czwartek, 29 sierpnia 2019

The Umbrella Academy: Rodzina, która musi się dogadać


Tego samego dnia w 1989 roku trzydzieści kobiet urodziło dzieci w dość nietypowy sposób: chwilę przed porodem nie były w ciąży. Ekscentryczny milioner zaadoptował siódemkę z nich, próbując stworzyć z nich drużynę superbohaterów. Grupa się rozpada, gdy dzieci dorastają. Kilkanaście lat po ich ostatnim spotkaniu ich przybrany ojciec umiera, a niedogadujące się ze sobą rodzeństwo znów się spotyka. Wkrótce grupa dowiaduje się, że za kilka dni ma nastąpić apokalipsa.



The Umbrella Academy”
Sezon 1
serial superbohaterski
Po obejrzeniu pierwszego sezonu „Doom Patrolu” postanowiłam sprawdzić jakiś inny serial superbohaterski, a ponieważ „The Umbrella Academy” pojawiało się w różnorakich opiniach jako dzieło w pewnym sensie podobne zdecydowałam się właśnie na tę produkcję. Co prawda sam plakat promocyjny nieszczególnie mnie zachęcił, ale postanowiłam dać serialowi szansę. I dobrze: to naprawdę przyjemne i porządnie zrealizowane dzieło, które po prostu dobrze się ogląda.
Nie nazwałabym się może olbrzymią fanką tej historii, ale na pewno po prostu ją polubiłam. Faktycznie serial ten ma trochę punktów wspólnych z „Doom Patrolem”. W obydwu tych dziełach mam do czynienia z superbohaterami, którzy z jakiś powodów nie są w stanie nimi być. Nieco inna jest jednak przyczyna takiego stanu. Bohaterzy „Doom Patrolu” to osoby po przejściach, które po prostu nie radzą sobie ze swoim własnym życiem, ale raczej od początku po prostu się lubią. Postacie z „The Umbrella Academy” są rodzeństwem, które przeżyło w dzieciństwie wspólną traumę. Dlatego więc mimo przywiązania do siebie nawzajem po prostu nie potrafią się dogadać. Mają naprawdę wiele do przepracowania, by w końcu móc ponownie działać jako drużyna.
Chyba to właśnie jest mocą tego serialu. To opowieść o rodzinie, która ponownie musi znaleźć wspólny język, zaufać sobie i nauczyć się wzajemnej komunikacji. Nasi bohaterowie potrafią walczyć, ale mają problem ze współpracą, której powoli uczą się na nowo.
Miło było zobaczyć Ellen Page w roli Vanyi. Znam tę aktorkę od dłuższego czasu, ale dawno nie widziałam jej na ekranie, a wydaje mi się, że to naprawdę utalentowana kobieta. To jej postać jest swego rodzaju klamrą dla całości. Choć zwykle stoi z boku to gdyby nie ona, wiele z przedstawionych sytuacji nie miałoby miejsca.
Mimo wszystko jednak nie poczułam szczególnego zżycia z którymkolwiek z bohaterów. To po prostu dobrze wykreowane postacie, które akceptuje, ale których nie uwielbiam. Chyba wydały mi się dość sztampowe. Mamy miłego, umięśnionego gościa. Tę ładną. Tego zwinnego zabójcę, czy Klausa (Robert Sheehan) w roli całkiem uroczego, ale mimo wszystko dość typowego „klauna”. Numer Pięć (Aidan Gallagher) jest chyba z tych wszystkich bohaterów najbardziej nietypowy. Dorosły zamknięty w ciele dziecka to naprawdę ciekawy koncept.
Fabuła „The Umbrella Academy” wypada komiksowo i przyjemnie. Nasi bohaterowie przede wszystkim muszą dowiedzieć się, skąd nadchodzi apokalipsa i spróbować jej zapobiec: nie mamy tu do czynienia z jednym, konkretnym antagonistą. Historia opiera się więc przede wszystkim na próbie rozwikłania tej zagadki, a nie walki z potężnym złym, który chce zniszczyć świat.
Nie oznacza to, że serial nie dostarcza nam też antagonistów. Bo dostarcza, tyle że ci pełnią raczej rolę przeszkadzajek w wykonaniu zadania, które stoi przed naszym zespołem. Hazel (Cameron Britton) i Cha-Cha (Mary J. Blige) to w teorii duet uzdolnionych zabójców. W praktyce jednak kojarzą mi się z tymi nieudolnymi, kreskówkowymi złymi, którzy raczej bawią, niż straszą. To była całkiem miła odmiana: jednak zazwyczaj twórcy starają się, by negatywne postacie były w miarę poważne. Poza tym przynajmniej jedna osoba z tego duetu przechodzi w trakcie serialu przemianę, czegoś się uczy i dojrzewa, więc to niewątpliwie kolejny atut „The Umbrella Academy”.
Jeśli jeszcze nie znacie tego serialu, a lubicie historie kręcące się wokół rodziny, akcji i superbohaterów to myślę, że po ten netflixowy serial warto sięgnąć. Wygląda przyjemnie i jest po prostu sympatyczny w odbiorze. Mam szczerą nadzieję, że zostanie mi w pamięci na tyle długo, bym bez wahania sięgnęła po sezon drugi, gdy tylko ten się pojawi.



poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Granice interpretacji: Merytoryczny powrót do szkolnego „koszmarka”


Czym jest interpretacja? Czy możemy jej uniknąć, a jeśli nie – dlaczego? Bartosz Brożek, posiłkując się zarówno współczesnymi badaniami jak i naukami filozoficznymi próbuje znaleźć granicę interpretacji języka, jednocześnie zastanawiając się, czym jest sam język i jakie musi pełnić funkcje, aby nadawał się do użytkowania.

Tytuł: Granice interpretacji
Autor: Bartosz Brożek
Liczba stron: 280
Wydanie: CC Press, Kraków 2014

Wydaje mi się, że kwestia interpretacji i słynne zastanawianie się „co autor miał na myśli” jest zmorą wielu uczniów i studentów. Przy tym mało kto – zwłaszcza na tych wcześniejszych progach edukacji – zastanawia się, czym w ogóle jest interpretacja. Po co nam ona? Jaką pełni funkcję? Gdy więc wpadłam w księgarni na „Granice interpretacji” postanowiłam zajrzeć do tego tytułu, by sprawdzić, co znajdę wewnątrz.
Muszę jednak nadmienić, że nie jestem specjalistą z tej dziedziny. Mogę oceniać formę podania i (do pewnego stopnia) logikę zawartych wewnątrz treści. Nie mogę jednak w pełni zbadać merytorycznej części książki Brożka: to było dla mnie pierwsze spotkanie z dziełem na ten temat i moja wiedza nie pozwala na głęboką analizę.
Czym więc „Granice interpretacji” są? To swego rodzaju podręcznik, który zbiera myśli przeróżnych badaczy i filozofów na temat języka i jego interpretacji. Sam autor oczywiście próbuje dochodzić do pewnych wniosków i analizować podawane przykłady, jednak jego praca jest właśnie przede wszystkim zbiorem myśli innych specjalistów, dzięki czemu możemy poznać poglądu wielu mądrych ludzi. Dzięki czemu ten tytuł wydaje mi się całkiem dobrą pozycją właśnie na start, na początek przygody z tego typu analizami. Otwiera nam drzwi i pokazuje, po jakich autorów w następnej kolejności możemy sięgnąć, jeśli przedstawiona tematyka nas zainteresuje.
Jednocześnie jednak nie jest to pozycja wyjątkowo prosta. „Granice interpretacji” wymagają czasem zatrzymania się, przeczytania czegoś kilka razy, pomyślenia nad zawartymi wewnątrz słowami. Same podsumowania autora i jego wyjaśnienia są pomocne, jednak to na pewno praca, która ma szansę zmęczyć umysł czytelnika. Nadmiernie szybkie czytanie jej nie ma więc sensu, mimo że nie jest to szczególnie opasłe tomiszcze.
Mimo tych trudności, wydaje mi się, że po ten tytuł warto sięgnąć. Nie jest drogi (w chwili pisania tego tekstu widzę oferty po 12-15zł), a może przydać się naprawdę dużej grupie osób. Już maturzysta znajdzie w niej coś dla siebie: prace pisane na tym egzaminie często wymagają pewnej interpretacji i świadomość, o co w niej tak naprawdę chodzi i skąd się bierze, może być przydatna. Studenci, piszący pracę licencjacką czy magisterską na temat związany z literaturą, językiem (także obcym), ogólnie rozumianą kulturą niemal na pewno znajdą miejsce, by umieścić „Granice interpretacji” w przypisie swojej pracy. Ponadto każdy, kto po prostu pracuje z tekstem, lub interesuje się zagadnieniami kultury, powinien znaleźć w niej coś nowego, o ile oczywiście tą tematyką wcześniej się nie zainteresował.
Sądzę, że na pewno będę o tym tytule pamiętać, szczególnie w chwili tworzenia prac naukowych czy nieco bardziej „zaawansowanych” merytorycznie artykułów. Brożek wydaje się pisać z sensem, dołączając do swojej książki dużą ilość przypisów (co podnosi wiarygodność takiego dzieła), a przy tym analizuje naprawdę ciekawą kwestie. Gdyby nie ta książka, nigdy nawet nie pomyślałabym o czymś takim jak „stabilność języka”, nie mając pojęcia, że są osoby, które naprawdę głęboko tę kwestię analizują. Naprawdę warto po nią sięgnąć, choćby z czystej ciekawości, zwłaszcza biorąc pod uwagę wyjątkowo niską cenę tej pozycji.

piątek, 23 sierpnia 2019

Bramy Światłości. Tom 3: Przygoda wraca na dobry tor


Powodzenie wyprawy do Stref poza Czasem wisi na włosku. Sereda, zrozpaczona utratą Abaddona, popada w odrętwienie i niewiele brakuje, aby zawróciła całą ekspedycje w stronę królestwa. Jednocześnie Razjel, pełniący chwilowo rolę Imperatora Głębi, popada w tarapaty. Szef bezpieki, Nergal, odkrywa, że z „Lucyferem” coś jest nie tak i robi wszystko, by ujawnić jego sekrety.




Tytuł: Bramy światłości. Tom 3
Tytuł serii: Zastępy anielskie
Numer tomu: 7
Autor: Maja Lidia Kossakowska
Liczba stron: 658
Gatunek: angel fantasy
Wydanie: Fabryka Słów, Lublin 2018
Doskonale pamiętam, gdy w 2016 roku pisałam moją pierwszą opinię na temat książki z cyklu „Zastępy anielskie”. Był to pierwszy tom „Zbieracza burz”, w którego podsumowaniu pisałam, że choć to przyjemna powieść, dająca sporo rozrywki to jednak nie jest dziełem sztuki. Minęło parę lat, zmieniły się nieco moje gusta i upodobania, poznałam wiele nowych książek… i dalej podtrzymuję tamtą tezę. Seria o aniołkach Kossakowskiej to nie jest najbardziej ambitna literatura, ale jednak po prostu potrafi dać trochę radości.
Co prawda drugi tom „Bram światłości” wyraźnie odstawał od reszty, jednak – jak się na szczęście okazało – był częścią mocno przejściową, mająca na celu jedynie wydłużenie poszukiwań Jasności. Nie pochwalam tego (mogłoby jej po prostu nie być), ale jednocześnie Kossakowską czyta się na tyle lekko i przyjemnie, że nie mam tego autorce mocno za złe. Szczególnie, że zakończenie tej podróżniczej trylogii jest naprawdę niezłym domknięciem końca.
Kossakowska dobrze przemyślała konstrukcje całości. W trakcie obserwujemy poczynania Razjela w Głębi oraz losy wyprawy Seredy, skacząc pomiędzy dwoma wątkami. Jednocześnie autorka sprawnie operuje narracją, nie skupiając się jedynie na jednym bohaterze, a pozwalając nam spojrzeć na świat z różnych perspektyw. Robi to jednak na tyle klarownie, że czytając trzeci tom „Bram światłości” po prostu nie da się zgubić, a to jest nie lada wyzwanie.
Styl tej autorki ma w sobie coś unikatowego. Z jednej strony jest potoczny, lekki i „szybki”, skupiony na akcji. Z drugiej ma w sobie nieco z poetyckości. Porównania Kossakowskiej i jej odwołania do różnorakich mitologii i literatury pokazują, jak dużą wiedzę ma ta kobieta. To ciekawe połączenie, choć przynajmniej w tym tomie irytowała mnie jej pewna drobna maniera. Narrator regularnie zapowiada nam, co się wkrótce stanie. Na przykład: postać A robi coś i jest przekonana, że udało jej się dopiąć celu. Wtedy jednak czytamy tekst pokroju „nawet nie wiedział, jak bardzo się mylił”. Takie wtrącenia pojawiają się regularnie i w pewnym momencie potrafiły mnie nieco drażnić.
Pod kątem fabularnym czuje się po prostu usatysfakcjonowana. Co prawda końcówka powieści wydaje się niemiłosiernie wręcz pędzić, jednak poza tym całość utrzymuje przyjemne tempo. Chyba każdy z naszych bohaterów czegoś się uczy i wyciąga lekcje z całej tej potężnej ekspedycji. Nie jest to wprawdzie najbardziej zaskakująca historia, jaką przeczytałam w życiu, ale to przecież powieść drogi. Historia przygodowa, a nie zagadka kryminalna. Wystarczy, że sam świat Kossakowskiej jest po prostu kolorowy i ciekawy.
Dobrze wiem, że wielu czytelników uznaje tylko „Siewcę wiatru”, nie przepadając ani za „Zbieraczem burz” ani „Bramami światłości”. Sama jednak czytałam tę serię tak długo, że po prostu pewnych różnic pomiędzy tomami mogę nie dostrzegać. Z resztą, po serii Kossakowskiej oczekuje dobrej rozrywki, przyjemnej przygody i zabawy mitologiami, a nie wybitnie dobrej literatury. To z resztą zwykle też od niej dostaje. „Bramy światłości. Tom 3” nie jest wyjątkiem. Dobrze się bawiłam w trakcie lektury, szybko pochłaniając całą powieść Kossakowskiej.

  

* * *

Razjel siedział w samotni Lucyfera, pijąc wino i patrząc w gwiazdy. Nefer, który bezbłędnie wyczuwał, że opiekun jest zasmucony i niepewny, trącił łebkiem jego dłoń.
– Nie martw się – mruknął. – Razem damy radę!
Książę Magów pogłaskał pasmo mgły między uszami zwierzątka.
– Jasne, mały – przytaknął. – Pewnie, że damy.
Nie wiedział, niestety, jak niesłychanie trudno będzie spełnić tę obietnicę.
Fragment „Bram światłości. Tom 3” Mai Lidii Kossakowskiej

wtorek, 20 sierpnia 2019

Doom Patrol. Sezon 1: Ludzie, nie superbohaterowie



Choć mają niezwykłe zdolności, nie uważają się za specjalnych i wyjątkowych. Mieszkańcy Doom Mansion to osoby po przejściach, których życie uratował genialny dr Niles Caulder (Timothy Dalton). Nie próbują odwiedzać zewnętrznego świata – wiedzą, że nie nadają się do funkcjonowania w społeczeństwie. Gdy jednak ich szefowi grozi niebezpieczeństwo postanawiają spróbować mu pomóc.



Doom Patrol
sezon 1
serial superbohaterski, fantastyczno-naukowy
Do niedawna gdybym miała wskazać moją ulubioną grupę superbohaterów bez wątpienia wskazałabym X-men. Ta grupa mutantów ma w sobie coś wyjątkowego. Pozwala na prowadzenie zarówno wielkich, pełnych akcji historii jak i skromniejszych opowieści, skupiających się na bohaterach i ich problemach. Przed nimi istniała jednak jeszcze inna grupa. Doom Patrol to drużyna DC Comics, powstała w latach 60., której powstanie jest właściwie związane z X-men. Ba, sam zespół ma wiele wspólnego z tworem Marvela. Nie tylko przewodzi im niepełnosprawny geniusz, ale również sam koncept jest po prostu niezwykle zbliżony.
Zbliżony, ale nie identyczny. Mutanci z Marvel Comics może są przez świat źle traktowani, ale w gruncie rzeczy to pełnoprawni superbohaterowie, szkoleni do tego, by walczyć ze złem. Członkowie Doom Patrolu to po prostu zwykli ludzie, którzy zamknęli się w sobie przez przeżyte traumy i którzy chcą po prostu normalnie żyć. Niestety, ich umiejętności i osobiste problemy po prostu im na to nie pozwalają. Choć ich przedstawienie w serialu z 2019 jest może czasami przerysowane to jednak… te postacie, ich problemy i sposób życia ma w sobie coś, co sprawia, że od teraz chyba to tę drużynę będę uznawać za swoją „ulubioną”.
Serial powstał na bazie komiksu Granta Morrisona. Sam pierwszy odcinek zwrócił moją uwagę, choć nie był wyjątkowo porywający. Miał w sobie jednak na tyle dziwności, że po prostu oglądałam dalej… i ostatecznie przepadłam.
W „Doom patrolu” to bohaterowie grają pierwsze skrzypce. Nie główna linia fabularna, nie wielkie sceny akcji, czy ratowanie świata, a właśnie bohaterowie. Ich przeszłość jest przybliżana nam w każdym odcinku, dzięki czemu coraz lepiej ich rozumiemy i coraz bardziej się do nich przywiązujemy. Nie są idealni. Popełniają błędy, czasem podejmują głupie decyzje. Są uparci i uprzedzeni. Ale przy tym stopniowo uczą się ze sobą rozmawiać, rozwijając się i mierząc się ze swoimi słabościami, dzięki czemu każdy z nich staje cię z każdym odcinkiem coraz to lepszym człowiekiem.
Ponadto każdy z nich ma ciekawe „zdolności”, wyglądając przy tym naprawdę dobrze. Robotman (Brendan Fraser) jest doskonale topornym robotem. Rita (April Bowlby) ma przepiękne stroje rodem z lat 50. Larry (Matt Bomer), owinięty bandażami, wygląda bardzo komiksowo. Jednocześnie jego wygląd jest właściwie częścią jego problemów. Nie tylko zwraca uwagę wszystkich wokół, ale też od lat nie może nikogo dotknąć. Choć chyba jednak Robotman ma się gorzej, nie mając ani zmysłu dotyku, ani smaku, czy zapachu. Crazy Jane (Diane Guerrero) i jej zmiany osobowości też wypadają ciekawie, a Cyborg (Joivan Wade) też „działa” naprawdę sprawnie.
Nie tylko bohaterowie wyróżniają jednak „Doom patrol”. To serial niezwykle komiksowy, w którym pojawia się niezwykła ilość cudownych absurdów. Gadająca ulica, mysz będąca tajnym agentem, nazistowski naukowiec, czy wybuchające osły – to tylko część z nich. To z jednej strony sprawia, że sama historia potrafi zaskakiwać i bawić, z drugiej jednak jak najbardziej rozumiem osoby, dla których takie wyjścia fabularnie to będzie po prostu za dużo.
„Doom patrol” po prostu w pełni mnie „kupił”. Swoją kolorową i absurdalną otoczką, postaciami, nawet główną linią fabularną. Ta sama w sobie wypada dość sztampowo, ale ma w sobie na tyle zawirowań, że kompletnie mi to nie przeszkadza. Co prawda widzę elementy, które można byłoby zrobić nieco lepiej i z niego większą ilością sensu oraz logiki, ale… kompletnie mi to nie przeszkadza. „Doom patrol” to naprawdę porządnie zrealizowany serial, z dobrymi bohaterami, zdjęciami i samym podejściem do tematu.
Cóż mogę więc zrobić poza poleceniem? Nie będzie to historia dla każdego, ale wydaje mi się, że naprawdę warto spróbować po nią sięgnąć. Bo choć z jednej strony to superbohaterski serial to jednak przez większą część czasu nasze postacie nie mają wiele wspólnego z herosami, będąc przede wszystkim ludźmi z bardzo aktualnymi problemami, które wciągają bardziej, niż niejedna epicka historia.

sobota, 17 sierpnia 2019

Rozkosze nocy: Erotyk z pomysłem? Było blisko.



Lyssa od lat miała problemy z zasypianiem. Od dziecka cierpi na bezsenność, której nie potrafi zaradzić. Pewnej nocy w jej śnie pojawia się niezwykły mężczyzna. Aidan Cross przynosi jej takie ukojenie, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Kolejne spotkania przynoszą Lyssie kolejne nowe doznania, nie pozwalając kobiecie skupić się na tajemnicy, jaką skrywają jej własne sny.

Tytuł: Rozkosze nocy
Tytuł serii: Strażnicy snów
Numer tomu: 1
Autor: Sylvia Day
Tłumaczenie: Małgorzata Miłosz
Liczba stron: 304
Gatunek: erotyk fantasy
Wydanie: Akurat, Warszawa 2013
Książki skupione na erotyzmie raczej nie należą do tych, po które chętnie sięgam. Jeśli już się to zdarzy to zwykle albo przez przypadek albo przez popularność danego tytułu. Tym razem nastąpiło to pierwsze: buszowałam w poszukiwaniu czegoś lekkiego, a „Rozkosze nocy” są i lekkie, i krótkie. Przeczytana przeze mnie w niespełna jeden wieczór powieść Sylvii Day nie okazała się jednak niczym więcej… mimo że ma w sobie potencjał na bycie czymś nieco bardziej intrygującym.
Autorka chyba chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony miała zamiar napisać gorący erotyk, po który sięgną jej czytelniczki, a z drugiej wpadła na pomysł uniwersum, które właściwie mogłoby całkiem zgrabnie funkcjonować. Połączenie tych dwóch konceptów – choć mogłoby naprawdę dobrze działać – okazało się jednak zbyt powierzchowne, aby książka Day faktycznie wykorzystywała swój pełen potencjał.
Na czym polegał więc koncept autorki? Był stosunkowo prosty. Day w swoim świecie stworzyła dodatkowy wymiar, w którym wyszkoleni mężczyźni w pewnym sensie bronią snów innych. Jednocześnie bezustannie poszukują osoby z przepowiedni, która może stanowić zagrożenie dla świata. To niezwykle pojemny i plastyczny pomysł, pozwalający na dość dużą zabawę. W końcu we śnie może dziać się naprawdę wiele, prawda?
Wciśnięcie do takiej historii romansu też nie wydaje się głupie. W końcu kobiety często marzą o swoim prywatnym obrońcy; kimś, kto odepchnie złe sny i pomoże im w chwili słabości. A Aidan Cross kimś takim staje się dla głównej bohaterki. Ten pomysł naprawdę miał spory potencjał na historię nie tylko zaspakajającą pragnienia czytelniczek, ale przy okazji na stworzenie może nie bardzo oryginalnego, lecz ciekawego świata przedstawionego.
Sylvia Day chyba jednak nie wyczuła odpowiedniego balansu pomiędzy ilością fantastyki a erotyzmem i budowaniem relacji między bohaterami. Na samym starcie zarzuca nas ogromną ilością wymyślonego przez siebie nazewnictwa, które jednak wkrótce przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Historia, zamiast po równi rozwijać wątek fantastyczny i romans, skupia się jedynie na stosunkach płciowych bohaterów. Ba, Day ma nawet gdzieś jakiekolwiek budowanie relacji postaci. W końcu umysły Aidana i Lyssy się „połączyły”. On od razu wie o niej wszystko, a Ona w końcu ma swojego wspaniałego mężczyznę i nie potrzebuje niczego więcej.
Elementy fantasy pełnią ostatecznie więc tylko rolę pewnego spoiwa, które daje postaciom kolejne wymówki do współżycia. Tworzą iluzję fabuły, której w gruncie rzeczy w „Rozkoszach nocy” po prostu nie ma. To erotyk, skupiony tylko na jednym. Jednocześnie niezbyt zaskakujący i raczej sztampowy, choć mający w sobie tę odrobinę całkiem uroczej delikatności.
Powieść Day mimo chęci bycia czymś więcej ostatecznie jest więc tylko przeciętnym erotykiem, który raczej nie wniesie do niczyjego życia nowych wartości, czy pomysłów. Niemniej, wydaje mi się, że jako „babski odmóżdżacz” może się sprawdzić. „Rozkosze nocy” nie są w końcu ani długie, ani trudne, więc czyta się je błyskawicznie. No i okładka powieści nie straszy nagą, męską klatą, która z daleka krzyczy „jestem erotykiem”. To chyba też pewien atut… mimo że wystarczy przeczytać tytuł, by zorientować się, jaka mniej-więcej może być treść tej historii.

* * *

– Jestem taka śpiąca, Aidanie.
– Odpoczywaj więc – zamruczał.
 – Będę pilnował, żeby nikt ci nie  przeszkadzał.
– Jesteś aniołem? 
Wykrzywił usta i przycisnął ją mocniej.
– Nie, kochanie. Nie jestem.
W odpowiedzi usłyszał ciche chrapanie.

Fragment „Rozkoszy nocy” Sylvii Day

środa, 14 sierpnia 2019

Roland: Modus operandi Kinga to kiepska powieść przygodowa


Roland jest ostatnim z rewolwerowców. Przemierza świat, podążając za człowiekiem w czerni. Ten może mieć coś wspólnego z Mroczną Wieżą, tajemniczym obiektem bardzo istotnym dla Rolanda. W trakcie swojej podróży mężczyzna natrafia na dziwnego chłopca, który stracił pamięć.

Tytuł: Roland
Tytuł serii: Mroczna Wieża
Numer tomu: 1
Autor: Stephen King
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Liczba stron: 320
Gatunek: przygodowe fantasy
Wydanie: Albatros, Warszawa 2015
Stephen King uznaje „,Mroczną wieżę” za cykl, który zawsze chciał stworzyć i taki, który łączy wszystkie elementy jego twórczości. Choć moja relacja z tym pisarzem nie jest szczególnie pozytywna to jednak po tak popularny cykl fantasy po prostu musiałam w końcu sięgnąć, choćby po to, by zobaczyć, „z czym to się je”.
Pierwszy tom cyklu, „Roland”, nie jest długą powieścią. To zaledwie trzysta stron, co w przypadku przygodowego fantasy naprawdę nie pozwala na wiele. Już na samym wstępie King tłumaczy nam, czytelnikom, jak istotna dla niego jest ta seria. Opowiada o tym, jak bardzo się do niej przygotowywał i skąd czerpał inspiracje; jak długo czekał na odpowiedni moment. Mój problem z „Rolandem” polega jednak na tym, że ja… kompletnie tego zaangażowania nie widzę w treści powieści.
Sam język Kinga jest raczej dość prosty. „Rolanda” da się pochłonąć szybko i jak najbardziej rozumiem osoby, którym ta seria się podoba. Szczególnie, że zawarty w niej klimat ma w sobie coś unikalnego i niekoniecznie typowego dla przygodowego fantasy. Z tym, że to między innymi on po prostu kompletnie mnie odrzuca. Świat przedstawiony nam przez autora to mroczna, zdewastowana kraina, która funkcjonuje gdzieś poza miejscem i czasem, bardziej kojarząc mi się z realizmem magicznym, niż powieścią z wybranego przez Kinga gatunku. Niestety, ja tego odłamu literatury raczej po prostu nie lubię.
Sięgając po powieść tego typu powieść fantasy chciałabym przeżywać przygody, podziwiając ciekawy, kreatywny świat stworzony przez autora. W świecie Kinga właściwie nic mnie nie zaskakuje. Przeciwnie, odbieram go raczej jako dość nudny, pusty i patetyczny. Nieustające odwołania do Biblii i kwestii Boga sprawiały, że „Roland” kojarzył mi się z nielubianą przeze mnie „Piątą górą” Paula Coelho… i chyba nie muszę tłumaczyć, że wcale nie poprawia to moich odczuć względem odbioru książki Kinga.
A bohaterowie? Chciałabym powiedzieć, że czułam się choć trochę do nich przywiązana, ale… nie. To zdecydowanie byłoby kłamstwo. Roland i Jake może mają kilka całkiem ciekawych dialogów, ale ich życie czy problemy nieszczególnie mnie porywały. Podejrzewam jednak, że tak czy siak główną rolę w mojej niechęci do powieści odgrywa świat przedstawiony. W końcu skoro on mnie odrzuca to czemu miałabym być zainteresowana jakimikolwiek jego problemami i tajemnicami?
Choć „Roland” jest powieścią bardzo krótką to czytanie jej zajęło mi naprawdę bardzo wiele czasu. Nie czułam potrzeby, by po nią sięgać. Nie miałam ochoty na nią patrzeć. Przebrnęłam z trudem. Staram się nie skreślać Kinga i czasem sięgać po jego literaturę, ale ta chyba po prostu nie jest dla mnie. Na sześć przeczytanych przeze mnie książek tego autora spodobały mi się dwie, a pierwszy tom „Mrocznej wieży” zdecydowanie się do nich nie zalicza. 

* * *

... mamy sobie wygarnąć prawdę, jak dwaj mężczyźni? - powtórzył z naciskiem człowiek w czerni. - Nie przyjaciele, lecz wrogowie i ludzie równi sobie. To oferta, z którą rzadko się spotkasz, [...]. Tylko wrogowie mówią sobie prawdę. Przyjaciele i kochankowie bez przerwy kłamią, złapani w sieć zobowiązań.
Fragment „Rolanda” Stephena Kinga
Nomida zaczarowane-szablony