poniedziałek, 27 marca 2023

Pałac kobiet: studium odcieni kobiecości

 

Pani Wu kończy czterdzieści lat. Żyje w pięknym domu, jest otoczona luksusami, a jej mąż zawsze był dla niej dobry. Podejmuje jednak decyzje, że nie chce więcej rodzić dzieci i mając pełną świadomość potrzeb partnera, przyprowadza dla niego konkubinę. Sama zaś przenosi się do innych komnat, powoli odkrywając samą siebie.



Tytuł „Pałacu kobiet” jest naprawdę adekwatny. Choć większość książek Peal S. Buck skupia się na postaciach kobiecych, to mam wrażenie, że w tej konkretnej autorka położyła największy nacisk na nieco filozoficzną analizę pojęcia kobiecości. Czym jest, z czym się wiąże, czy jakie mogą być jej odcienie, oczywiście w kontekście Chin na przełomie XIX i XX wieku.

Pałac kobiet
Pearl S. Buck
wyd. Mag, 2011

Przy okazji to powieść o naprawdę interesującym temacie. Pani Wu to ciekawa bohaterka, z nieco innym spojrzeniem na świat, niż wszyscy, ale jednocześnie nie buntowniczka. To osoba mądra i szanowana, dlatego też to, jak zmienia się jej życie, jest naprawdę ciekawe w obserwacji. To chyba jedna z powieści Buck, która ma w sobie najwięcej fabuły, a nie po prostu scenek z życia bohaterów (co nie zawsze jest wadą, wszak to powieści obyczajowe).

Jak jednak na tę autorkę przystało, „Pałac kobiet” to powieść napisana zręcznie, acz delikatnie, lekko. Niby zaglądając w dusze bohatera, ale wciąż zostawiając mu trochę przestrzeni dla siebie. Nie jest to w żadnym względzie powieść akcji. 

Buck naprawdę zręcznie kreuje swoich bohaterów, co wiem nie od dziś, ale za każdym razem jest miło sobie o tym przypomnieć. Postacie są po prostu wiarygodne. Popełniają błędy, nawet jeśli są mądre i wykształcone. Mają swoje marzenia i cele, a jednocześnie są po prostu zakorzenione w swojej kulturze. Chiny zaś zdają się, również jak zwykle, przedstawione z miłością do tego miejsca, ze zrozumieniem kultury i czasem również z krytyką i pochwałą dla pewnych sytuacji społecznych.

„Pałac kobiet” jest książką niezwykle kobiecą, ale nie tylko dla pań. To po prostu kobieca perspektywa na wiele tematów związanych z płcią, którą warto poznać, niezależnie od tego, kim się jest. Przy okazji to powieść tak łagodna i spokojna, że jest po prostu idealnym oddechem pomiędzy historiami, w których akcja pędzi na łeb na szyję.



czwartek, 23 marca 2023

Przebudzeni: romans z egipskim księciem


Liliana ma wymagających rodziców. Próbując uciec przed światem, spędza czas w nowojorskim muzeum, szkicując zwiedzających. Przypadkiem trafia na nową wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu. Tam zaś odkrywa, że jedna z mumii ożyła, a ona sama jest z młodym księciem związana za pomocą magii. Wspólnie muszą uratować świat.



Jako dziecko miałam fizia na punkcie starożytnego Egiptu, a wizja młodego faraona, wraz z którym miałabym przeżywać przygody była jedną z moich fantazji. Dlatego już, gdy w 2019 roku „Przebudzeni” zostali wydani w Polsce, byłam książką jak najbardziej zainteresowana. Ale z czasem o niej zapomniałam i tak dopiero pod koniec 2022 roku udało mi się z książką Colleen Houck zapoznać. I nie ma co ukrywać: to jest po prostu jedna z dość tanich młodzieżówek fantasy z romansem w roli głównej.

Przebudzeni
Collen Houck
wyd. We need YA, 2019
cykl Strażnicy gwiazd, t. 1

Już sama początkowa ekspozycja jest niezwykle toporna. Od razu dostajemy informacje, że główna bohaterka (narratorka) ma wymagających rodziców, nie może spotykać się z byle kim i że właściwie to nie ma konkretnego gustu, co do mężczyzn. Dziewczyna idzie niedługo na studia, czyli ma jakieś 19 lat. A poniewąż fabuła wymagała, by często spędzała czas w muzeum, to chodzi tam, by obserwować ludzi. Ten wątek nie ma żadnego znaczenia. Jest wyłącznie fabularną wymówką. Słabą, szczerze mówiąc.

Następnie dowiadujemy się, jak dokładnie wygląda nasza Liliana, ponieważ musi dokładnie przejrzeć się w lustrze, a potem dochodzi do spotkania bohaterki z Amonem, jej egipskim towarzyszem. Jak do tego dochodzi? A no tak, że przestraszona i skonfundowana dziewczyna non stop myśli o tym, jak przystojny i jak bardzo nie w jej typie jest protagonista. A to tylko pierwsze 40 stron.

Byłam gotowa na to, że tego typu powieść będzie lekka, ale przy tym niezbyt wiarygodna. Nie oczekiwałam jakiejś szczególnie wygórowanej fabuły i dobrze, bo takiej tu po prostu nie ma. Ratujemy świat, podróżując po świecie. I choć Liliana nie ma swoich funduszy i mieszka z rodzicami to nikt nawet nie zwraca uwagi na to, że tymczasowo opuściła kraj. No kto by się takimi detalami przejmował? Biorąc pod uwagę, że nie jest to książka dla 10-12 latka, a raczej osoby w wieku 14-17 lat to wydaje mi się, że niestety, czytelnik może już na to zwracać uwagę.

I gdyby po prostu autorka skupiła się na przygodzie, to naprawdę byłabym po prostu zadowolona z lekkiej, nostalgicznej dla mnie lektury. Problem polega na tym, że przygoda jest tu tylko wymówką do romansu. Amos i Liliana co chwilę zostają sam na sam. Dziewczyna zaś non stop myśli jak bardzo jest przystojny (początkowo jeszcze, że go nienawidzi, ale szybko sama traci w to wiarę) i narzuca się chłopakowi, który wyraźnie woli się odizolować. Co właściwie jest całkiem ciekawe, bo w tym przypadku to ona jest tą bardziej toksyczną stroną. Amon naprawdę próbuje budować dystans, jednocześnie troszcząc się o towarzyszkę i wyjaśniając jej, ile może z całej tej dziwnej sytuacji.

Oczywiście nie ma się co spodziewać po tej książce dobrze rozbudowanego systemu magicznego, czy poszanowania dla historii. To też tu kuleje. I jasne, Amon jest postacią wymyśloną przez autorkę, ale jeśli osadza się bohatera w czasach przed faraonami, to wypadałoby wiedzieć choćby o tym, że Dolina Królów była wykorzystywana jako miejsce pochówku dopiero znacznie później.

Mimo wszystkich swoich wad „Przebudzeni” jest po prostu przeciętną, dość toporną i stosunkowo „tanią” młodzieżówką fantasy dla młodzieży. W gruncie rzeczy to niewinna przygoda. Nie mogę jej wprawdzie z czystym sumieniem wszem wobec polecać, ale jednocześnie jest lekka w przyswojeniu, a książek fantasy z motywem starożytnego Egiptu nie ma aż tak dużo, więc jeśli ktoś konkretne tego szuka, to właściwie nie ma w czym przebierać. A wtedy dobre i to.



niedziela, 19 marca 2023

Zamek w chmurach: arabska baśń nie sprostała pierwszej części

Na południu mieszka Abdullah. Młody handlarz nie jest zbyt zamożny, ale pewnego dnia w jego ręce trafia warty fortunę latający dywan. W ten sposób dostaje się do ogrodów zamieszkiwanych przez Kwiat Nocy, piękną córkę bogacza. Niestety, pewnego dnia dziewczyna zostaje porwana.



Miałam nadzieję, że wszystkie opinie uznające „Zamek w chmurach” za słabszy od „Ruchomego zamku Hauru” po prostu się mylą. W końcu wiele osób po prostu jest przywiązanych do bohaterów, a jednak ta część kręci się wokół Abdullaha, a nie Hauru oraz Sophii. Niestety, okazało się, że po prostu ta powieść na chyba wszystkich płaszczyznach wypada gorzej.

Zamek w chmurach
Diana Wynne Jones
wyd. Nowa Baśń, 2020
Cykl Zamek, t. 2

Nie chodzi o to, że to, tak ogólnie rzecz biorąc, jest zła powieść. To bardzo baśniowa historia, osadzona w świecie zainspirowanym krajami arabskimi, czy po prostu opowieścią o Aladynie. To niezwykle kuszące klimaty, a Diana Wynne Jones ma na tyle ładny styl, że to momentami naprawdę działa. Mój główny problem polega na tym, że w tym tomie po prostu czuć, że targetem tej powieści nie jest osoba dorosła, a dziecko.

„Ruchomy zamek Hauru” jest na tyle wyjątkowy, że w jego przypadku wiek odbiorcy nie ma większego znaczenia, ale tutaj moim zdaniem już jak najbardziej tak. Fabuła tej części jest dużo prostsza. To po prostu powieść drogi, w trakcie której bohater cały czas natrafia na inne przygody i inne postacie, z wielką „bitwą” na samym końcu. 

Ponadto pierwszy tom stał dobrze poprowadzonymi relacjami postaci. Tutaj nic takiego nie ma miejsca. Relacja romantyczna głównego bohatera i Kwiatu Nocy jest po prostu bardzo niemrawa, a on sam nie sprawia zbyt sympatycznego wrażenia. Dla mnie jako dorosłego czytelnika Abdullah jest po prostu męczący, a sposób, w jaki zwraca się do wszystkich (kwiecisty i poetycki) mnie w żadnym stopniu nie bawi. Rozumiem, że 9/10-latek, który po tę książkę sięgnie, może być zadowolony, ale… ja nie.

Ponadto należy pamiętać, że to jedynie amerykańska wizja krajów arabskich tak jak choćby Aladyn w wersji Disneya. To nie jest książka, z której młody człowiek nauczy się o kulturze arabskiej, czy też pozna podstawy Islamu. I moim zdaniem nie ma w tym nic złego, tak długo, jak młody człowiek będzie rozumiał, że to jest po prostu fikcja, niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale to jest już rola rodzica.

Chciałabym, by ten tom był po prostu ciekawszy i głębszy, tak jak robiła to pierwsza powieść z cyklu. Niemniej, jednocześnie zdaje sobie sprawę, że to mimo wszystko literatura dla dzieci, czy też „wczesnej młodzieży” i jako taka, jest po prostu w porządku. Dlatego, o ile nie polecałabym jej tym, którzy chcą drugiego „Ruchomego zamku Hauru” to jako książka do biblioteczki dziecka może się jak najbardziej sprawdzić.

Uwaga, mimo tego, że to odrębne fabuły, tę książkę najlepiej czytać po pierwszym tomie cyklu.


środa, 15 marca 2023

Miłość krok po kroku, t. 1: to zaskakujące


Yura i Makoto to młode małżeństwo, które zaraz po ślubie odkrywa, że obydwoje jeszcze TEGO nie robili. Jak będzie wyglądać ich droga i wspólna nauka?



Naprawdę nie chciałam zaczynać czytać mangi od tego typu historii. Ale tak się złożyło, że tom pierwszy „Miłość krok po kroku” leżał mi pod ręką, nie był długi i… no tak jakoś się stało, OK? Ale o dziwo, jestem zaskakująco pozytywnie zaskoczona tym komiksem.

Jeśli człowiek szybko przejrzy tylko strony tej historii, to istnieje spora szansa, że w pierwszej chwili uzna tę mangę za pornografię. Nie oszukujmy się, na większości stron przedstawione są strony łóżkowe, a na pozostałych są omawiane. Z tym, że jeśli człowiek się wczyta, to szybko odkryje, że całość podana jest lekko, z humorem i… jej celem wcale nie jest zaspokojenie czy „podjudzenie żądz czytelnika”. Ta manga, moim zdaniem, ma przede wszystkim na celu edukowanie czytelnika.

Miłość krok po kroku, t. 1
Katsu Aki
wyd. Waneko, 2009
Cykl Miłość krok po kroku, t. 1

Po pierwsze historia toczy się wokół problemów Yuri i Makoto. Fabuła jest bardzo pretekstowa i krok po kroku prowadzi nas przez to, co może przytrafić się młodym ludziom, którzy dopiero rozpoczynają współżycie. Forma mangi jest oczywiście przy tym bardzo obrazowa, ale i prosta w przyswojeniu. Przez to wydaje mi się, że ma szansę na niezanudzenie czytelnika, a jeśli ten ma się czegoś z tego nauczyć to… właściwie czemu unie?

Po drugie, w tej mandze po prostu pojawiają się edukacyjne plansze, np. przestawione są różne kształty błony dziewiczej. Ot tak, nagle narrator wyjaśnia nam, co jest czym. 

Przez to sama manga jest dość toporna, a przynajmniej tak bym określiła ją ja – człowiek z rzadka sięgający po komiksy, a po mangi to już w ogóle. Ale jednocześnie doceniam lekki humor i walory edukacyjne: mimo wszystko to bardziej przystępna forma niż podręcznik, czy poradnik z cringowymi żartami. 



sobota, 11 marca 2023

Legion: Sanderson jednak nie pisze dla mnie?


Stephen Leeds ma halucynacje. Wyobraża sobie osobowości, które pomagają mu w codziennym życiu. Dzięki nim wie więcej niż zwykły człowiek. To pozwala rozwiązywać mu różne zagadki i pakować się w niebezpieczne przygody.



Ostatni raz czytałam Sandersona w 2017 roku. Wówczas trochę się na niego „obraziłam”, bo po obiecującym „Z mgły zrodzonym” kolejne pięć tomów cyklu stawało się coraz słabsze i słabsze. Jednak po latach uznałam, że dam mu szansę i sprawdzę jego „Legion”. I okazuje się, że albo źle wybrałam, albo po prostu jest mi z tym autorem nie do końca po drodze.

Legion: Wiele żywotów Stephena Leedsa
Brandon Sanderson
wyd. Mag, 2019

Ta niedługa książka zawiera trzy opowiadania/minopowieści Sandersona o jego bohaterze, Stephenie Leedsie i jest jedną z niewielu historii tego autora zahaczającą bardziej o fantastykę naukową, niż o czyste fantasy. Aczkolwiek to SF w wydaniu bardzo komiksowym. Nie ma tu zbyt dużej ilości technologii czy czegokolwiek takiego. Po prostu główny bohater ma zaburzenie osobowości, które w tej formie podpada bardziej pod tę „naukową” część fantastyki.

W gruncie rzeczy ta książka to właśnie komiksowa sensacja z drobną domieszką kryminału. Akcja goni akcję, a sama historia stoi przede wszystkim dialogami. Zaś ponieważ Leeds ma wokół siebie ponad 40 różnych osobowości, to te rozmowy tutaj naprawdę dominują. Opisów jest niewiele, tylko tyle, ile jest koniecznie potrzebne.

I jak najbardziej rozumiem, że komuś taka stylistyka może się najzwyczajniej w świecie podobać. Z tym że ja się do takich osób po prostu nie zaliczam. Nie przepadam za komiksem przeniesionym na karty książki – zwykle po prostu mi się to gryzie. Zwłaszcza w wydaniu sensacyjnym, bo po pierwsze, za sensacją ogólnie również nie przepadam, po drugie takie książki często wypadają zaskakująco… pusto, nijako. Tak jak w tym przypadku.

Brakuje mi tutaj czegoś. Czegokolwiek więcej. Wiem, że Sanderson potrafi być kreatywny i jest w stanie wymyślić ciekawe przypadku i światy, ale ten konkretny przypadek jest dla mnie dość wtórny.  Nie interesowała mnie ani fabuła tych krótkich opowieści, ani relacje pomiędzy osobowościami Leedsa, których po prostu było zbyt dużo. I choć nie jest to tragicznie napisana rzecz,  to po prostu czułam duże braki w trakcie lektury.

Jeśli moje „wady” uważacie za „zalety”, to jak najbardziej możecie sprawdzić „Legion”. Dobrze wiem, że jest grupa czytelników, która właśnie takich powieści szuka i dobrze też, że takie historie dla tych osób są. A ja jak na razie pewnie znów na jakiś czas porzucę twórczość Sandersona. Choć być może na krócej, bo coś mi od niego na półce już stoi.



wtorek, 7 marca 2023

Miasto, którym się staliśmy: potknięcie czy upadek?


W drodze do Nowego Jorku zapomina swojego imienia. Wkrótce odkrywa, że jest żywym wcieleniem jednej z jego dzielnic – Manhattanem. Szybko okazuje się, że w mieście dzieje się coś niepokojącego.



Na tę powieść Nory K. Jemisin czekałam jeszcze przed jej wydaniem w USA. Nie sądziłam jednocześnie, że aż dwa lata zajmie wydanie polskiego tłumaczenia „Miasta, którym się staliśmy”. Ale w końcu się udało: nowa książka autorki, której dwa cykle okazały kilka lat temu książkami dla mnie, w końcu trafiła w moje ręce. Niestety, mam wrażenie, że albo autorka w tym tomie naprawdę gdzieś się pogubiła i coś po prostu jej nie wyszło, albo po prostu te kilka lat temu miałam zupełnie inne wymagania.

Miasto, którym się staliśmy
N. K. Jemisin
wyd. SQN, 2022
Cykl Wielkie miasta

Zaczyna się dość typowo jak na Jemisin. Autorka nie wykłada wszystkiego od razu. Wrzuca czytelnika prosto w świat przedstawiony, tłumacząc tylko niektóre elementy. Jednocześnie akcja osadzona we współczesnym, istniejącym mieście i sposób prowadzenia narracji sprawia, że czyta się to początkowo jak jakieś weird fiction. Naprawdę początkowo zastanawiałam się, czy mogę to klasyfikować jako po prostu fantasy. 

Po przeczytaniu mogę jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że początkowo ta powieść udaje, że jest czymś więcej, niż jest naprawdę. Ale po kolei.

Zacznijmy od rzeczy, które mi do końca nie pasowały, ale do końca są błędem autorki. Po pierwsze, to książka o Nowym Jorku. Mam wrażenie, że jest w niej wiele podtekstów, które zrozumieją wyłącznie ludzie z tym miastem związane albo się nim interesujące. Ja kompletnie nie jestem w tej grupie.

Po drugie, wydaje mi się, że część rozdziałów była napisana w oryginale slangiem aforamarykanów i że przez to momentami ta książka po prostu nie brzmi. Acz nie mam zamiaru tego aktywnie weryfikować.

Z rzeczy już częściowo związanych z warsztatem jako takim, nie podoba mi się wybór narracji w czasie rzeczywistym. Wiem, że Jemisin ją lubi, ale w tym przypadku na dłuższą metę była po prostu dość męcząca i kompletnie zbędna, niepotrzebnie udziwniająca bardzo prostą powieść.

Sam motyw przewodni, który skupia się na tym, że wiara ludzka przebudza do życia bogów (i nie tylko), a wśród nich są miasta, jest jednocześnie interesujący i wcale nie aż tak nowatorski, jakbym się po Jemisin spodziewała. No bo w gruncie rzeczy czy to miasto, czy grecki bóg – to nie robi nam aż takiej różnicy, a sama moc wiary to motyw wałkowany w fantasy wielokrotnie. Ale w dalszym ciągu da się go naprawdę dobrze ograć, jeśli ktoś ma na to pomysł.

Z tym że Jemisin nie wyciska z tego motywu zbyt wiele. W gruncie rzeczy ta początkowo dziwna powieść to bardzo prosta fabuła o ratowaniu świata przez ludzi, którzy przypadkiem dostali super moce. Ot, tyle. To bardzo prosta rozrywka. Ale zaznaczmy, że to dalej może do pewnego stopnia bronić się jako hołd oddany Nowemu Jorkowi. W końcu USA to kraj superbohaterów, więc wybór takiej linii fabularnej da się uzasadnić.

To jednak, czego nie mogę Jemisin wybaczyć to ostateczne traktowanie czytelnika jak idiotę. Po mrocznym początku narracja przechodzi do właśnie typowej przygodówki ze zbieraniem drużyny i ratowania wszystkiego, gdzie bohaterzy ganiają od punktu, do punktu. I na tym etapie, jeśli ktoś nie domyślił się, o co chodzi, co chwilę będzie zasypywany prostacką ekspozycją w stylu: on wygląda jak mieszanka wszystkich ras ludzkich i dlatego jest Manhattanem, a ona to ruda Hinduska, dlatego jest Bronksem (ona nie jest rudą Hinduską, to tylko przykład). 

Ponadto pomimo tego, że charaktery, wygląd, pochodzenie itd. bohaterów mają oddawać pewne miasta to po nich nie do końca czuć jakikolwiek charakter. Wyglądają jak figury, stworzone tylko po to, by pasowały do koncepcji Jemisin, którą autorka chyba sama bardzo, bardzo polubiła, ale jednocześnie nie jest na tyle dobra, by nadawała się na tak pozornie górnolotną powieść.

W opiniach innych widzę trochę zarzutów o kwestie związane z powiedzmy, poprawnością polityczną. Osobiście nie mam z tym w przypadku tej powieści większych problemów. Autorka oczywiście porusza tu tematy gdzieś tam związane z kwestią gorszego traktowania osób czarnoskórych, ale należy zauważyć, że ona sama do takowych należy. Na dodatek mieszka od lat w Nowym Jorku i ma pełne prawo mieć do tego swoje własne, osobiste przemyślenia. To jej świat, jej poglądy i jej opowieść. Cudze spojrzenie na świat wydaje mi się zaś cenne.


Ponadto warto zwrócić uwagę, że w historii Jemisin nawiązuje do Lovecrafta, który był nomen omen rasistą. W związku, z czym choćby w postaci Kobiety w Bieli raczej dolatywałabym się pstryczka w nos w jego stronę, niż krytyki wszystkich osób odmiany kaukaskiej. 

To nie tak, że „Miato, którym się staliśmy” jest powieścią złą. Odbieram ją w tym momencie jako potknięcie Nory Jemisin, które miewa każdy pisarz. Autorka chciała napisać ponownie dużą historię, jednocześnie chcąc chyba zachować rozrywkowy sznyt i po prostu ten koncept okazał się nie do końca trafiony. Na tyle, aby w trakcie czytania ta książka czasem wzbudzała rozdrażnienie, czy nawet irytacje. Ale jednocześnie widać, że jest to powieść napisana przez wprawną osobę, która potrafi pisać. I pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że się nie mylę.


piątek, 3 marca 2023

Królestwo Miedzi: gdy intrygi polityczne wchodzą za bardzo

 

Minęło pięć lat. Ukochany Nahri nie żyje, a ona została zmuszona do małżeństwa z synem znienawidzonego władcy, który ślepo podąża za swoim ojcem. Młoda uzdrowicielka wpada coraz głębiej w sieć pałacowych intryg.




Byłam gotowa zarówno na to, że „Królestwo miedzi” okaże się przyjemną lekturą, jak i na to, że to będzie książka, która nie będzie miała zbyt wiele sensu. Nie spodziewałam się jednak, że będzie jednocześnie tak poważna i… nudna!

„Miasto mosiądzu” stało dla mnie relacjami: Dara i Nahri stanowili przyjemny do obserwowania duet. Za to nie kupowałam politycznego aspektu: podział na dobrych i złych wydawał mi się dosyć prostatki, a strony konfliktu nie zostały dla mnie zbyt klarownie opisane. W drugim tomie sprawa jest już jaśniejsza, ale… no właśnie, jest „ale”.

Królestwo miedzi
S. A. Chakraborty
wyd. We Need YA, 2021
Cykl Dewbad, t. 2

Tom pierwszy był przede wszystkim przygodówką, z odkrywaniem nowego świata i stosunkowo subtelnym romansem na pierwszym planie. Niestety, „Królestwo miedzi” nie skupia się już wcale na relacji Dary i Nahri, bo ta z przyczyn fabularnych właściwie w tym tomie nie istnieje. Za to autorka skupiła się na pisaniu „poważnej” fantastyki, skupionej na pałacowych intrygach. Niestety, moim zdaniem to po prostu w tym przypadku nie działa. Między innymi dlatego, że zabrakło tu na tyle charyzmatycznych postaci, które te intrygi mogłyby ciągnąć. To, wraz ze wspomnianym już wcześniej klarownym podziałem na dobro i zło sprawia, że całość łatwo da się przewidzieć i właściwie czytelnik nie ma dylematu, komu kibicować. Zaś te postacie, którym kibicować się powinno, nie są na tyle dobrze rozpisane, by to kibicowanie było szczególnie emocjonujące.

Właściwie całość skupia się na obserwowaniu Nahri, która wymyka się niechcianemu mężowi, odkrywa jego pojedyncze (niezbyt zaskakujące) sekrety i próbuje zbudować coś własnego, wbrew woli władcy. Mamy oczywiście wątki poboczne: jeden związany z (powiedzmy, aby nie spoilerować) tajnym ugrupowaniem oraz jeden związany z księciem Alim. Z tym że ten pierwszy skupia się na snuciu planów, które efekty dają dopiero pod koniec książki i właściwie moim zdaniem lepiej byłoby, gdyby autorka nie odkrywała wszystkich kart od razu. Ten drugi jest ciekawszy, ale jednocześnie mam wrażenie, że ta postać w drugim tomie jest mniej sympatyczna, niż w pierwszym i szczerze mówiąc, trochę mnie drażniła.

Z jednej więc strony fajnie, że autorka zaczęła cykl jako coś dla starszej młodzieży, a następnie postarzyła nieco bohaterów i spróbowała sił w poważniejszym fantasy, ale mam wrażenie, że ta historia ma po prostu zbyt słabe fundamenty, by budować na niej polityczne intrygi. I dlatego cóż, wyszło, jak wyszło.

Niemniej, muszę oddać Chakraborty, że ma całkiem niezły styl i naprawdę sporo potencjału. Najpewniej sięgnę po trzeci tom, by po prostu tę historię zakończyć, ale szczerze przyznam: chętniej wezmę się za jakiś jej inny cykl, który będzie pisała ze świeżą głową i nowymi umiejętnościami, jakie bez wątpienia nabyła w trakcie pisania „Dewbadu”.



wtorek, 28 lutego 2023

Jonatan – czas przepowiedni: amatorszczyzna, ale ma początek i zakończenie


Jonatan ma 21-lat i jest prywatnym detektywem. Z ledwością udaje mu się utrzymać, jednak najbliższe zlecenie ma zmienić wszystko. Jednak wokół niego zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po ulicy jeżdżą rycerze, mgła sprawia, że zwykli ludzie zasypiają, a dziewczyna, w której się zauroczył, okazuje się Kopciuszkiem. Jeszcze nie wie, że światu grozi niebezpieczeństwo.



Niektóre kiepskie książki nie mają ani wstępu, ani rozwinięcia, ani zakończenia. „Jonatan – czas przepowiedni” do takich się nie zalicza. Autor pisze scenariusze filmowe i to troszeczkę widać. Jednocześnie to dalej powieść, która wygląda po prostu jak dzieło amatora, a nie kogoś, kto zawodowo zajmuje się słowem.

Według opisu wydawcy to oryginalna historia o walce dobra ze złem, w której świat baśniowy przenika się z realnym. Wszystko się zgadza poza jednym: oryginalnością. To powieść przygodowa jakich wiele, tylko od wielu z nich po prostu słabsza. Mamy tutaj przypadkowo złożoną drużynę, która musi pokonać wielkie zło, przeżywając przygody i zacieśniając więzi. To standard dla wielu powieści fantasy, tak samo, jak standardem jest łączenie świata realnego z baśniowością.

Jonatan – czas przepowiedni
Dominik Wieczorkowski-Rettinger
wyd. Rytm, 2013

To jest jedna z tych książek, które są ogólnie kiepskie, ale nie aż tak, by cytować całe fragmenty, które same w sobie byłyby „tak złe, że aż dobre”. Po prostu człowiek poznaje opowieść kartka po kartce i coś mu nie gra. Świat jest zbudowany na kolanie, dialogi niemrawe, infantylnie bądź dziwnie prostackie, a całość jest wtórna i toporna, mimo prostego stylu, który lekko się przyswaja.

Braki warsztatowe autora naprawdę przejawiają się co chwilę. Już sam pomysł na zawód Jonatana jest trochę… mijający się z celem? Chłopak ma 21 lat. Zaraz po szkole wyniósł się z domu i został prywatnym detektywem. Ot tak, bez żadnego przeszkolenia. I choć ledwo, to jednak się utrzymuje, co nie brzmi mi na najbardziej realistyczną opcję.

Na samym wstępie nasz bohater ma bardzo realistyczny sen. Ale zamiast po obudzeniu się zrobić: och, ale to było realistyczne, lecimy dalej z życiem! To dostajemy długie wyjaśnienie na temat tego, że jest realistą i on w takie bujdy nie wierzy. A nikt mu nie sugerował, że ten sen był w jakikolwiek sposób prawdą.

Jego relacja z Kopciuszkiem też rozpoczyna się tak, jak musi zacząć się w książce napisanej przez „stereotypowego faceta”. Chłopak chodzi do pizzerii, by móc być bliżej ładnej kelnerki. Koleś ślini się na jej widok tuż po komentarzu narratora dotyczącego młodego wieku (poniżej 18 lat) dziewczyny – nie było to najsmaczniejsze. Następnie okazuje się, że bohaterka czyta mu w myślach i uważa, że jest wyjątkowy, bo ma bardziej niewinne myśli, niż inni mężczyźni. 

Ponadto autor chyba nie ma pojęcia, jak się nosi zbroje, bo gdy nasz bohater chodzi w jednej, by się ukrywać, to gdy musi się przebrać, okazuje się, że (hehehe śmieszne) nie zabrał ze sobą innych ubrań, bo uważał, że nie są potrzebne. No bo wiecie, metal to się na gołą skórę zakłada.

Wyobrażam sobie, że wybitnie niewymagający czytelnik może się w trakcie lektury dobrze bawić. Bo coś tam w tej książce jest, jakiś potencjał przebija, całość jest nienadęta i lekka. Niemniej, mamy obecnie dostępne tony książek, które po prostu przyjemniej się czyta i które nie wyglądają, jak literacka amatorszczyzna, więc pytanie brzmi: po co się tym katować? (ja wiem, po co. By napisać tą pierwszą recenzję na Lubimy Czytać xD)



czwartek, 23 lutego 2023

Ogień nad otchłanią: wyjątkowa cywilizacja, ale...


Rodzina naukowców wraz z dwójką dzieci ucieka przed zagrożeniem. Zmuszona do lądowania, trafia na planetę zamieszkiwaną przez Szpony: czworonożne istoty, które w oderwaniu od pozostałych ras stworzyły unikatową cywilizację.



„Ogień nad otchłanią” jest dla mnie książką dosyć… dziwną w odbiorze. Początkowo nie do końca rozumiałam, o co do końca chodzi, ale z fantastyką tak bywa, że czytelnik musi się trochę „wgryźć” w świat przedstawiony. Potem powoli zaczęłam łączyć fakty, aby ostatecznie częścią historii być naprawdę mocno zainteresowana, a część… mieć kompletnie gdzieś.

Ogień nad otchłanią
Vernor Vinge
wyd. Mag, 2021
cykl Zones of Thought, t. 1

Ta część, która była dla mnie zrozumiała i interesująca to opisy samej cywilizacji Szponów. Wraz z ludzkimi bohaterami krok po kroku zaczynamy ją poznawać, a w końcu rozumieć. Koncept Vernora Vinge jest bez wątpienia jednym z ciekawszych, na jakie wpadłam od dawna, dlatego samo czytanie o nim było dla mnie dobrą przygodą.

Książka ma jednak też drugi wątek, wychodzący poza planetę Szponów. Związany z główną linią fabularną, ale jednak odrębny. I ten zdawał się do mnie nie docierać. Nudził i sprawiał, że nie miałam ochoty na dalsze czytanie lektury, co ostatecznie sprawiło, że pastwiłam się nad nią kilka dobrych tygodni. A choć to powieść z tych dłuższych to jednak nie najdłuższych – te ok. 600 stron jest raczej standardem, a nie wyjątkiem w fantastyce.

To może wynikać z faktu, że mamy tutaj, mimo wszystko, fantastykę naukową raczej po stronie „hard” niż „science fantasy”. Zauważyłam zaś, że przy tego typu książkach osobiście muszę po prostu trafić. Albo sposób budowania świata i przedstawiania jego konkretnych fragmentów będzie dla mnie adekwatny i zrozumiały, albo nie siądzie – i tyle. Nie jestem w końcu specjalistą od nauk ścisłych. Ponadto ta książka jednak ma już kilkadziesiąt lat, a takie starsze SF też potrafi być nieco toporne.

Absolutnie nie żałuję tego, że po książkę Vernora Vinge sięgnęłam. Tego typu trudniejsza fantastyka daje jednak pewną satysfakcję z poznania jej i próby zrozumienia, nawet jeśli nie w pełni to wychodzi. Jednak zawsze przy takich lekturach odczuwam tę odrobinę zawodu. Bo przecież mogłam się przy tej książce znacznie lepiej bawić, czy to gdybym sama miała większą wiedzę, bardziej skupiła się na lekturze, albo gdyby autor nieco inaczej poukładał słowa.


niedziela, 19 lutego 2023

Piknik na skraju drogi i inne utwory: ciekawe koncepty, ale...

 

„Piknik na skraju drogi i inne utwory” to omnibus długi na jakieś 900 stron, zawierający pięć powieści Arkadija i Borysa Strugacckich. Nazwisko tych braci jedynie wcześniej „obiło mi się o uszy”: czytając omówienia i relacje o polskiej fantastyce z PRL-u, raz na jakiś czas się pojawiało, ale nigdy nie zgłębiałam ich tematu bardziej. W końcu jednak przyszła na to okazja, w trakcie odkryłam, że to kolejni twórcy, którzy nie są dla mnie, tak po prostu.

Piknik na skraju drogi i inne utwory
Arkadij Strugacki, Borys Strugacki
wyd. Prószyński i s-ka, 2021

Początkowo wydawało mi się, że wszystko jak najbardziej gra. Być może to kwestia tłumaczeń, ale sam styl wydawał mi się bardzo klarowny, przystępny i zaskakująco współczesny. Jednak przy tym autorzy podają ekspozycje w inny sposób, niż robi się to obecnie, bądź też nie ma jej w ogóle, jakby świat przestawiony był dla nich jasny. To kończyło się tym, że musiałam sprawdzać opisy historii w innych źródłach i dopiero wtedy zaczynałam jako-tako jarzyć o czym w ogóle czytam. 

Jest tu trochę fajnych konceptów, które do dziś wydają się albo fajne pod kątem komercyjnym, albo po prostu interesujące. Mamy więc np. instytut badający magię, czy świat z zonami, w których kosmici pozostawili swoje przedmioty. Pojawia się też motyw kosmicznego podróżnika badającego quasi-średniowieczny świat, jak w „Panu Lodowego Ogrodu” Grzędowicza (choć ten pojawił się znacznie później i być może był nawet częściowo zainspirowany pracą Strugacckich). 

Mam wrażenie, że tu pojawia się ten sam problem, który mam z powieściami z PRL-u: nie potrafię wyłapać dwuznaczności, myślę już inaczej, niż twórcy, na inne rzeczy zwracam uwagę. Zwłaszcza że jednak jestem czytelnikiem wychowanym na literaturze anglosaskiej i polskiej, acz bazującej raczej na dziełach zachodnich. Ponadto generalnie nie przepadam za marazmem i smutkiem, jaki pojawia się w literaturze wschodniej, więc to może być kolejny powód, dla którego taka literatura nie jest „moja”.

To wszystko sprawia, że ja po prostu nie czuje się na siłach, by w pełni przeanalizować każdą z tych powieści. Sprawdziłam je. Nie podobają mi się do końca, choć widzę, że mogłyby, gdyby zostały napisane trochę inaczej. Dobrze, że się za nie zabrałam i sprawdziłam, bo teraz Strugaccy nie będą tylko słowem, na które czasem wpadam, a faktycznymi pisarzami, któremu udało się przebić twórczością z Bloku Wschodniego na zachód. Ale czy będę grzebać w ich twórczości dalej? Raczej nie w najbliższej przyszłości.


środa, 15 lutego 2023

Jesień zapomnianych: tajemnica w małej miejscowości



Brat 21-letniej Krystyny zaginął trzy lata wcześniej. Na pogrzebie jednego z jego znajomych młoda kobieta spotyka dziennikarza, który zdradza jej, że pracuje nad dziwną sprawą samobójstw w niewielkiej miejscowości. Prosi dziewczynę o pomoc w jej rozwiązaniu. 



„Jesień zapomnianych” to powieść kończąca cykl o Krystynie Lesińskiej. Ten zaczął się od sprawy kryminalnej ze starszą panią w roli głównej, a skończył na pierwszej sprawie dociekliwej pani detektyw. I niestety, choć to dalej solidna lektura, to w moim odczuciu wypada najsłabiej ze wszystkich trzech.

Jesień zapomnianych
Anna Kańtoch
wyd. Marginesy, 2022
cykl Krystyna Lesińska, t. 3

Anna Kańtoch ma dobry warsztat i pisze w sposób jak najbardziej przemyślany. Dlatego jej książki po prostu dobrze się czyta, także tę. Jednak o ile „Jesień zapomianych” to solidna powieść, o tyle jest po prostu nieco nudniejsza i bardziej mdła od poprzednich z cyklu, niestety wybijając się na ich tle negatywnie. Przedstawiona sprawa wydała mi się rozpisana trochę sztucznie jakby na siłę. Bardziej po to, by podpiąć pod to wszytko wątek brata Krystyny. W końcu to miał być ostatni tom, który miał domknąć sprawę jego zaginięcia.

Mam wrażenie, że problemem tej książki może być brak satysfakcjonującego rozwiązania żadnej ze spraw. Główny wątek kryminalny wypada w moim odczuciu raczej niezbyt emocjonująco, a jego zakończenie jest z jednej strony zbyt „oczywiste”, zaś z drugiej trochę mało wiarygodne, przynajmniej dla mnie. Wątek brata Krystyny nie został zaś domknięty w 100%, co jak najbardziej rozumiem i szanuję, ale to, co dostajemy, mi po prostu nie przyniosło wystarczającej satysfakcji.

Jednak mimo wszystko przez tę książkę po prostu się płynie. Styl Kańtoch w przypadku tej powieści jest dość lekki, przyjemny, a jednocześnie po prostu ładny, szczególnie jak na komercyjny kryminał. Bohaterów obserwuje się całkiem przyjemnie, tempo jest odpowiednie, wszystko po prostu składa się dobrze w całość. Z tym że po prostu mam pełną świadomość tego, że Kańtoch potrafi lepiej. Dużo lepiej.

Miałam nadzieję na nieco lepsze zakończenie cyklu, ale mimo wszystko miło spędziło mi się czas z tą lekturą. Jeśli miałabym wybrać najlepszy tom z cyklu, to bez wątpienia byłaby to część druga, ta niestety jest w moim odczuciu najsłabsza, ale… cóż, któraś musi być, prawda? Tak czy siak, całość polecam, o ile ktoś szuka po prostu solidnie napisanej rozrywki.


sobota, 11 lutego 2023

Idiota skończony: męska, rozrywkowa pulpa fantastyczna


„Idiota skończony” to antologia, która miała bodaj być jakąś jubileuszową książką Fabryki Słów. Coś jednak nie wyszło i ukazała się znacznie później, niż miała, a poza tym mam wrażenie, że przeszła bez echa. Kojarzę ją z premier w 2018 roku, ale nie zwróciłam na nią wtedy szczególnej uwagi, a w tym konkretnym roku byłam bardzo na bieżąco z nowościami i książkowymi mediami społecznościowymi, więc gdyby było inaczej: pamiętałabym. 

Idiota skończony
wyd. Fabryka Słów, 2018
wielu autorów

I właściwie jak najbardziej rozumiem dlaczego. Antologię, ogólnie rzecz biorąc, mają tendencje do bycia nudnawymi. Trzeba przebić się przez większość opowiadań dla tych kilku, które nadają się do dłuższej rozmowy na ich temat. Z tym że w tym przypadku… nie do końca jest po co. A przynajmniej jeśli jest się czytelnikiem z podobnymi preferencjami do mnie.

W tym zbiorze można znaleźć dwanaście tekstów, w tym dwa napisane przez kobiety. Nie wspomniałabym o tym, gdyby nie to, że to właśnie te dwa najbardziej się wyróżniają. Autorką tekstu, które posłużyło antologii za tytuł, jest Aneta Jadowska. Ten sam tekst dał początek całej serii opowiadań, które obecnie można znaleźć w liczącym dwa tomy cyklu „Klan Koźlaczków”. Nie jest to najlepsze opowiadanie jako takie. Ot, miłe, obyczajowe, słodkie. Babskie. Ale właśnie przez to na tle pozostałych po prostu się wyróżnia.

Drugie opowiadanie zostało stworzone piórem Ewy Białołęckiej i nosi tytuł „Garażowy”. To lekkie, żartobliwe fantasy, którego akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, w której ludzie zamiast kotków, adoptują skrzaty domowe. Ma w sobie sporo życia, ale w ogólnym rozrachunku to miły, rozrywkowy, ale… przeciętniak.

Tyle że pozostałe dziesięć tekstów to niemal wyłącznie stereotypowo męska fantastyka. Taka, w której roi się od militariów, są zombie i końce świata, jest mhrocznie i surowo, a przy tym wszystkim to rozrywkowa pulpa, niewiele do czegokolwiek wnosząca. Z tym że w przeciwieństwie do tekstów Jadowskiej i Białołęckiej, te zlewają się w całość. Osobiście nie przepadam za militariami, zombie też mnie szczególnie nie interesują, a jeśli szukam smutnego klimatu to wolę nostalgię od marazmu życiowego. Dlatego te teksty były dla mnie najzwyczajniej w świecie męczące.

Jedyne nazwisko, które wybija się w moim odczuciu pozytywnie, jest Marcin Podlewski. Z tego, co rozumiem, jego opowiadanie rozgrywa się w tym samym uniwersum, co jego popularnej powieści, bo pierwszy człon jego tytułu to „Głębia”. Jednocześnie w trakcie lektury miałam wrażenie, że jednak powinnam o tym świecie wiedzieć coś więcej, niż to, że istnieje, nim zabrałam się za lekturę.

Fabryka Słów kiedyś należała do moich ulubionych wydawców. Dziś sięgam raczej po pojedyncze, starsze tytuły, które się u nich pojawiają. I jeśli miałabym oceniać wyłącznie po tej antologii, to słusznie. Bo po prostu ich opowieści nie bardzo mnie interesują.



Nomida zaczarowane-szablony