wtorek, 13 kwietnia 2021

Dziwne losy Jane Eyre: romantyczna opowieść z niezwykłą bohaterką

 

Jako sierota bez majątku, Jane Eyre nie ma zbyt dobrych perspektyw na przyszłość. Po ośmiu latach nauki w szkole zostaje zatrudniona jako guwernantka. Jej pracodawcą jest nieco specyficzny, ale dobroduszny stary kawaler, pan Rochester. Między nim a młodą dziewczyną stopniowo zaczyna rodzić się uczucie. Jaką tajemnicę skrywa ukochany Jane?

 

Klasykę literatury nie-fantastycznej dawkuje sobie powoli i bardzo stopniowo, choć z roku na rok znam takich tytułów coraz więcej. Żaden jednak ze mnie specjalista w tej dziedzinie: ot, zwyczajny czytelnik, który po prostu chce być świadomy tego, jak mniej więcej kształtowała się powieść. I tak trafiły do mnie „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Bronte. To stosunkowo długi, bo mający w moim wydaniu ponad 550 stron romans z XIX wieku. Jak wypadł na tle innej podobnej literatury?

Dziwne losy Jane Eyre
Charlotte Bronte
Wyd. Świat książki, 2020

Na tle historii stworzonych przez Jane Austen, czy choćby „Wichrowych Wzgórz” pióra siostry Charlotte, Emily, ta powieść w moim odczuciu wypada nadzwyczaj… zwyczajnie. Ale zwyczajnie w ten bardzo pozytywny sposób. Bronte serwuje nam narrację pierwszoosobową, przez co możemy zagłębić się w osobowość i myśli Jane. Opowieść jest przez to znacznie bardziej naturalna, swobodna. Nie tak teatralna i patetyczna, co potrafi mnie odrzucać między innymi od prozu Austen. Dodatkowo, mimo kryjącej się w tle tajemnicy, nie jest tak smutna i szara jak „Wichrowe wzgórza”, co również odpowiadało mi znacznie bardziej.

Tym, co zdecydowanie przetrwało dobrze upływ czasu, jest też sama Jane Eyre. To bohaterka zaskakująco wręcz współczesna. Inteligentna i sympatyczna, ale mająca swój charakter i swoje przywary. Nie daje sobą pomiatać, czasem mówiąc słowo za dużo, ale przy tym dalej pozostaje bardzo kobiecym charakterem. Przyznaję, że często brakuje mi takich postaci nawet w literaturze współczesnej.

Jednocześnie nie da się ukryć, że… „Dziwne losy Jane Eyre” są romansem. Napisanym wprawdzie językiem piękniejszym, niż te współczesne, ale jednak stosunkowo sztampowym. Nie ma się czemu dziwić. W końcu to klasyka, która stworzyła podwaliny do dzisiejszych powieści. Nie zmienia to jednak faktu, że sama za tradycyjnym romansem raczej nie przepadam i trudno sprawić, aby mnie taka historia zaskoczyła lub zauroczyła sama w sobie. Tu nie był inaczej.

Wracając jeszcze na chwilę do stylu Bronte, muszę przyznać, że jednak mimo wszystko owa „teatralność” czasem się gdzieś wkradała. O ile początkowo relacja Jane i jej pracodawcy jest wygrywana dość subtelnie to z czasem, gdy dochodzi do wielkich monologów o miłości, często miałam poczucie, że czytam całe strony o tym samym. Oczywiście w powieści jest sporo dość mądrych, humorystycznych oraz naprawdę budujących relacje rozmów między postaciami, ale w moim odczuciu ta historia była naprawdę lepsza przez swoją pierwszą część.

Muszę też dodać, że właściwie tę opowieść bez problemu dałoby się skrócić, nie tracąc wiele na fabule ani klimacie. Osobiście nie przeszkadzają mi opisy przyrody czy całych dni bohaterki, ale nie da się ukryć, że dość dużą ilość treści można byłoby po prostu z tej historii „wyrzucić”.

Lektura takich książek to dla nie zawsze pewna nauka oraz zaspokojenie literackiej ciekawości. Nie inaczej było tym razem. Nie zakocham się raczej w tej opowieści i nie będę do niej zbyt często wracać myślami, ale samo czytanie było całkiem przyjemnym i pouczającym procesem.


sobota, 10 kwietnia 2021

Ostatni jednorożec: nostalgiczna i piękna baśń w pięknym wydaniu

 


Jednorogini uświadamia sobie, że ludzie uważają ją za ostatniego żyjącego jednorożca. Wyrusza więc w podróż, aby znaleźć swoich pobratymców i odkryć, co się z nimi stało.

 

Powstała w latach 60. powieść Petera S. Beagle’a „Ostatni jednorożec” zaliczana jest dziś do klasyków powieści fantasy. Najnowsze z polskich wydań, czyli to posiadane przeze mnie, ukazało się nakładem Nowej Baśni i poza samą powieścią zawiera także opowiadanie „Dwa serca”, które zdobyło nagrodę Hugo oraz Locusa za 2005 rok. Nie będę oszukiwać: czytanie tej historii było dla mnie po prostu czystą przyjemnością.

Ostatni jednorożec. Wydanie rozszerzone
Peter S. Beagle
wyd. Nowa Baśń, 2018

Samo wydanie Nowej Baśni jest naprawdę bardzo ładne. Co prawda, wolałabym, by posiadało twardą oprawę, ale sama grafika na okładce czy ilustracje wewnątrz sprawiają, że to autentycznie jedna z najsłodszych książek, jakie posiadam, a mam już ich trochę w swojej kolekcji. To jednak rzecz jasna nie to jest najważniejsze, a treść.

Współcześnie wiele książek fantasy udaje powieści dla dorosłego czytelnika, tak naprawdę będąc powieściami dla młodzieży. W tym przypadku jest trochę odwrotnie. „Ostatni jednorożec” jest historią bardzo baśniową i poetycką, bazującą na gatunkowych schematach oraz uproszczeniach, ale przy tym zawiera w sobie znacznie więcej, niż typowa literatura pisana dla młodszego czytelnika. Jest absolutnie przepiękna: czerpiąca z konwencji, ale opowiadająca o w gruncie rzeczy bardzo bliskich człowiekowi emocjach i sytuacjach.

Koty w tej historii nie dotykają jednorożców, ale Rocie to nie przeszkadza.

Pod względem konstrukcji mamy tu do czynienia z powieścią drogi. Jednorogini wyrusza w podróż, w której trakcie zbiera się wokół niej drużyna. Jej ścieżki przecinają się z ludźmi złymi i dobrymi, chcącymi ją skrzywdzić, lub jej pomóc – jak to zwykle w tego typu historiach bywa. Jednak wybija się na wielu płaszczyznach na tle innych podobnych historii. Choćby tym, że jest opowieścią niewyobrażalnie smutną i nostalgiczną zarazem. W „Ostatnim jednorożcu” nie brakuje małych radości wynikających z samej podróży, ale ostateczny wydźwięk tej opowieści naprawdę nie jest zbyt radosny.

Nieco inny ton mają „Dwa serca”, których narratorką jest dziewięciolatka, ale i tu Beagle wie, kiedy zahamować konie i nie przesłodzić opowieści. Nie dziwię się, że ta opowieść została nagrodzona. To naprawdę bardzo dobre opowiadanie, z baśniowym, choć już nieco bardziej współczesnym klimatem.

Mam wrażenie, że tu niewiele można jeszcze powiedzieć. To dość krótka historia, która jest zachwycająco baśniowa i naprawdę piękna – po prostu. Być może nie powinien sięgać po nią „niewprawiony” czytelnik: taki, co już wyrósł z baśni dla dzieci, ale jeszcze nie ma większego obycia z klasykami. Wtedy łatwo będzie uznać tę powieść za przestarzałą historię drogi, nie spoglądając w jej głąb i tkwiącą w nią inność. Ale poza tym – co tu dużo mówić, polecam. Także do czytania wraz z dziećmi, bo tkwiąca w tej historii magia powinna spodobać się i najmłodszym.


środa, 7 kwietnia 2021

Wicked: moje oczekiwania kontra rzeczywistość

Wszyscy spodziewali się zdrowego chłopca o alabastrowej skórze. Na świat przyszła jednak Elfaba – zielonoskóra dziewczyna z ostrymi zębami. W jaki sposób to małe dziecko przemieniło się następnie w Złą Czarownicę z Zachodu, którą musiała pokonać odziana w zaczarowane pantofelki Dorotka?

 

Istnieje kilka historii, które bardzo lubię, ale które znam jedynie ze słyszenia lub fragmentami. To opowieści, do których zwykle sama dorobiłam sobie pozostałą część narracji i zwykle boję się sięgnąć po całokształt, aby po prostu się nie rozczarować. Tak było z musicalowym „Wicked”, którego znam głównie za sprawą kilku bardzo dobrych utworów, a którego nigdy nie widziałam w całości (podobnie, jak nigdy nie czytałam „Czarnoksiężnika z krainy Oz”). Przeczytanie oryginału, czyli powieści Gregory’ego Maguire „Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” miał być więc moją małą konfrontacją.

Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu
Gregory Maguire
wyd. Zysk i S-ka, 2021
The Wicked Years, t. 1

W tym przypadku okazało się, że na bazie tych kilku utworów w mojej głowie powstało coś, co bez problemu mogę nazwać niespisanym fanfiction. Chciałam historii o innym tonie, z nieco inną bohaterką, o innym przebiegu – nic więc dziwnego, że zderzyłam się w trakcie lektury ze „ścianą”. Choć muszę dodać, że i starając się ocenić powieść obiektywnie, nie wszystko mi tutaj odpowiada.

Na początek chyba warto rozprawić się z samą konstrukcją powieści. „Wicked” jest podzielone na kilka części, które dzielą zarówno lata, jak i styl opowiadania. Właściwie każda z nich jest skupiona na innym narratorze i główna bohaterka, Elfaba, jest zwykle przedstawiana z perspektywy otaczających ją postaci. Dostajemy więc m.in. całą sekcję poświęconą pierwszym chwilom życia bohaterki oraz tą związaną z jej studiami.

Sama konstrukcja tego typu raczej mi nie przeszkadza, ale problem polega na tym, że ogółem pod kątem fabularnym w „Wicked” niewiele się dzieje. To znaczy, Elfaba „robi rzeczy”, ale jednak lwia część książki to jej rozmowy z rodziną oraz znajomymi, a kluczowe dla fabuły sytuacje zdają się rozgrywać raczej gdzieś w tle. Biorąc pod uwagę, z jakiej perspektywy opowiadana jest ta historia przez większość czasu ma to sens, ale jednocześnie przynajmniej we mnie nie wzbudziło napięcia, zaś same relacje w przypadku tej historii nie do końca mnie interesowały. Oczywiście, były dość istotne fabularnie, ale skoro główna linia historii mnie nie angażowała, to traciły dla mnie na znaczeniu.

Na dodatek osobiście po prostu nie lubię klimatu obecnego w „Wicked”. Nie bez przyczyny nie znam „Czarnoksiężnika z krainy Oz”: odrzuca mnie pod kątem wizualnym i sprawia, że po prostu podświadomie wybrałam ignorowanie jego istnienia. Z tym że Maguire czerpie naprawdę mocno z tamtej estetyki. Powieść jest baśniowa, ale tak, jakby ktoś odbił tę baśniowość w krzywym zwierciadle. Bywa absurdalna w żarcie, języku i konceptach, a to mnie prawie nigdy nie przekonuje. Niemniej, to w pełni indywidualne wrażenie. Osobiście preferuje bardziej „klasyczny” klimat w fantasy, ale jeśli ktoś tego szuka, powinien przy lekturze tej powieści poczuć się, jak w domu.

Kolejnym aspektem, który chyba warto poruszyć, jest sam język, jakim posługuje się autor. Maguire pisze raczej lekko, ale przy tym powiedziałabym, że chwilami wręcz „prostacko”. Bardzo lubi skupiać się na dość dokładnych opisach np. narządów płciowych, co nie jest ani nikomu do szczęścia potrzebne, ani często nie jest zbyt przyjemne (przynajmniej dla mnie). Nie robi tego na tyle pięknie, aby się zachwycać użytymi przez niego słowami, ani nie jest to erotyk, po który człowiek sięga po tego typu treści, nie wspominając o tym, że część z tych opisów wcale nie dotyczy postaci dorosłych. Taki naturalizm zaś jest momentami w moim odczuciu aż obrzydliwy.

„Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu” to powieść bez wątpienia ciekawa przez sam pomysł na retelling. Ponadto wiem, że dość dużej grupie osób może przypaść do gustu. Ja się od niej po prostu odbiłam, przez wzgląd na moje wcześniejsze oczekiwania oraz „niedopasowanie się” do autora, jeśli chodzi o to, jaki styl w historii lubię. Jednak nie chce tutaj kategorycznie odradzać sięgnięcia po powieść Maguire’a, bo akurat w tym przypadku spora część wymienionych przeze mnie „wad”, może okazać się dla innych czytelników mocnymi zaletami.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka!

niedziela, 4 kwietnia 2021

Zabawki diabła: jeden z najciekawszych detektywów polskiego fantasy

 

Z wykształcenia medyk, zaś z zawodu i zamiłowania specjalista od spraw nieczystych oraz detektyw. Przed Domenicem Jordanem stają kolejne zagadki do rozwiązania. Co kryje się w zakładzie dla obłąkanych i co wspólnego ma cierpiąca na choroby genetyczne rodzina z karnawałową tragedią?

 

Debiuty to często najsłabsze książki autorów. Pisarze rozkwitają zwykle dopiero nieco później, gdy już opanują sztukę panowania nad swoim słowem oraz narracją, co po prostu wymaga wprawy, czasu oraz długich godzin spędzonych z redaktorem na poprawianiu własnych błędów. Dlatego, mimo że „Diabeł na wieży” Anny Kańtoch po prostu był dość kiepską książką to postanowiłam sięgnąć po kontynuację, czyli po „Zabawki diabła”. Znając inne tytuły stworzone przez tę autorkę byłam przekonana, że kolejny zbiór tekstów o Jordanie będzie najzwyczajniej w świecie lepszy. I – uwaga, uwaga – był!

Zabawki Diabła
Anna Kańtoch.
wyd. Powergaph, 2019
Domenic Jordan, t. 2

W pierwszym tomie widać było zalążki dobrego stylu, jakim Kańtoch posługuje się w swoich świeższych książkach. Klimat opowiadań (bo cykl o Domenicu Jordanie właśnie z nich się składa) psuła jednak dość nierówna narracja, czy teksty pozbawione odpowiedniej puenty. Sam główny bohater wydawał się dość… nudny. Widać, było, że Kańtoch ma w głowie jakąś jego konkretną wizję i że to on powinien być tym najciekawszym elementem nieco detektywistycznych historii (jak w przypadku Scherlocka Holmesa), ale to po prostu nie działało tak, jak powinno. Lektura była więc zjadliwa, ale w żadnej mierze niesatysfakcjonująca.

Za to tom drugi to sześć naprawdę bardzo klimatycznych opowiadań z niezwykle ciekawym głównym bohaterem. W końcu całość zaczęła wybrzmiewać tak, jak powinno być to jej dane od początku i nie miałabym nic przeciwko, gdyby historia Domenica rozpoczęła się właśnie od tego tomu.

Zacznijmy może od tego, co w przypadku tej historii „kręci mnie” absolutnie najbardziej. Sięgając po te książki spodziewałam się inteligentnego, może nieco ekscentrycznego bohatera, który jednak będzie tym dziwakiem, do którego będą pałać miłością wszystkie czytelniczki. Taką postacią jest choćby Miller z „The Expanse” czy sławny Dr House, o Holmesie nie wspominając. Z tym że, posługując się anglikanizmem, Domenic Jordan w moim odczuciu w żadnym razie nie jest „hot”. I nie próbuje taki być. Dzięki temu jest zaś najzwyczajniej w świecie ciekawszym charakterem.

Jordan po tej książce z niby-tajemniczej i niby-inteligentnej postaci, jawi mi się jako charakter dość kleisty. Ze spoconymi dłońmi, wiecznie unikający słońca i niestroniący od używania tłustych maści, przez które na pewno jego twarz bezustannie błyszczy w blasku lamp. Giętki moralnie, ale nie do przesady. Szczery, choć niekoniecznie grzeczny. Nie najlepiej radzący sobie w międzyludzkich relacjach do tego stopnia, że po prostu… nie zawsze jest postacią miłą. I tak oto dostałam bohatera, którego wcale nie chciałam (bo jako człowiek chorujący na „detektywów” zawsze chcę kolejnego Holmesa), a którego naprawdę potrzebowałam.

Poza Jordanem dostajemy jednak też kilka naprawdę ciekawych charakterów, które funkcjonują w mniejszym lub większym w tle. Opowiadania zaś są osobnymi tekstami, ale ładnie zazębiającymi się ze sobą i tworzącą coś w stylu serialu w „starym stylu”, gdy odcinki pojawiały się na antenie co tydzień i niekoniecznie były ze sobą bezpośrednio powiązane.

Zagadki są sprawnie napisane oraz całkiem ciekawe. Nie wybitne, ale nie muszą takie być. Dla tej historii oraz innych opowieści tego typu istotniejszy jest jednak detektyw, niż sam finał opowieści. Każdy tekst ma też ciekawą i nie zawsze oczywistą puentę. Najzwyczajniej w świecie: wszystko to, co nie wyszło Kańtoch w debiucie, tu zostało naprawione z nawiązką.

Naprawdę nie mogę się oprzeć wrażeniu, że „Domenic Jordan” Kańtoch to historia bardzo podobna do „Cyklu Inkwizytorskiego” Piekary. Z tym że „Zabawki diabła” są napisane znacznie lepiej, niż wszystkie znane mi opowieści o Mordimerze. Są bardziej klimatyczne, mają ciekawszego głównego bohatera i poruszają istotniejsze tematy. Przy okazji nie brakuje w nich demonów, czy brutalności, ale wszystko podane jest w mniej prostacki, ładniejszy sposób.

Oczywiście „Zabawki diabła” to dalej przede wszystkim literatura rozrywkowa. To nie zachwycający konceptem „Przedksiężycowi”, ale w gruncie rzeczy jeśli miałabym czytać przez całe swoje życie książki tylko na takim poziomie, byłabym wystarczająco rozpieszczonym czytelnikiem. A Domenic Jordan naprawdę zaczyna się plasować dość wysoko w moim rankingu na „najlepszego detektywa”, mimo że lubię go jednak z nieco innych powodów, niż większość z postaci, które umieściłam na tej mojej bardzo prywatnej liście. Oby tylko utrzymał się na swojej pozycji także po tym, jak zapoznam się z kolejną częścią historii.


Nomida zaczarowane-szablony