być może cyklowi lepiej zrobiłby jeszcze jeden tom, który po prostu dobudowałby nieco powagę/epickość, co pozwoliłoby sensowniej zakończyć cykl. Ale w tej formie to po prostu nie dla mnie.


sobota, 12 sierpnia 2023

Widelec, wiedźma i smok: powroty, powroty, ale czy dobre?


Uwielbiałam „Dziedzictwo”. To był cykl, któremu poświęciłam w nastoletnich czasach naprawdę dużo czasu i energii: na czytanie go, na mówienie o nim, na wymyślaniu swoich alternatywnych wersji. Dziś do „Eragona” nie jestem w stanie wrócić: próbowałam, ale najzwyczajniej w świecie wydał mi się toporny i płaski jednocześnie. Nie widziałam więc w czytaniu całości sensu. Ale skoro już jakiś czas temu pojawił się zbiór opowiadań z tego uniwersum, to uznałam, że dlaczego by go nie przeczytać?

Widelec, wiedźma i smok
Christopher Paolini
wyd. Mag, 2019
cykl Opowieści z Alagaësii, t. 1

„Widelec, wiedźma i smok” nie ma nawet dwustu stron. Christopher Paolini napisał tę książkę trochę przy okazji, po prostu chcąc się jeszcze trochę pobawić w świecie, od którego zaczynał swoją przygodę z pisaniem. I od razu zaznaczę, że to luźne podejście po prostu widać.

Na książkę składają się trzy opowiadania, które jednak łączą się ze sobą, tworząc w miarę spójną całość. Każde z nich ma trzy części (w sumie dziewięć rozdziałów): najpierw widzimy Eragona, który próbuje odbudować świat smoków i ich jeźdźców, później słuchamy jakąś historię ze świata, a na koniec znów wracamy do Eragona. To całkiem sympatyczne podejście, nie powiem, ale jednocześnie… brakuje w tym „czegoś”.

Paolini dojrzał jako osoba, a do Algaesii bez wątpienia podchodzi z większym dystansem, niż dawniej. Widzę też w tych tekstach jego nostalgię do dawnych czasów. Jednocześnie to nie tak, że stał się wybitnym pisarzem od czasu publikacji ostatniego domu „Dziedzictwa”. Choć jego teksty nie są już aż tak toporne, to nie ma w nich ani wybitnego stylu, ani jakiejś bardzo miłej lekkości (to po prostu lekki, wyrobniczy styl), przyjemnego żartu, albo jakiejś szczególnej puenty. Ot, to takie typowe teksty fantasy, w których brakuje właściwie wszystkiego.

To krótka książka i nie żałuję sięgnięcia po nią. Mimo wszystko dobrze było poczytać o tym, co tam u Paoliniego słychać (a właściwie było słychać pięć lat temu). Ale to zdecydowanie książka wyłącznie dla fanów (lub byłych fanów) cyklu.


wtorek, 8 sierpnia 2023

Legion wspomnień: opowiadania jak z fast fooda



Na cykl „The Expanse” nabierałam się już wiele razy i myślałam, że kolejny raz się to nie uda. A jednak. „Legion wspomnień” miał być zbiorem opowiadań, który wróci jakością do dwóch pierwszych tomów i który będzie po prostu miłą przygodą. Koniec końców zaś podobał mi się jedno opowiadanie, a pozostałymi nie byłam kompletnie zainteresowana.

Legion wspomnień
James S. A. Corey
wyd. Mag, 2022
cykl The Expanse, t. 10

Akcja pojedynczych tekstów rozgrywa się w różnych momentach cyklu i dotyczy pobocznych bohaterów, występujących na jego kartach (przynajmniej w większości). I mam wrażenie, że zostały napisane właściwie wyłącznie z myślą o tym, by lepiej go sprzedać. Zresztą, to się zgadza, bo autorzy w komentarzach do tekstów sami przyznają, że wydawnictwo zamówiło u nich część z nich.

Ogółem nie widzę nic złego w tym, że autorzy piszą pod zamówienie. W końcu to dla nich po prostu gwarancja pieniędzy za wykonaną pracę. Ale wszystkie wyżej wymienione czynniki sprawiły, że to nie jest zbiór dla mnie.

Cykl czytałam na przestrzeni wielu lat, przez większość książek czując po prostu nudę. Więc ja już nie pamiętam, co działo się pomiędzy poszczególnymi częściami. Wszystko zlało mi się w jedno. To sprawia zaś, że te opowiadania czytane teraz, po zakończeniu wszystkiego, trudno było mi wpasować w konkretne ramy czasowe, co męczyło w trakcie.

Poza tym trzymanie się istniejących już bohaterów mam wrażenie, że zawęziło trochę pole do popisu, zwłaszcza że ten duet autorów przynajmniej razem nie jest moim zdaniem szczególnie wybitny. Ktoś lepszy być może by z tego coś wyciągnął, ale im moim zdaniem nie bardzo to wyszło. Te opowiadania są jedzenie w fast foodzie. Niby jadalne, ale smakują jak karton. Brakuje w nich polotu, ciekawej puenty, interesującej narracji. Jak już wspominałam na początku, podobało mi się jedno, przy pozostałych naprawdę usychałam z nudów i nie miałam ochoty na dalsze ich poznawanie.

Znudziłam się więc, ale z drugiej strony, cieszę się, że to w końcu koniec. Dobrze jest nie mieć na półce kolejnej części, która czeka, aż w końcu się nad nią zlituję i się za nią wezmę.


Nomida zaczarowane-szablony